Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Przybyłam, ugotowałam, zjadłam. Kulinarna podróż dookoła świata - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
Audiobook
49,99 zł
3249 pkt
punktów Virtualo

Przybyłam, ugotowałam, zjadłam. Kulinarna podróż dookoła świata - ebook

Przewodnik kulinarno-podróżniczy, w którym znajdziesz ponad 150 przepisów z całego świata – od aromatycznej arabskiej kawy przez sycące angielskie śniadanie i domowy turecki kebab aż po wykwintny tort szwarcwaldzki.

Układ książki opiera się na alfabecie – każdej literze przypisany jest inny kraj lub region. Dzięki temu z każdym kolejnym rozdziałem przeniesiesz się w zupełnie inne miejsce na świecie.

Poza tradycyjnymi przepisami znajdziesz tu również kulinarne ciekawostki z różnych zakątków globu. Dowiesz się, jakie są ulubione potrawy każdego ze stanów Ameryki, co jadła królowa Elżbieta, jakie dania spożywa się po zachodzie słońca podczas ramadanu, co najchętniej kładzie się na ruszcie w Australii i czym zagryza się piwo podczas bawarskiego Oktoberfestu. Poznasz też etykietę tradycyjnej gruzińskiej supry oraz wiele innych fascynujących zwyczajów kulinarnych.

A to jeszcze nie wszystko! Autorka dzieli się także swoimi nigdzie wcześniej niepublikowanymi podróżniczymi przygodami.

Otwórz tę książkę i pozwól, by apetyt na odkrywanie świata i gotowanie zawładnął Twoim sercem. Przygotuj się na niezapomnianą wyprawę śladami kulinarnych opowieści!

Kategoria: Kuchnia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-553-4
Rozmiar pliku: 32 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Gdyby ktoś kilka lat temu powie­dział mi, że w swoim życiu wydam książkę kuchar­ską, popu­ka­ła­bym się w głowę. Z ręką na sercu muszę przy­znać, że przez więk­szość życia moje zdol­no­ści kuli­narne ogra­ni­czały się do czte­rech dań: spa­ghetti bolo­gnese (z sosem z torebki, ma się rozu­mieć), kur­czaka z ryżem, wszel­kich dostęp­nych w skle­pach mro­żo­nek, kana­pek. Nie myśl­cie, że auten­tycz­nie do goto­wa­nia mia­łam dwie lewe ręce. Jakoś tak się moje losy w dzie­ciń­stwie poto­czyły, że odkąd pamię­tam, to ja byłam tą od sprzą­ta­nia, a moja młod­sza sio­stra od goto­wa­nia. I uwie­rzy­łam w to, że tak już musi pozo­stać. Że żad­nej kucharki ze mnie nie będzie, że prze­cież nie każdy musi być mistrzem w kuchni. Na dłu­gie lata powyż­szych czte­rech dań w zupeł­no­ści mi wystar­czało. Uroz­ma­ice­niem moich posił­ków oraz czyn­no­ści wyko­ny­wa­nych w kuchni było pie­cze­nie, bo piec uwiel­bia­łam od zawsze. Świą­teczne pier­niki, aksa­mitne babki, świą­teczne mazurki, wła­sno­ręcz­nie zagnia­tane puszy­ste cia­sta droż­dżowe, bisz­kop­towe kre­mowe torty, a nawet kró­lowa beza! Tak, to wszystko już jako nasto­latka byłam w sta­nie sama wycza­ro­wać.

Nie zdziwi mnie, jeśli po tym wstę­pie nie­je­den z Was ze zgrozą pomy­śli, że książka, którą wła­śnie trzyma w ręce, jest jakimś nie­po­ro­zu­mie­niem, kuli­nar­nym kawa­łem albo, co gor­sza, nie­wy­pa­łem.

Gwa­ran­tuję Wam, że nic z tych rze­czy!

Histo­ria z moim nie­go­to­wa­niem zmie­niła się pięć, może sześć lat temu. Pew­nego dnia odkry­łam, że tak jak w pie­cze­niu, w kucha­rze­niu rów­nież ist­nieją gotowe prze­pisy, które wystar­czy wyko­nać krok po kroku, by wycza­ro­wać coś naprawdę sma­ko­wi­tego. Kiedy to sobie uzmy­sło­wi­łam, nie śmiej­cie się za bar­dzo, nie mogłam wręcz prze­stać goto­wać! Wtedy wresz­cie sama byłam w sta­nie przy­rzą­dzić dania, któ­rymi uwiel­bia­łam zaja­dać się, podró­żu­jąc po naj­roz­ma­it­szych zakąt­kach świata. Naj­lep­sze zaś jest to, że mia­łam przy tym coraz wię­cej frajdy.

Pew­nego dnia zapra­gnę­łam podzie­lić się pomy­słami na orien­talne waria­cje sma­kowe z moją mamą, wspa­niałą kucharką, oddaną kla­sycz­nej kuchni pol­skiej. Wpa­dłam na pomysł, że przy­go­tuję kil­ka­na­ście swo­ich ulu­bio­nych dań z róż­nych krań­ców globu, sfo­to­gra­fuję je i zmaj­struję dla mamy minik­siążkę kuchar­ską jako poda­ru­nek na nad­cho­dzący Dzień Matki. Pamię­tam, że zaczę­łam wtedy wypi­sy­wać przy­kła­dowe dania, wra­ca­jąc do swo­ich licz­nych podróży do róż­nych zakąt­ków świata. I wie­cie co? Nie mogłam zamknąć ich w tych kil­ku­na­stu opcjach. Tam­tej pamięt­nej kwiet­nio­wej nocy zaczęła krą­żyć w mojej gło­wie myśl: a co, gdyby mój drobny pre­zent dla mamy prze­kształ­cić w coś więk­szego? W mojej gło­wie wybu­chła praw­dziwa burza myśli. Nie mogłam zmru­żyć oka pra­wie do rana. Moja czaszka aż dymiła od kuli­nar­nych pomy­słów. Aż wresz­cie połą­czy­łam w myślach wszyst­kie kropki tej gastro­no­micz­nej łami­główki, wsta­łam, włą­czy­łam świa­tło, wzię­łam kartkę i zaczę­łam pisać:

A jak Austra­lia: beza pavlova

I jak Indie: chlebki naan

T jak Taj­lan­dia: pad thai

Zanim wstał świt, na kilku zuży­tych kart­kach, wśród licz­nych skre­śleń i popra­wek, wykla­ro­wał się szkic mojej książki kuchar­skiej.

Od tam­tej kwiet­nio­wej nocy minęły już ponad trzy lata. To długo, pomy­śli­cie. Nie ukry­wam, że całego tego czasu nie prze­sie­dzia­łam w kuchni. Mia­łam wzloty i upadki, zarówno pod­czas goto­wa­nia, jak i foto­gra­fo­wa­nia, a wresz­cie pod­czas two­rze­nia książ­ko­wego tek­stu. W szkicu, który powstał tam­tej nocy, wpro­wa­dzi­łam gigan­tyczne zmiany, potro­iłam liczbę pier­wot­nych potraw, wykre­śli­łam nie­które kraje, by w ich miej­sce doło­żyć coś cie­kaw­szego. Swoją kuch­nię zamie­ni­łam w praw­dziwe stu­dio foto­gra­ficzne, z dwoma wiel­kimi lam­pami bły­sko­wymi, z dzie­siąt­kami ser­we­tek, pod­kła­dek, kuli­nar­nych teł, z set­kami tale­rzy, mise­czek, kub­ków, fili­ża­nek, sztuć­ców. Sta­łam się stałą klientką skle­pów z uży­waną por­ce­laną, ale też kra­wiec­kich, bo gdzieś musia­łam upo­lo­wać tka­niny nawią­zu­jące do Zan­zi­baru czy Boli­wii. Wie­lo­krot­nie widziano mnie też w Casto­ra­mie, gdzie tar­go­wa­łam się o dobrą cenę poje­dyn­czych pły­tek pod­ło­go­wych, kolek­cjo­no­wa­łam próbki farb i tyn­ków struk­tu­ral­nych. Sta­łam się czę­stym bywal­cem Kuchni Świata, a wresz­cie zyska­łam miano naj­bar­dziej wybred­nej klientki w osie­dlo­wym warzyw­niaku, bo prze­cież zaku­pione przeze mnie maliny, papryczki chili czy jadalne kwiaty musiały być ide­al­nie okrą­głe, jed­no­barwne i, broń Boże, wygnie­cione czy nade­rwane. Ale co naj­waż­niej­sze, wypro­wa­dzi­łam swoje umie­jęt­no­ści kuli­narne na zupeł­nie inny poziom. Nie odmie­rzam już przy­praw łyżecz­kami, a sypię „na oko”. Prze­sta­łam kur­czowo trzy­mać się prze­pi­sów, a posta­wi­łam na impro­wi­za­cję. Nie mar­nuję jedze­nia, bo jeśli coś zalega mi w lodówce, w mig jestem w sta­nie wycza­ro­wać z tego jakieś popi­sowe danie azja­tyc­kie, wło­skie czy mek­sy­kań­skie. Mój smak i węch wyczu­liły się na tyle, że nie zado­wa­lam się już byle kanapką, sosem z torebki, a już w żad­nym wypadku skle­pową mro­żonką. Rza­dziej jadam na mie­ście. Jedze­nie do domu zama­wiam w naprawdę wyjąt­ko­wych sytu­acjach, bo w końcu sama jestem w sta­nie przy­go­to­wać dorod­nego bur­gera, pikantną afry­kań­ską samosę czy wypeł­nia­jące cyna­mo­no­wym zapa­chem prze­strzeń wokół mnie i mych sąsia­dów szwedz­kie cyna­monki.

Jest jesz­cze jedna wypad­kowa tej książki: znacz­nie posze­rzy­łam swoją wie­dzę nie tylko o kuch­niach świata, ale też kul­tu­rach, zwy­cza­jach, tra­dy­cjach co naj­mniej dwu­dzie­stu trzech kra­jów i zakąt­ków naszego globu.

Przy­znam, że nie ze wszyst­kimi potra­wami szło mi jak po maśle. Choć więk­szość z nich po dwóch pró­bach tra­fiała na karty tej książki, były i takie, które kosz­to­wały mnie zde­cy­do­wa­nie wię­cej czasu, pracy, a przede wszyst­kim cier­pli­wo­ści. Najwię­cej trud­no­ści przy­spo­rzyły mi, o dziwo, Wło­chy. Pizza, ravioli, aran­cini czy gnoc­chi są niczym naj­roz­kosz­niej­sza uczta dla pod­nie­bie­nia, lecz satys­fak­cjo­nu­jące wła­sno­ręczne ich przy­go­to­wa­nie zajęło mi od czte­rech do sze­ściu prób. _Pastéis de nata_ liczbę tę pod­nio­sły do sied­miu, zaś bawar­skim prec­lom zagro­zi­łam, że jeśli tym razem (ósmym) nie wyjdą, wyrzucę je z mojej książki. Wyszły. I bez obaw, wycho­dzą już zawsze. Były jed­nak i takie potrawy, które z racji smaku, wyglądu albo bycia nie­fo­to­ge­nicz­nymi, fak­tycz­nie zostały per­fid­nie skre­ślone z kart tej książki. Dodat­kowo nie­które z nich na tyle nad­szarp­nęły moją aniel­ską cier­pli­wość, że nie mam naj­mniej­szej ochoty kie­dy­kol­wiek ich kosz­to­wać na abso­lut­nie żad­nym krańcu świata. Tym bar­dziej w swo­jej kuchni. W książce tej znaj­duje się też nie­liczna grupa dań, któ­rych ponowne przy­rzą­dze­nie podaję w wąt­pli­wość z powodu nad­wy­rę­że­nia mojej foto­gra­ficz­nej twór­czo­ści: fran­cu­ska zupa cebu­lowa, hisz­pań­skie mini­kro­kiety czy słynne klop­siki z Ikea. Więk­szość jed­nak pre­zen­to­wa­nych tu potraw stała się moimi ulu­bio­nymi sma­ko­ły­kami, które regu­lar­nie gosz­czą w moim menu albo któ­rych doma­gają się moi naj­bliżsi.

W książce tej czeka na Was aż 150 prze­pi­sów z całego świata: od gorz­kiej kawy parzo­nej po arab­sku, przez sycące English bre­ak­fast, domo­wej roboty turecki kebab w bułce, na ory­gi­nal­nym tor­cie szwar­cwaldz­kim koń­cząc. Książka została podzie­lona na 23 roz­działy, odpo­wia­da­jące poszcze­gól­nym lite­rom alfa­betu. Każ­dej z nich przy­po­rząd­ko­wa­łam jedno pań­stwo albo region świata. Dla­tego wraz z każ­dym kolej­nym roz­dzia­łem będzie­cie mogli prze­nieść się kuli­nar­nie do zupeł­nie innego miej­sca na świe­cie. Poza prze­pi­sami na naj­bar­dziej tra­dy­cyjne potrawy danego kraju na początku każ­dego roz­działu znaj­dzie­cie też krótki wstęp, a w nim cha­rak­te­ry­stykę regionu pod wzglę­dem nie tylko kuli­nar­nym. Prze­czy­ta­cie tu o ulu­bio­nych potra­wach w poszcze­gól­nych sta­nach Ame­ryki, menu kró­lo­wej Elż­biety, tra­dy­cjach kuli­nar­nych pod­czas rama­danu, ale też o tym, co naj­chęt­niej kła­dzie się na rusz­cie w Austra­lii i RPA, czym zagryza się piwo pod­czas bawar­skiego Okto­ber­fe­stu, a wresz­cie pozna­cie ety­kietę na czas trwa­nia tra­dy­cyjnej gru­ziń­skiej supry.

Zapewne teraz zasta­na­wia­cie się, czy sama odwie­dzi­łam wszyst­kie wymie­nione w książce kraje. No cóż, chcia­ła­bym. I choć zde­cy­do­wana więk­szość z nich jest już odha­czona na mojej liście, jesz­cze tro­chę przede mną. Moje podróże do nie­zna­nych mi jesz­cze zakąt­ków, dzięki napi­sa­niu tej książki, „wsko­czyły” na zupeł­nie inny poziom. Jestem bar­dziej świa­doma miejsc, które odwie­dzam, i to nie tylko pod wzglę­dem kuli­nar­nym. Oczy­wi­ście, jeśli tylko mam oka­zję, kosz­tuję lokal­nej kuchni, zwłasz­cza dań pre­zen­to­wa­nych w książce. Dzięki pozna­niu zwy­cza­jów i tra­dy­cji w róż­nych kra­jach jest mi znacz­nie bli­żej do ich miesz­kań­ców.

Książkę tę pole­cam nie tylko wiel­kim fanom goto­wa­nia, ale też podróż­ni­kom, bo nie jest to typowa książka kuchar­ska, a kuli­narno-podróż­ni­czy prze­wod­nik po świe­cie. Z tego powodu bar­dzo zachę­cam Was do prze­czy­ta­nia nie tylko prze­pi­sów, ale też wstę­pów do poszcze­gól­nych roz­dzia­łów. Gwa­ran­tuję, że wyj­dzie Wam to na dobre i bły­śnie­cie w nie­jed­nym towa­rzy­stwie. Ponadto niech książka ta będzie dla Was przy­kła­dem, że warto uwie­rzyć w swój poten­cjał. Nawet jeśli tysiące razy usły­sze­li­ście od kogoś, że nie nada­je­cie się do cze­goś, nie skre­ślaj­cie sie­bie. Nie pozwól­cie, aby ta nega­tywna myśl opa­no­wała Wasz umysł, bo wtedy tak jak i ja na kilka, może nawet kil­ka­na­ście lat uśmier­ci­cie w sobie jakąś pasję, umie­jęt­ność, talent. Jakąś cząstkę sie­bie.

Na zakoń­cze­nie życzę Wam, aby ten kuli­narno-podróż­ni­czy prze­wod­nik pozwo­lił rów­nież i Wam przy­być, ugo­to­wać i zjeść 150 dań z podróży do cie­ka­wych miejsc na świe­cie. Liczę na to, że prze­glą­da­jąc karty książki, nie tylko zgłod­nie­je­cie, nie tylko zapra­gnie­cie odtwo­rzyć pysz­no­ści wła­sno­ręcz­nie, ale będzie­cie chcieli wyru­szyć w świat śla­dem zawar­tych na stro­ni­cach książki kuli­nar­nych opo­wie­ści.

Bez względu, czy w kuli­narną podróż uda­cie się do swo­jej kuchni, czy spa­ku­je­cie ple­cak i podą­ży­cie we wspo­mniane w książce miej­sca, wszyst­kim Wam życzę smacz­nego!WYJAŚNIENIE

Zanim przej­dzie­cie do goto­wa­nia i pie­cze­nia, wyja­śnię Wam kilka nie­zwy­kle waż­nych kuli­nar­nych kwe­stii. Na liście skład­ni­ków do każ­dego prze­pisu celowo pomi­nę­łam pieprz i sól, jeśli użyte były jedy­nie w celu dopra­wie­nia potrawy. Podob­nie sytu­acja wygląda z oliwą z oli­wek. Jeśli wyko­rzy­stana została jedy­nie do sma­że­nia, nie umiesz­cza­łam jej na liście skład­ni­ków, jeżeli zaś wyma­gane jest jej uży­cie nie tylko w tym celu, znaj­dzie­cie ją wśród innych wymie­nio­nych skład­ni­ków. Zało­ży­łam, że nawet naj­więk­szy kuli­narny laik w swo­jej kuchen­nej szafce ma pieprz, sól oraz oliwę z oli­wek.

Na kilka lini­jek wyja­śnie­nia zasłu­guje rów­nież mąka. Ci z Was, któ­rzy regu­lar­nie wyko­rzy­stują mąkę przede wszyst­kim do pie­cze­nia, zapewne dosko­nale zdają sobie sprawę, że mąka mące nie­równa. Celowo nie wypi­sy­wa­łam typu uży­tej przeze mnie mąki, chyba że było to nie­zwy­kle istotne, jak ma to miej­sce w prze­pi­sie na wło­ską pizzę, dla któ­rej jedy­nym dozwo­lo­nym według Wło­chów typem mąki jest typ 00. Każda inna mąka w tej książce jest mąką pszenną bez okre­ślo­nego typu, spo­ra­dycz­nie mąką kuku­ry­dzianą. Pozo­sta­wiam Wam tu więc mączną dowol­ność, jeśli cho­dzi o typ. Zwróć­cie uwagę, że w zależ­no­ści od uży­tego przez Was jej typu ilość nie­zbędna do pra­wi­dło­wego wyko­na­nia danego dania może nieco róż­nić się od tej poda­nej w prze­pi­sie. Bar­dziej sta­ra­łam się zazna­czyć, jakiej kon­sy­sten­cji cia­sta należy się spo­dzie­wać pod koniec wyra­bia­nia bądź zagnia­ta­nia. Dla­tego uwzględ­nij­cie dosy­pa­nie mniej­szej/więk­szej koń­co­wej ilo­ści mąki, niż zasu­ge­ro­wa­łam to w prze­pi­sie. Wresz­cie podane przy prze­pi­sach czasy goto­wa­nia doty­czą rze­czy­wi­stego przy­go­to­wy­wa­nia skład­ni­ków oraz sma­że­nia, pie­cze­nia czy goto­wa­nia. Dodat­kowe minuty należy więc doli­czyć w przy­padku potraw wyma­ga­ją­cych mary­no­wa­nia, mocze­nia, chło­dze­nia.A JAK AUSTRALIA – KRAINA KAWĄ I WINEM PŁYNĄCA

Kuch­nia austra­lij­ska jed­nym sło­wem? Spe­cy­ficzna! Z naszej per­spek­tywy Austra­lia leży na naj­dal­szym krańcu świata, jed­nak tam­tej­sze menu przy­po­mina potrawy z róż­nych zakąt­ków globu. Poza ory­gi­nalną, nieco eks­cen­tryczną kuch­nią Abo­ry­ge­nów dzi­siej­sze dania na anty­po­dach koja­rzą się nie tylko z Wielką Bry­ta­nią, Wło­chami, Gre­cją czy Ame­ryką, ale coraz czę­ściej z Chi­nami, Wiet­na­mem i Koreą. Austra­lia na tale­rzu to praw­dziwy tygiel kuli­narny!

Roz­pocz­nijmy naszą podróż od kawy, z któ­rej Austra­lia sły­nie. Przy­była ona, jak wiele innych pro­duk­tów i dań, wraz z wło­skimi i grec­kimi imi­gran­tami, szybko zdo­by­wa­jąc serca miesz­kań­ców. Do tego stop­nia przy­pa­dła im do gustu, że nawet gigant kawowy Star­bucks musiał wyco­fać się z tego rynku. Naj­po­pu­lar­niej­szą wer­sją kawy jest tu _fla­twhite_. Choć dla nas to po pro­stu kawa z mle­kiem, dla Austra­lij­czy­ków _fla­twhite_ to napój o zna­cze­niu kul­tu­ro­wym, uosa­bia­jący ich toż­sa­mość naro­dową.

Mówiąc o austra­lij­skim jedze­niu, nie spo­sób pomi­nąć słowa _bar­bie_ – skrótu od _bar­be­cue_, czyli gril­lo­wa­nia. Cała Austra­lia gril­luje przy każ­dej moż­li­wej oka­zji: na uro­dziny, chrzciny, Boże Naro­dze­nie, spo­tka­nie z przy­szłymi teściami. Na rusz­cie ląduje wszystko: od deli­kat­nych skrzy­de­łek z kur­czaka, poprzez grube austra­lij­skie kieł­ba­ski _snags_ i dorodne steki naj­lep­szej woło­winy, po kawałki uda kan­gura, piersi stru­sia emu, a nawet czę­ści grzbietu kro­ko­dyla.

Miesz­kańcy anty­po­dów uwiel­biają gotowe pół­pro­dukty. Nie prze­pa­dają za cza­so­chłon­nym obie­ra­niem ziem­nia­ków czy sie­ka­niem czosnku. W tam­tej­szych skle­pach aż roi się od goto­wych do uży­cia warzyw, owo­ców i innych kuli­nar­nych nie­zbęd­ni­ków. Nic dziw­nego, że orga­ni­zu­jąc spo­tka­nia dla sąsia­dów, rzadko który Austra­lij­czyk spę­dza dłu­gie godziny przy garach. Goście nie przy­cho­dzą z pustymi rękami, raczej przy­no­szą kupione w mar­ke­cie pra­wie gotowe _hot chips_ (frytki), róż­no­rodne surówki, w tym ulu­bioną cole­slaw, oraz kawałki bogato mary­no­wa­nego mięsa, które gospo­darz tylko wrzuca na ruszt, by natych­miast oddać się rado­snym poga­węd­kom.

Do gril­lo­wa­nego mięsa Austra­lij­czycy hoj­nie dodają słod­kawy sos bar­be­cue, podobny do tego zna­nego nam w Pol­sce. Jest on szcze­gól­nie uwiel­biany w sta­nie Queen­sland, z powo­dów zna­nych tylko miej­sco­wym. Co cie­kawe, nawet na tym krańcu świata nie może zabrak­nąć ket­chupu. Ale uwaga! Nazwa­nie pomi­do­ro­wego sosu w Austra­lii ket­chu­pem to _faux pas_, czę­sto nie­wy­ba­czalne dla wraż­li­wych na tym punk­cie miesz­kań­ców. Jedyna wła­ściwa nazwa to _tomato sauce_.

Czy to na ogro­do­wym, chwiej­nym sto­liku pod­czas _bar­bie_, czy przy oka­za­łym dębo­wym stole pod­czas rodzin­nego nie­dziel­nego śnia­da­nia, w całej Austra­lii z dużym praw­do­po­do­bień­stwem dostrze­żemy vege­mite. Austra­lij­czycy kochają ten spe­cy­fik na równi z _fla­twhite_!

Vege­mite to ciem­no­brą­zowa pasta, wyglą­dem przy­po­mi­na­jąca znaną wszyst­kim nutellę. W smaku jed­nak zna­cząco się od niej różni. To mie­szanka wyciągu z droż­dży, przy­praw i warzyw. Te ostat­nie zain­spi­ro­wały jej nazwę. Vege­mite zade­biu­to­wała na austra­lij­skich sto­łach w 1923 roku, aby uzu­peł­nić nie­do­bory wita­min z grupy B, któ­rych droż­dże są boga­tym źró­dłem.

Zami­ło­wa­nie Austra­lij­czy­ków do tej nie­po­zor­nej, ciem­nej pasty bywa nie­zro­zu­miałe dla wielu Euro­pej­czy­ków. Cza­sem, mimo szcze­rych chęci wto­pie­nia się w kuli­narną kul­turę anty­po­dów, test vege­mite oka­zuje się zbyt trudny dla przy­by­sza. Austra­lij­czycy nie wyobra­żają sobie jed­nak śnia­da­nia bez kromki tosto­wego chleba grubo posma­ro­wa­nej vege­mite. Dodają ją także do sosów, uży­wają jako skład­nika mię­snych mary­nat, a nie­któ­rzy nawet pota­jem­nie wyja­dają pastę łyżeczką pro­sto ze sło­ika. Vege­mite jest naj­czę­ściej kupo­wa­nym i wywo­żo­nym z Austra­lii pamiąt­ko­wym przy­sma­kiem!

Dla tury­stów odwie­dza­ją­cych Austra­lię intry­gu­jącą atrak­cją jest skosz­to­wa­nie dań kuchni Abo­ry­ge­nów. To jed­nak wyzwa­nie dla osób o moc­nych ner­wach i jesz­cze moc­niej­szych żołąd­kach. O ile sto­sun­kowo łatwo prze­łknąć nieco dziw­nie wyglą­da­jące, świeże zioła czy nasiona, sprawa kom­pli­kuje się w przy­padku nie­zna­nych kawał­ków korzeni i innych podej­rza­nie wyglą­da­ją­cych czę­ści roślin. Jesz­cze trud­niej sku­sić się na wciąż poru­sza­jące się larwy owa­dów. W abo­ry­geń­skim menu nie bra­kuje też dzi­kich pta­ków, jasz­czu­rek, węży, a wresz­cie mięsa emu i kan­gura − poda­nego w for­mie znacz­nie mniej prze­two­rzo­nej niż na wspo­mnia­nych wcze­śniej, „cywi­li­zo­wa­nych”, gril­lo­wych ucztach.

Na deser cze­kają nas austra­lij­skie słod­ko­ści. Rów­nież w tej kwe­stii Austra­lij­czycy pre­fe­rują drogę na skróty. Zamiast mozol­nej zabawy w oddzie­la­nie żół­tek od bia­łek i prze­sie­wa­nie mąki łako­cie naby­wają w super­mar­ke­tach. Do ich ulu­bio­nych słod­kich prze­ką­sek należą cze­ko­la­dowo-ryżowe cia­steczka Tim­Tamy. Rocz­nie prze­ciętny miesz­ka­niec kon­ty­nentu zjada nawet kil­ka­dzie­siąt paczek tych sma­ko­ły­ków.

Popu­lar­nym spo­so­bem kon­su­mo­wa­nia Tim­Ta­mów, któ­rego Austra­lij­czycy chęt­nie uczą przy­jezd­nych, jest uży­wa­nie ich jako sło­mek do picia cie­płych napo­jów, głów­nie kawy i her­baty. Aby to zro­bić, należy odgryźć prze­ciw­le­głe rogi ciastka, zanu­rzyć jeden z nich w napoju, a drugi wło­żyć do ust. Trzy­ma­jąc ciastko w pal­cach, można zacząć ssać płyn. Cie­pła her­bata lub kawa powoli roz­pusz­cza Tim­Tama od środka. Gdy ciastko staje się bar­dzo mięk­kie, zjada się to, co z niego zostało, ze sma­kiem obli­zu­jąc cze­ko­la­dowe palce. Ta zabawa, nie tylko dla dzieci, nazy­wana jest _tim­tam­min­giem_. Ist­nieją też bar­dziej wymyślne okre­śle­nia, takie jak _tim­tam suck_, _tim­tam explo­sion_ czy _tim­tam orgasm_.

Na pozor­nie suchym austra­lij­skim kon­ty­nen­cie roz­cią­gają się tysiące hek­ta­rów żyznych i przez więk­szą część roku zie­lo­nych win­nic. Corocz­nie Austra­lia wytwa­rza takie ilo­ści wina, że pla­suje się na pią­tym miej­scu w świa­to­wej skali pro­duk­cji tego trunku. Co wię­cej, austra­lij­skie wina są uzna­wane za jedne z naj­lep­szych i od lat zaj­mują pre­sti­żowe pozy­cje w mię­dzy­na­ro­do­wych ran­kin­gach. Butelki opusz­cza­jące kon­ty­nent wypeł­nione są przede wszyst­kim bia­łym caber­net sau­vi­gnon i char­don­nay oraz czer­wo­nym mer­lo­tem i zna­ko­mi­tym shi­raz. Ten ostatni uwa­żany jest za winny znak fir­mowy Austra­lii.

To z Bra­zy­lii pod koniec XVIII wieku dotarły do Austra­lii pierw­sze sadzonki wino­ro­śli. Ze względu na brak doświad­cze­nia w upra­wie i pro­duk­cji wina pierw­sze próby zakoń­czyły się nie­po­wo­dze­niem. Na szczę­ście, dzięki wytrwa­ło­ści nowych osad­ni­ków, na początku XIX wieku udało się roz­po­cząć sprze­daż bute­lek wypeł­nio­nych już cał­kiem dobrym winem. Dopiero jed­nak lata 30. XIX wieku i sadzonki przy­wie­zione z Hisz­pa­nii i Fran­cji pozwo­liły austra­lij­skiemu winu zdo­być świa­tową renomę. Sami Austra­lij­czycy wło­żyli ogrom pracy i wysiłku, aby prze­ko­nać świat, że ich wino zasłu­guje na miej­sce obok bute­lek napeł­nio­nych w win­ni­cach Fran­cji, Włoch czy Hisz­pa­nii.Chleb Damper

4 POR­CJE • 45 MIN • ŁATWY

Chleb dam­per to pie­czywo z austra­lij­skiego buszu. Przez stu­le­cia wypie­kali go paste­rze i poga­nia­cze bydła, uży­wa­jąc jedy­nie trzech łatwo dostęp­nych skład­ni­ków: mąki, wody i soli. Po ręcz­nym wyro­bie­niu cia­sta nabi­jali je na patyk i wkła­dali do doga­sa­ją­cego ogni­ska, przy­kry­wa­jąc popio­łem. Po kilku godzi­nach chleb był gotowy do spo­ży­cia, co wygłod­niali paste­rze czy­nili z wielką ochotą, delek­tu­jąc się nim w towa­rzy­stwie suszo­nego lub pie­czo­nego w tym samym ogni­sku mięsa.

Na prze­strzeni wie­ków recep­tura dam­pera nie­wiele się zmie­niła. Austra­lij­czycy uży­wają mąki samo­ro­sną­cej, którą w Pol­sce łatwo zastą­pić, doda­jąc do mąki pszen­nej odro­binę proszku do pie­cze­nia. Nie­wielka ilość masła sprawi, że chle­bek sta­nie się deli­kat­niej­szy i jesz­cze smacz­niej­szy.

Chleb z buszu naj­le­piej sma­kuje jesz­cze cie­pły, posma­ro­wany masłem i opró­szony świeżo zmie­lo­nym pie­przem. Po wysty­gnię­ciu dam­per dość szybko tward­nieje i staje się kru­chy. Austra­lij­czycy zna­leźli jed­nak na to spo­sób − taki wypiek świet­nie spraw­dza się jako doda­tek do zup.

Składniki:

- 250 g mąki pszen­nej
- 150 ml mleka
- 25 g mięk­kiego masła
- 2 łyżeczki proszku do pie­cze­nia
- łyżeczka soli

DODATKOWO

- kilka łyżek mleka

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 190°C z ter­mo­obie­giem. Prze­siej mąkę, dodaj pro­szek do pie­cze­nia i sól. Wymie­szaj. Dodaj masło i wcie­raj je w mąkę pal­cami, aż skład­niki się połą­czą. Wlej mleko i wymie­szaj okrą­głym nożem (jak do sma­ro­wa­nia masła) do uzy­ska­nia jed­no­li­tej masy. Prze­łóż cia­sto na opró­szony mąką blat i wyra­biaj jesz­cze minutę. Ufor­muj z cia­sta kulę o śred­nicy 12 cm. Lekko ją spłaszcz i umieść na bla­sze wyło­żo­nej papie­rem do pie­cze­nia. Za pomocą ostrego noża natnij na wierz­chu chleba głę­bo­kie bruzdy w kształ­cie gwiazdy. Posma­ruj wierzch chleba mle­kiem. Piecz około 30 minut, aż chleb nabie­rze zło­tego koloru.

DO PODA­NIA: masło, zupa krem, gulasz

por­cja: 110 g/277 kcal

białko: 7 g

tłusz­cze: 7 g

węglo­wo­dany: 48 gStek po australijsku

2 STEKI • 30 min • ŚREDNI

Na anty­po­dach, zwłasz­cza na tere­nach far­mer­skich, wystę­puje jeden z naj­niż­szych na świe­cie poziom zanie­czysz­cze­nia powie­trza. Aż 97% bydła pasie się tu na zie­lo­nej tra­wie, dzięki czemu mięso zawiera duże ilo­ści kwa­sów omega-3. Lokalni hodowcy muszą także speł­niać rygo­ry­styczne wyma­ga­nia, by zapew­nić zwie­rzę­tom wszelki dobro­stan. Dla­tego austra­lij­ska woło­wina ucho­dzi za jedną z naj­lep­szych na świe­cie.

Naj­bar­dziej pożą­daną, naj­do­sko­nal­szą i naj­cen­niej­szą odmianą woło­winy jest Austra­lian Wagyu Beef. Bydło, z któ­rego pocho­dzi to mięso, wywo­dzi się z Japo­nii, dzięki czemu austra­lij­scy far­me­rzy dbają o zwie­rzęta w japoń­skim stylu: kar­mią je naj­lep­szymi paszami, poją piwem i nacie­rają sake. Zwie­rzę­tom odtwa­rzane są utwory muzyki kla­sycz­nej. Wszystko to ma na celu uzy­ska­nie jak naj­wyż­szego wyniku w Mar­ble Score − skali przyj­mu­ją­cej war­to­ści od 2 do 9, oce­nia­ją­cej bogac­two smaku woło­winy. Jedy­nie 0,000000001% mięsa uzy­skuje wynik na pozio­mie 7–9, co pozwala mu tra­fić do naj­bar­dziej reno­mo­wa­nych świa­to­wych restau­ra­cji.

Składniki:

STEK

- 320 g dobrej jako­ści woło­winy (polę­dwica, antry­kot, rost­bef)
- 2 łyżki masła kla­ro­wa­nego

SOS

- 3 łyżki śmie­tany 18%
- 2 łyżki tar­tego chrzanu
- żółtko
- łyżeczka mie­lo­nej ostrej papryki

Przygotowanie:

Wyj­mij woło­winę z lodówki 30 minut przed przy­rzą­dze­niem. Umyj mięso i oczyść z błon, osusz papie­ro­wym ręcz­ni­kiem. Podziel na dwa steki, lekko roz­bij otwartą dło­nią, posól z jed­nej strony. Roz­puść masło na patelni do gril­lo­wa­nia. Smaż stek z poso­lo­nej strony kilka minut.¹ Posól drugą stronę i odwróć mięso drew­nia­nymi szczyp­cami (ni­gdy nie rób tego widel­cem). Smaż kilka minut. Zdej­mij mięso z patelni, odstaw na kilka minut bez przy­kry­cia. Dopraw stek świeżo zmie­lo­nym pie­przem. Przy­go­tuj sos: Wymie­szaj śmie­tanę, chrzan, żółtko i paprykę. Dodaj sos powstały pod­czas sma­że­nia mięsa. Dopraw szczyptą soli.

DO PODA­NIA: frytki, pie­czone ziem­niaki, surówka cole­slaw

stek: 240 g/571 kcal

białko: 32 g

tłusz­cze: 49 g

węglo­wo­dany: 4 gParmigiana z kurczaka

4 POR­CJE • 50 min • ŚREDNI

Histo­ria tego dania wywo­dzi się z Włoch, gdzie jest ono znane jako _melan­zane alla par­mi­giana_ − pla­stry panie­ro­wa­nego bakła­żana pole­wano sosem pomi­do­ro­wym, obfi­cie posy­py­wano par­me­za­nem i zapie­kano.

Wraz z wło­skimi emi­gran­tami, z przy­stan­kiem w USA, danie dotarło do Austra­lii. W trak­cie tej kuli­nar­nej podróży bakła­żan zastą­piono naj­pierw cie­lę­ciną, a następ­nie kur­cza­kiem, gdy por­cjo­wany drób stał się powszech­nie dostępny w Austra­lii. Począt­kowo oznaka wyż­szego sta­tusu spo­łecz­nego, dziś par­mi­giana z kur­czaka, znana jako _parmi_ lub _parmy,_ jest ikoną austra­lij­skiego pubu.

Pełna wer­sja dania jest nie­zwy­kle sycąca i naj­czę­ściej składa się z gigan­tycz­nej panie­ro­wa­nej piersi z kur­czaka obfi­cie pola­nej sosem pomi­do­ro­wym, uwień­czo­nej zapie­czo­nym serem, poda­wa­nej z oka­załą por­cją fry­tek. Przy­jezd­nym zaleca się dzie­le­nie dania z towa­rzy­szami stołu.

Składniki:

KURCZAK

- 4 piersi z kur­czaka
- 2 jajka
- 4 łyżki mleka
- łyżka musz­tardy
- bułka tarta do obto­cze­nia
- mąka pszenna do obto­cze­nia

SOS

- 2 ząbki czosnku
- 400 g pas­saty pomi­do­ro­wej
- 120 ml bia­łego wytraw­nego wina
- 2 łyżki oliwy z oli­wek
- 2 łyżeczki suszo­nego ore­gano
- 2 łyżeczki bia­łego cukru

DODATKOWO

- 100 g par­me­zanu
- kulka moz­za­relli
- 2 łyżki oliwy z oli­wek
- garść świe­żej bazy­lii
- olej do sma­że­nia

Przygotowanie:

Umyj mięso, osusz papie­ro­wym ręcz­ni­kiem i jeśli trzeba, lekko roz­bij. Oprósz z każ­dej strony pie­przem i solą. W naczy­niu umieść mąkę, w dru­gim roz­trzep jajka z mle­kiem, musz­tardą, szczyptą pie­przu i soli. W trze­cim naczy­niu umieść bułkę tartą. Panie­ruj kur­czaka kolejno w mące, jajku i bułce tar­tej. Roz­grzej olej i usmaż kur­czaka na złoty kolor. Odłóż. Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Przy­go­tuj sos: Roz­grzej 2 łyżki oliwy. Dodaj roz­gnie­cione ząbki czosnku i smaż kilka minut do wytwo­rze­nia aro­matu. Usuń czo­snek. Dodaj pas­satę, wino, ore­gano, cukier, szczyptę pie­przu i soli. Wymie­szaj i dopro­wadź do wrze­nia. Zmniejsz ogień i gotuj 10 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu, aż sos zgęst­nieje. Wlej kilka łyżek sosu pomi­do­ro­wego do naczy­nia do zapie­ka­nia, ułóż kur­czaka i polej pozo­sta­łym sosem. Umieść na wierz­chu kawałki moz­za­relli, posyp tar­tym par­me­za­nem, skrop oliwą, oprósz pie­przem i solą. Piecz 15 minut. Upie­czoną par­mi­gianę posyp świeżą bazy­lią.

DO PODA­NIA: frytki

por­cja: 490 g/858 kcal

białko: 87 g

tłusz­cze: 32 g

węglo­wo­dany: 54 gLamingtony

18 LAMING­TO­NÓW • 1,5 godz. • ŚREDNI

Legenda głosi, że deser ten powstał zupeł­nie przy­pad­kiem. Słu­żąca lady Laming­ton, żony guber­na­tora stanu Queen­sland, przy­go­to­wu­jąc deser dla gości, nie­chcący upu­ściła bisz­kop­towe ciastko do cze­ko­la­do­wej polewy. Chcąc napra­wić błąd, cze­ko­la­dowe ciastko obsy­pała wiór­kami kokosa.

_Lammo_, jak piesz­czo­tli­wie nazy­wają je Austra­lij­czycy, przy­go­to­wuje się w dwóch eta­pach. Pierw­szego dnia pie­cze się bisz­kopt, który następ­nie kroi się na małe kwa­draty i prze­kłada dże­mem. Po nocy prze­cho­wy­wa­nia w lodówce laming­tony zanu­rza się w kaka­owym lukrze i posy­puje wiór­kami koko­so­wymi. W bar­dziej wykwint­nej wer­sji bisz­koptowe kostki macza się w cze­ko­la­dzie i obsy­puje trzema rodza­jami płat­ków koko­so­wych.

Składniki:

CIASTO

- 250 g mąki pszen­nej
- 200 g bia­łego cukru
- 3 duże jajka
- 125 g mięk­kiego masła
- 3 łyżki mleka
- 3 łyżeczki proszku do pie­cze­nia
- pół łyżeczki soli

LUKIER

- 100 g cukru pudru
- 30 g kakao
- 100 ml mleka
- 30 g masła

DODATKOWO

- 200 g wiór­ków koko­so­wych
- 100 g dżemu mali­no­wego

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Utrzyj masło z cukrem na jed­no­litą masę. Doda­waj po jed­nym jajku, cią­gle mie­sza­jąc. Prze­siej mąkę, dodaj pro­szek do pie­cze­nia oraz sól. Wlej mleko i wymie­szaj na śred­nich obro­tach. Prze­lej masę do pro­sto­kąt­nej formy (20 × 30 cm) wyło­żo­nej papie­rem do pie­cze­nia i wyrów­naj. Piecz około 35 minut do zło­tego koloru. Wystudź. Ode­tnij nie­równe brzegi i podziel cia­sto na 18 kwa­dra­tów. Każdy kwa­drat prze­krój na pół, posma­ruj jedną połówkę dże­mem i przy­kryj drugą. Włóż do lodówki na mini­mum godzinę. Przy­go­tuj lukier: Do czy­stej misy mik­sera prze­lej roz­pusz­czone masło. Dodaj mleko. Mie­sza­jąc na wol­nych obro­tach, doda­waj stop­niowo mie­szankę cukru pudru i kakao, aż powsta­nie jed­no­lita masa. Zanurz każ­dego laming­tona w lukrze, a następ­nie obtocz w wiór­kach koko­so­wych. Aby zacho­wać biały kolor kokosu, uży­waj świe­żej por­cji wiór­ków dla każ­dego kawałka. Wstaw do lodówki do schło­dze­nia na godzinę.

laming­ton: 75 g/284 kcal

białko: 4 g

tłusz­cze: 16 g

węglo­wo­dany: 33 gTorcik pavlova

8 KAWAŁ­KÓW • 3 godz. • TRUDNY

Po dziś dzień kwe­stia naro­dzin naj­słyn­niej­szego deseru świata roz­pala emo­cje, sta­jąc się powo­dem zażar­tego sporu mię­dzy Austra­lią a Nową Zelan­dią. Wszystko za sprawą rosyj­skiej pri­ma­ba­le­riny, Anny Pavlo­vej, która w latach dwu­dzie­stych ubie­głego wieku, pod­czas tournée po świe­cie, odwie­dziła oba te kraje. W każ­dym z nich podano jej wyjąt­kowy deser − bez­owy, roz­pły­wa­jący się w ustach, orzeź­wia­jący tor­cik. Obec­nie tak trudno jed­no­znacz­nie usta­lić, który z nich był pierw­szy i lep­szy: ten z Austra­lii czy Nowej Zelan­dii.

W duchu kom­pro­misu uznano, że recep­tura słod­kiej bezy pocho­dzi z Austra­lii, pod­czas gdy nazwę deser zawdzię­cza Nowej Zelan­dii. To obwiesz­cze­nie nie zako­pało jed­nak bez­owego topora cał­ko­wi­cie. Jedno jest pewne − tor­cik pavlova na anty­po­dach stał się praw­dziwą ikoną let­niego deseru. Dla­tego też w pra­wie każ­dym austra­lij­skim domu znaj­dzie się on na bożo­na­ro­dze­nio­wym stole. Wszak Boże Naro­dze­nie przy­pada tam w samym środku lata, kiedy orzeź­wia­jący deser sma­kuje naj­le­piej.

Składniki:

BEZA

- 300 g bia­łego cukru
- 6 jajek*
- 3 łyżki wody
- 2 łyżki skrobi ziem­nia­cza­nej
- szczypta soli

KREM

- 50 g cukru pudru
- 300 g śmie­tany 36%

DODATKOWO

- dowolne świeże owoce
- kilka list­ków świe­żej mięty

Przygotowanie:

Oddziel białka od żół­tek (żółtka możesz zacho­wać do innego prze­pisu²). Umieść białka w misie mik­sera, dodaj sól i wodę. Ustaw mik­ser na śred­nie obroty i ubi­jaj do uzy­ska­nia sztyw­nej pianki. Kon­ty­nu­ując ubi­ja­nie, doda­waj po łyżce cukru, aż pianka sta­nie się bar­dzo gęsta i lśniąca. Wmie­szaj deli­kat­nie skro­bię ziem­nia­czaną, usta­wia­jąc mik­ser na niskich obro­tach. Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Nary­suj na papie­rze do pie­cze­nia koło o śred­nicy około 20 cen­ty­me­trów i umieść go na bla­sze. Wyłóż ubitą pianę na nary­so­wane koło, for­mu­jąc w środku deli­katne wgłę­bie­nie. Wyrów­naj brzegi łyżką, two­rząc pio­nowe, deko­ra­cyjne rowki. Piecz bezę w 180°C 5 minut, następ­nie zmniejsz tem­pe­ra­turę do 140°C i kon­ty­nuuj pie­cze­nie kolejne 90 minut. Nie otwie­raj drzwi­czek pie­kar­nika przez cały czas pie­cze­nia. Pozwól bezie osty­gnąć, a następ­nie deli­kat­nie odklej papier. Przy­go­tuj krem: Ubij śmie­tanę na sztywno na szyb­kich obro­tach. Pod koniec ubi­ja­nia dodaj cukier. Roz­pro­wadź rów­no­mier­nie krem na wierz­chu bezy, a następ­nie ude­ko­ruj świe­żymi owo­cami i list­kami mięty. Wstaw cia­sto do lodówki do schło­dze­nia na 2 godziny.

kawa­łek: 140 g/331 kcal

białko: 4 g

tłusz­cze: 14 g

węglo­wo­dany: 49 gB JAK BAŁKANY − TU MIĘSO I PAPRYKA SĄ ŻYCIODAJNĄ SIŁĄ

W tym roz­dziale, oprócz prze­pi­sów na cha­rak­te­ry­styczne potrawy z kra­jów Pół­wy­spu Bał­kań­skiego, znaj­dzie­cie rów­nież prze­pisy typowe dla kuchni Węgier. Nie wynika to z braku mojej wie­dzy geo­gra­ficz­nej − Węgry celowo zostały włą­czone do jed­nej grupy wraz z Gre­cją, Buł­ga­rią czy Czar­no­górą, gdyż kuch­nię tego kraju cha­rak­te­ry­zuje wiele bał­kań­skich cech. Sama zaś, ile­kroć podró­żo­wa­łam przez tę część świata, wita­łam się z Węgrami.

Kuch­nia bał­kań­ska nie jest jed­no­rodna i sta­nowi odzwier­cie­dle­nie mie­szanki naro­dów, tra­dy­cji, języ­ków, a nawet reli­gii kra­jów two­rzą­cych ten region. Podobne jed­nak podej­ście do przy­go­to­wy­wa­nia posił­ków oraz kul­tura ich spo­ży­wa­nia są tu wspól­nym mia­now­ni­kiem. Bał­kań­ska kuch­nia przede wszyst­kim ma sma­ko­wać, a nie olśnie­wać wyglą­dem, dla­tego nie każde ser­wo­wane tu danie jest wizu­al­nym maj­stersz­ty­kiem szefa kuchni. Z pew­no­ścią jed­nak jest roz­ko­szą dla pod­nie­bie­nia. Jest dość pro­sta pod wzglę­dem skład­ni­ków, choć nie zawsze można to samo powie­dzieć o spo­so­bie przy­go­to­wy­wa­nia dań. Więk­szość z nich wymaga nakładu czasu, pracy i nie­ma­łego doświad­cze­nia. To kuch­nia ludzi nie­zbyt zamoż­nych, któ­rzy swoje posiłki kom­po­nują ze skład­ni­ków pie­lę­gno­wa­nych wła­snymi rękami i ciężką pracą.

Po raz pierw­szy moje nogi sta­nęły na Bał­ka­nach kil­ka­na­ście lat temu. Odwie­dzi­łam Węgry, a dokład­nie Buda­peszt, pod­czas spon­ta­nicz­nego syl­we­stro­wego wypadu. Wtedy jesz­cze daleko było mi do kuli­nar­nego hobby. Tego zarówno w mojej kuchni, jak i w podróży. Z tam­tego wyjazdu zapa­mię­ta­łam wszę­do­byl­ski zapach grza­nego wina. Wdy­cha­jąc na okrą­gło tę inten­sywną woń, marzy­łam o ucieczce. Na szczę­ście _for­ralt bor_ (po węgier­sku grzane wino) wkrótce powró­ciło do mych łask, a pamiątką pierw­szego spo­tka­nia z nie-Bał­ka­nami jest ostatni prze­pis tego roz­działu.

W ciągu kil­ku­na­stu kolej­nych lat wie­lo­krot­nie odwie­dza­łam któ­ryś z bał­kań­skich kra­jów: od Sło­we­nii, po Chor­wa­cję, Rumu­nię, koń­cząc na Gre­cji, jed­nak to ostatni trip, piesz­czo­tli­wie zwany bał­kan­tri­pem, dostar­czył mi naj­wię­cej nie tylko sma­ko­wych doznań. Bał­kan­trip, czyli kolejna euro­pej­ska objaz­dówka wyna­ję­tym busem, z namio­tami roz­kła­da­nymi na chy­bił tra­fił, bagaż­ni­kiem zapa­ko­wa­nym po sufit sprzę­tem do biwa­ko­wa­nia, dmu­cha­nymi mate­ra­cami i fris­bee, ale też całą toną zupek chiń­skich i tym podob­nych dań w wer­sji instant, tym razem zakoń­czył się ina­czej. Tym razem z waka­cji wró­ci­li­śmy z rów­nie wypa­ko­wa­nym pojaz­dem. Po pierw­sze, wypeł­nia­jące atmos­ferę smaki Bał­ka­nów nie pozwo­liły nam zale­wać zale­ga­ją­cych w bagaż­niku _instant noodle_. Choć nie było tego w pla­nie, w więk­szo­ści żywi­li­śmy się w przy­droż­nych tawer­nach, lokal­nych gospo­dar­stwach agro­tu­ry­stycz­nych, w domach gospo­da­rzy, u któ­rych zatrzy­my­wa­li­śmy się, kiedy prysz­nic z butelki nie zda­wał się zmy­wać z nas spie­koty waka­cyj­nej aury. Po dru­gie, miesz­kańcy Bał­ka­nów oka­zali się tak szczo­drymi i cud­nymi ludźmi, że część otrzy­ma­nych od nich podar­ków wró­ciła z nami do Pol­ski.

Do Pol­ski doje­chała ofia­ro­wana przez pew­nego Chor­wata pla­sti­kowa butelka po wodzie mine­ral­nej z domo­wej roboty rakiją, piesz­czo­tli­wie nazy­waną przez nas, z powodu jej inten­syw­nego zapa­chu, _naftą_. Dopóki nie zdra­pa­li­śmy ory­gi­nal­nej ety­kiety obej­mu­ją­cej butelkę, docho­dziło do zabaw­nej dla obser­wa­tora sceny, kiedy to któ­ryś z uczest­ni­ków wyjazdu nie­opatrz­nie gasił pra­gnie­nie z nie­wła­ści­wej butelki.

Na zawsze zapa­mię­tam też pierw­szą noc w Alba­nii. Tym razem, z powodu bez­pie­czeń­stwa, zde­cy­do­wa­li­śmy się na wygodny noc­leg w zaci­szu czy­je­goś skrom­nego domo­stwa. Nie obyło się bez prze­kleństw i chwil grozy, kiedy to nasz wyna­jęty bus, nie­siony gło­sem nawi­ga­cji, ugrzązł na wąskiej bez­as­fal­to­wej dro­dze. Przez chwilę byli­śmy pewni, że naj­bliż­szą noc spę­dzimy wła­śnie w takim zawie­sze­niu. Na szczę­ście zna­ko­mity _team work_ przy­niósł wyba­wie­nie i kilka chwil póź­niej wymyci i naje­dzeni wyle­gi­wa­li­śmy się w czy­stych albań­skich łożach. Relaks nie trwał jed­nak długo. Skoro świt za oknem prze­szło stado kil­ku­set owiec. Na nasze nie­szczę­ście więk­szość z nich miała zawie­szone na szyi nie­zmier­nie gło­śne dzwonki. Nie mie­li­śmy zbyt dużo czasu na roz­pa­cza­nie, bo oto wła­ści­ciel lokum zapro­sił nas na śnia­da­nie w naprawdę kró­lew­skim wyda­niu. Czego wtedy tam na stole nie było! A wszystko domo­wej roboty, pro­sto z przy­do­mo­wego ogródka. Ile­kroć coś migiem zni­kało z kolo­ro­wych tale­rzy­ków zwar­cie zasta­wia­ją­cych gigan­tyczny stół, nasz gospo­darz dono­sił dokładkę. Na doda­tek, kiedy rusza­li­śmy już w dal­szą drogę, obdzie­lił nas tak, że kolej­nego dnia ponow­nie nie musie­li­śmy zagrze­wać wody na zupki.

Podobna nie­za­po­mniana uczta cze­kała na nas w grec­kiej tawer­nie, do któ­rej całą ekipą posta­no­wi­li­śmy dojść kil­ku­ki­lo­me­tro­wym spa­ce­rem, świa­domi, że pierw­szo­rzędne grec­kie trunki uzu­peł­nią prze­pyszne jadło. Bie­siada roz­po­częła się skrom­nie świe­żymi warzy­wami. Po nich na stole zna­la­zły się rześ­kie pasty warzywne, prze­różne gril­lo­wane mięsa, młode pie­czone ziem­niaki, _dolma­des_, czyli wino­gro­nowe gołąbki, sałatki i wiele, wiele innych genial­nych sma­ko­ły­ków. To wszystko ubo­ga­cone zostało solidną miarą lokal­nego wina. Wina tak szla­chet­nego, że do swo­jej bazy wra­ca­li­śmy śpie­wa­jąco. Jedze­nie i towa­rzy­sząca mu atmos­fera spra­wiły, że posta­no­wi­li­śmy nieco zmie­nić plan podróży i zostać w tej grec­kiej mie­ścince jesz­cze jedną noc. Kolejny wie­czór zakoń­czył się rów­nie śpie­wa­jąco.

Nasz bał­kan­trip potwier­dził powszech­nie znany fakt, że miesz­kańcy Bał­ka­nów uwiel­biają bie­sia­do­wać, delek­to­wać się sma­ko­wi­tymi daniami, popi­jać je lokal­nym winem albo rakiją, spę­dzać czas w gro­nie naj­bliż­szych i przy­ja­ciół. Huczne kola­cje jada się tu do póź­nych godzin noc­nych. Zarówno w kuchni, jak i przy stole spę­dza się sporą część życia, dla­tego w więk­szo­ści tutej­szych domów i miesz­kań znaj­duje się dosko­nale ku temu zapro­jek­to­wane pomiesz­cze­nie – jadal­nia. Prze­strzeń ta by­naj­mniej nie jest tu postrze­gana jako luk­sus, ale jako coś rów­nie nie­zbęd­nego jak łazienka. Mawia się tu, że lep­sza osobna jadal­nia niż więk­sza sypial­nia i oddzielna gar­de­roba.

Muszę też wspo­mnieć o jakże popu­lar­nej na całych Bał­ka­nach rakii, naszej pamiąt­ko­wej _naf­cie_. To owo­cowa brandy, powstała naj­czę­ściej ze śli­wek, ale zda­rzają się wer­sje wytwo­rzone z dowol­nych owo­ców, zwy­kle tych, któ­rych gospo­darz ma naj­wię­cej: wino­gron, brzo­skwiń, fig, pigwy. Pod cię­ża­rem rakii ugi­nają się półki w każ­dym więk­szym i mniej­szym bał­kań­skim skle­pie. Tru­nek wid­nieje też w kar­cie menu tutej­szych restau­ra­cji. W więk­szo­ści domostw napój ten wytwa­rza się jed­nak samo­dziel­nie. Taka domowa rakija może być naprawdę bar­dzo mocna i zawie­rać nawet 60% obję­to­ści alko­holu, pod­czas gdy skle­powa ma zwy­kle moc 40–50%. Nasza bał­kań­ska pamiątka była z pew­no­ścią tym pierw­szym typem trunku.

Mówi się, że żadna podróż na Pół­wy­sep Bał­kań­ski nie będzie udana, jeśli choć raz nie skosz­tuje się tu praw­dzi­wej rakii. Miesz­kańcy Bał­ka­nów czy gospo­da­rze domów wypo­czyn­ko­wych mają w zwy­czaju czę­sto­wać tym lokal­nym alko­ho­lem swo­ich gości, co nasz trzy­ty­go­dniowy bał­kan­trip wie­lo­krot­nie potwier­dził. Ist­nieje nawet spe­cjalny pro­to­kół picia rakii:

1. Kiedy ktoś zaofe­ruje nam rakiję, nie należy odma­wiać.
2. Wzno­sząc toast i stu­ka­jąc się kie­lisz­kami, koniecz­nie należy utrzy­mać kon­takt wzro­kowy z zebra­nym towa­rzy­stwem. W Ser­bii i Chor­wa­cji toast wznosi się sło­wami _živeli_, na Sło­we­nii _na zdra­vje_, zaś w Buł­ga­rii _nazdrave_.
3. Rakija ser­wo­wana jest w nie­wiel­kich kie­lisz­kach, nie wypija się jej na raz, jak „po pol­sku” szoty wódki. Raczej delek­tuje się zawar­to­ścią naczynka małymi łykami.
4. Pijąc rakiję, nie poprze­staje się na jed­nej kolejce. W końcu jest to tru­nek tem­pe­ra­ment­nych Bał­kań­czy­ków.

Poza winem i wspo­mnianą wyżej rakiją na Bał­ka­nach toa­sty wznosi się też lokal­nymi trun­kami. W Buł­ga­rii jest to mastika – 47-pro­cen­towa any­żówka, którą wypija się z dodat­kiem kilku kostek lodu albo dodaje do róż­no­ra­kich kok­tajli. W Alba­nii prym wie­dzie wino­gro­nowa brandy skënderbeu, upa­mięt­nia­jąca naro­do­wego boha­tera tego kraju – Gjer­gjija Kastrioti, który w XV wieku dziel­nie sta­wiał opór turec­kiej armii. Nad węgier­skim Duna­jem prze­chyla się kie­liszki wypeł­nione pálinką. To wódka lub brandy o zawar­to­ści alko­holu od 37,5 do nawet 86%, wystę­pu­jąca w róż­nych sma­kach: jabł­ko­wym, grusz­ko­wym, wiśnio­wym, tru­skaw­ko­wym i more­lo­wym. Na bazie pálinki wytwa­rzane są likiery i napoje spi­ry­tu­sowe: papry­kowa paprika pálinka czy pod­pa­lana przed poda­niem kram­pam­puli.

Bał­kany to kra­ina ską­pana w słońcu, gdzie doj­rze­wają soczy­ste papryki i aro­ma­tyczne pomi­dory. Te warzywa są pod­stawą wielu świe­żych potraw. Nato­miast ich nad­miar suszy się i prze­cho­wuje na chłod­niej­sze dni. W Mace­do­nii wysu­szona na słońcu i grubo mie­lona papryka, znana jako _buko­wać_, nadaje mię­snym daniom wyra­zi­sty smak i pikant­ność, sku­tecz­nie zastę­pu­jąc chili czy taba­sco. Ale to węgier­ska papryka ma swoją fascy­nu­jącą histo­rię: przy­była na te zie­mie wraz z Tur­kami z Bli­skiego Wschodu, począt­kowo peł­niąc rolę rośliny ozdob­nej. Z cza­sem jej wysu­szona i sprosz­ko­wana postać zaczęła wypie­rać nawet pieprz. Węgier­ska papryka ma wiele obli­czy: od bar­dzo ostrej (_eros, csipős_), poprzez słodką (_cse­mege, édesnemes_), po słodko-ostrą (_félédes_). W kraju tym upra­wia się ponad tysiąc odmian tego warzywa, a naj­ostrzej­sza z nich podobno sto­krot­nie prze­wyż­sza pikant­no­ścią papryczki chili.

Jed­nym z fla­go­wych bał­kań­skich pro­duk­tów jest słony owczy ser. Bośnia, z jej roz­le­głymi tere­nami pastwi­sko­wymi, sły­nie z pro­duk­cji wyśmie­ni­tych serów owczych i kro­wich. Szcze­gól­nie popu­larny jest wędzony ser _siml­jeni_, przy­po­mi­na­jący sma­kiem pol­ski oscy­pek. Ceniony jest rów­nież bryn­dzo­waty ser z mie­cha (_sir izm­je­sine_), prze­cho­wy­wany w skó­rza­nym worku, dostępny głów­nie w oko­li­cach Tre­binje.

Kró­lową bał­kań­skich serów pozo­staje jed­nak feta. Choć podobne sery można zna­leźć w Alba­nii i Buł­ga­rii, nazwa „feta” jest zastrze­żona wyłącz­nie dla pro­duktu pocho­dzą­cego z Gre­cji.

Ist­nieje jesz­cze jeden ele­ment, który kuli­nar­nie scala bał­kań­ski region − mięso. Od Buł­ga­rii po Alba­nię, od Sło­we­nii do Gre­cji, w menu lokal­nych restau­ra­cji i na sto­łach domo­wych jadalni nie­odzow­nie musi zna­leźć się kawał mięsa: pie­czo­nego, sma­żo­nego, gril­lo­wa­nego. Nie­za­leż­nie od formy poda­nia miesz­kańcy tej czę­ści Europy zgod­nie twier­dzą, że bez mięsa żaden posi­łek nie jest kom­pletny.Ajwar

4 SŁO­IKI • 1,5 godz. • ŁATWY

Ajwar naro­dził się w Ser­bii i jego ory­gi­nalny prze­pis zawie­rał wyłącz­nie paprykę. Współ­cze­śnie smak pasty wzbo­gaca się róż­nymi dodat­kami: bakła­ża­nem, pomi­do­rami, cuki­nią, a nawet korze­niem pie­truszki. Ajwar jest nie­zwy­kle wszech­stronny w kuchni − dosko­nale spraw­dza się jako sma­ro­wi­dło do pie­czywa, sos do maka­ronu i ziem­nia­ków, a także jako baza do zup i sosów mię­snych.

Na Bał­ka­nach ajwar to też tra­dy­cja. Po obfi­tych zbio­rach papryki te warzywa, które nie zostały prze­zna­czone na ajwar, nawleka się na sznurki i wie­sza pod dachami, gdzie suszą się w pro­mie­niach bał­kań­skiego słońca. Sam pro­ces nawle­ka­nia papryk to nie tylko praca, ale rów­nież dosko­nała oka­zja do spo­tkań rodzin­nych i towa­rzy­skich poga­wę­dek. Przy­po­mina dawny pol­ski zwy­czaj sku­ba­nia pie­rza.

_Buł­ga­ria_. Dla mnie zaś ajwar na zawsze pozo­sta­nie wspo­mnie­niem śnia­da­nia pod namio­tem. Naj­le­piej sma­ko­wał wyja­dany pro­sto ze sło­ika kawał­kiem nie­zbyt świe­żego już chleba. Jesz­cze lepiej po nocy spę­dzo­nej w pospiesz­nie roz­ło­żo­nym namio­cie gdzieś pośród buł­gar­skich gór, tuż po wybu­dza­ją­cej i jakże orzeź­wia­ją­cej kąpieli w lodo­wa­tej, gór­skiej rzece. Wtedy ta naj­słyn­niej­sza papry­kowa pasta miała dla mnie smak naj­droż­szego kawioru świata.

Składniki:

- kilo­gram czer­wo­nej podłuż­nej papryki
- 2 małe bakła­żany
- 2 papryczki chili³
- pół główki nie­obra­nego czosnku
- 30 ml oliwy z oli­wek
- 2 łyżki octu spi­ry­tu­so­wego
- 3 łyżki mie­lo­nej słod­kiej papryki
- 2 łyżki soli

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 220°C z funk­cją grilla. Umyj i osusz papryki i bakła­żany. Prze­krój papryki na pół, usuń gniazda nasienne. Pokrój bakła­żany w pla­stry. Oddziel od sie­bie ząbki czosnku, nie obie­raj, deli­kat­nie roz­gnieć je nożem. Ułóż warzywa na bla­sze wyło­żo­nej papie­rem do pie­cze­nia. Gril­luj 30–45 minut, aż skórka sczer­nieje. Przy­kryj warzywa folią alu­mi­niową i odstaw na 20 minut. Zdej­mij skórkę z papryki i bakła­ża­nów, obierz czo­snek. Zmik­suj warzywa w blen­de­rze na gładką masę, doda­jąc papryczki chili, jeśli uży­wasz. Prze­łóż pastę do dużego garnka, dodaj oliwę, ocet, paprykę w proszku oraz sól i wymie­szaj. Gotuj na śred­nim ogniu 30 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu. Dopraw pie­przem i solą. Prze­łóż gorący ajwar do czy­stych sło­ików.⁴

DO PODA­NIA: pie­czywo, maka­ron, mięso

słoik: 400 g/194 kcal

białko: 5 g

tłusz­cze: 9 g

węglo­wo­dany: 27 gWęgierskie leczo

4 POR­CJE • 50 min • ŁATWY

Na Węgrzech tra­dy­cyj­nie leczo przy­rzą­dza się z obfitą ilo­ścią kieł­basy. Cza­sem wraz z naczy­niem peł­nym paru­ją­cego leczo podaje się dodat­kowe pęto swoj­skiej kieł­basy. Węgrzy spo­ży­wają leczo z dodat­kiem chleba, cza­sem zastę­pu­jąc go ryżem lub ugo­to­wa­nym jaj­kiem. Nie­rzadko danie to trak­tuje się jako doda­tek do potraw mię­snych, nawet do kotleta scha­bo­wego. W takim przy­padku zwy­kle do leczo nie dodaje się już mięsa.

Złotą zasadą wyśmie­ni­tego leczo jest zacho­wa­nie rów­nych pro­por­cji cebuli, pomi­do­rów i papryki. Obec­nie jed­nak, nawet w ojczyź­nie tego dania, można spo­tkać wer­sje z dodat­kiem sezo­no­wych warzyw, takich jak cuki­nia, bakła­żan, a nawet róż­nego rodzaju grzy­bów.

_Węgry_. Węgier­skie leczo jest dla mnie czymś na miarę pol­skiego hot doga kupio­nego na któ­rejś ze sta­cji ben­zy­no­wych pod­czas podróży. Ile­kroć prze­mie­rza­łam oko­ło­bał­kań­ską część Europy, ruty­nowo już zatrzy­my­wa­łam się na przy­pad­ko­wej węgier­skiej sta­cji, by miła pani z obsługi wielką cho­chlą nalała do małej miseczki hojną por­cję paru­ją­cego, mię­snego leczo. Zatrzy­my­wa­łam się, by po chwili szczę­śli­wie zaja­dać się prze­pysz­nym węgier­skim gęstym daniem ze sta­cji ben­zy­no­wej.

Składniki:

- 200 g gru­bej kieł­basy
- 100 g tłu­stego bekonu
- 4 duże pomi­dory
- 2 czer­wone papryki
- 2 żółte papryki
- 2 śred­nie cebule
- 3 łyżki mie­lo­nej słod­kiej papryki

Przygotowanie:

Pokrój w pla­stry kieł­basę, bekon w drobną kostkę. Sparz pomi­dory, obierz je ze skórki i pokrój w ćwiartki. Umyj papryki, usuń gniazda nasienne i pokrój w cien­kie paski. Pokrój cebule w piórka. Pod­smaż bekon do wyto­pie­nia tłusz­czu. Odłóż na bok. Zeszklij cebulę na tym samym tłusz­czu. Dodaj mie­loną paprykę, wymie­szaj i smaż pół minuty. Zmniejsz ogień, dodaj papryki, przy­kryj i gotuj 10 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu. Dodaj pomi­dory oraz kieł­basę. Zeskrob to, co przy­warło do dna garnka. Gotuj pod przy­kry­ciem 15–20 minut, aż warzywa zmiękną. Dopraw pie­przem i solą. Dodaj usma­żony wcze­śniej bekon.

DO PODA­NIA: pie­czywo

por­cja: 490 g/295 kcal

białko: 18 g

tłusz­cze: 14 g

węglo­wo­dany: 26 g
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij