-
promocja
Przybyłam, ugotowałam, zjadłam. Kulinarna podróż dookoła świata - ebook
Przybyłam, ugotowałam, zjadłam. Kulinarna podróż dookoła świata - ebook
Przewodnik kulinarno-podróżniczy, w którym znajdziesz ponad 150 przepisów z całego świata – od aromatycznej arabskiej kawy przez sycące angielskie śniadanie i domowy turecki kebab aż po wykwintny tort szwarcwaldzki.
Układ książki opiera się na alfabecie – każdej literze przypisany jest inny kraj lub region. Dzięki temu z każdym kolejnym rozdziałem przeniesiesz się w zupełnie inne miejsce na świecie.
Poza tradycyjnymi przepisami znajdziesz tu również kulinarne ciekawostki z różnych zakątków globu. Dowiesz się, jakie są ulubione potrawy każdego ze stanów Ameryki, co jadła królowa Elżbieta, jakie dania spożywa się po zachodzie słońca podczas ramadanu, co najchętniej kładzie się na ruszcie w Australii i czym zagryza się piwo podczas bawarskiego Oktoberfestu. Poznasz też etykietę tradycyjnej gruzińskiej supry oraz wiele innych fascynujących zwyczajów kulinarnych.
A to jeszcze nie wszystko! Autorka dzieli się także swoimi nigdzie wcześniej niepublikowanymi podróżniczymi przygodami.
Otwórz tę książkę i pozwól, by apetyt na odkrywanie świata i gotowanie zawładnął Twoim sercem. Przygotuj się na niezapomnianą wyprawę śladami kulinarnych opowieści!
| Kategoria: | Kuchnia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8343-553-4 |
| Rozmiar pliku: | 32 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że w swoim życiu wydam książkę kucharską, popukałabym się w głowę. Z ręką na sercu muszę przyznać, że przez większość życia moje zdolności kulinarne ograniczały się do czterech dań: spaghetti bolognese (z sosem z torebki, ma się rozumieć), kurczaka z ryżem, wszelkich dostępnych w sklepach mrożonek, kanapek. Nie myślcie, że autentycznie do gotowania miałam dwie lewe ręce. Jakoś tak się moje losy w dzieciństwie potoczyły, że odkąd pamiętam, to ja byłam tą od sprzątania, a moja młodsza siostra od gotowania. I uwierzyłam w to, że tak już musi pozostać. Że żadnej kucharki ze mnie nie będzie, że przecież nie każdy musi być mistrzem w kuchni. Na długie lata powyższych czterech dań w zupełności mi wystarczało. Urozmaiceniem moich posiłków oraz czynności wykonywanych w kuchni było pieczenie, bo piec uwielbiałam od zawsze. Świąteczne pierniki, aksamitne babki, świąteczne mazurki, własnoręcznie zagniatane puszyste ciasta drożdżowe, biszkoptowe kremowe torty, a nawet królowa beza! Tak, to wszystko już jako nastolatka byłam w stanie sama wyczarować.
Nie zdziwi mnie, jeśli po tym wstępie niejeden z Was ze zgrozą pomyśli, że książka, którą właśnie trzyma w ręce, jest jakimś nieporozumieniem, kulinarnym kawałem albo, co gorsza, niewypałem.
Gwarantuję Wam, że nic z tych rzeczy!
Historia z moim niegotowaniem zmieniła się pięć, może sześć lat temu. Pewnego dnia odkryłam, że tak jak w pieczeniu, w kucharzeniu również istnieją gotowe przepisy, które wystarczy wykonać krok po kroku, by wyczarować coś naprawdę smakowitego. Kiedy to sobie uzmysłowiłam, nie śmiejcie się za bardzo, nie mogłam wręcz przestać gotować! Wtedy wreszcie sama byłam w stanie przyrządzić dania, którymi uwielbiałam zajadać się, podróżując po najrozmaitszych zakątkach świata. Najlepsze zaś jest to, że miałam przy tym coraz więcej frajdy.
Pewnego dnia zapragnęłam podzielić się pomysłami na orientalne wariacje smakowe z moją mamą, wspaniałą kucharką, oddaną klasycznej kuchni polskiej. Wpadłam na pomysł, że przygotuję kilkanaście swoich ulubionych dań z różnych krańców globu, sfotografuję je i zmajstruję dla mamy miniksiążkę kucharską jako podarunek na nadchodzący Dzień Matki. Pamiętam, że zaczęłam wtedy wypisywać przykładowe dania, wracając do swoich licznych podróży do różnych zakątków świata. I wiecie co? Nie mogłam zamknąć ich w tych kilkunastu opcjach. Tamtej pamiętnej kwietniowej nocy zaczęła krążyć w mojej głowie myśl: a co, gdyby mój drobny prezent dla mamy przekształcić w coś większego? W mojej głowie wybuchła prawdziwa burza myśli. Nie mogłam zmrużyć oka prawie do rana. Moja czaszka aż dymiła od kulinarnych pomysłów. Aż wreszcie połączyłam w myślach wszystkie kropki tej gastronomicznej łamigłówki, wstałam, włączyłam światło, wzięłam kartkę i zaczęłam pisać:
A jak Australia: beza pavlova
I jak Indie: chlebki naan
T jak Tajlandia: pad thai
Zanim wstał świt, na kilku zużytych kartkach, wśród licznych skreśleń i poprawek, wyklarował się szkic mojej książki kucharskiej.
Od tamtej kwietniowej nocy minęły już ponad trzy lata. To długo, pomyślicie. Nie ukrywam, że całego tego czasu nie przesiedziałam w kuchni. Miałam wzloty i upadki, zarówno podczas gotowania, jak i fotografowania, a wreszcie podczas tworzenia książkowego tekstu. W szkicu, który powstał tamtej nocy, wprowadziłam gigantyczne zmiany, potroiłam liczbę pierwotnych potraw, wykreśliłam niektóre kraje, by w ich miejsce dołożyć coś ciekawszego. Swoją kuchnię zamieniłam w prawdziwe studio fotograficzne, z dwoma wielkimi lampami błyskowymi, z dziesiątkami serwetek, podkładek, kulinarnych teł, z setkami talerzy, miseczek, kubków, filiżanek, sztućców. Stałam się stałą klientką sklepów z używaną porcelaną, ale też krawieckich, bo gdzieś musiałam upolować tkaniny nawiązujące do Zanzibaru czy Boliwii. Wielokrotnie widziano mnie też w Castoramie, gdzie targowałam się o dobrą cenę pojedynczych płytek podłogowych, kolekcjonowałam próbki farb i tynków strukturalnych. Stałam się częstym bywalcem Kuchni Świata, a wreszcie zyskałam miano najbardziej wybrednej klientki w osiedlowym warzywniaku, bo przecież zakupione przeze mnie maliny, papryczki chili czy jadalne kwiaty musiały być idealnie okrągłe, jednobarwne i, broń Boże, wygniecione czy naderwane. Ale co najważniejsze, wyprowadziłam swoje umiejętności kulinarne na zupełnie inny poziom. Nie odmierzam już przypraw łyżeczkami, a sypię „na oko”. Przestałam kurczowo trzymać się przepisów, a postawiłam na improwizację. Nie marnuję jedzenia, bo jeśli coś zalega mi w lodówce, w mig jestem w stanie wyczarować z tego jakieś popisowe danie azjatyckie, włoskie czy meksykańskie. Mój smak i węch wyczuliły się na tyle, że nie zadowalam się już byle kanapką, sosem z torebki, a już w żadnym wypadku sklepową mrożonką. Rzadziej jadam na mieście. Jedzenie do domu zamawiam w naprawdę wyjątkowych sytuacjach, bo w końcu sama jestem w stanie przygotować dorodnego burgera, pikantną afrykańską samosę czy wypełniające cynamonowym zapachem przestrzeń wokół mnie i mych sąsiadów szwedzkie cynamonki.
Jest jeszcze jedna wypadkowa tej książki: znacznie poszerzyłam swoją wiedzę nie tylko o kuchniach świata, ale też kulturach, zwyczajach, tradycjach co najmniej dwudziestu trzech krajów i zakątków naszego globu.
Przyznam, że nie ze wszystkimi potrawami szło mi jak po maśle. Choć większość z nich po dwóch próbach trafiała na karty tej książki, były i takie, które kosztowały mnie zdecydowanie więcej czasu, pracy, a przede wszystkim cierpliwości. Najwięcej trudności przysporzyły mi, o dziwo, Włochy. Pizza, ravioli, arancini czy gnocchi są niczym najrozkoszniejsza uczta dla podniebienia, lecz satysfakcjonujące własnoręczne ich przygotowanie zajęło mi od czterech do sześciu prób. _Pastéis de nata_ liczbę tę podniosły do siedmiu, zaś bawarskim preclom zagroziłam, że jeśli tym razem (ósmym) nie wyjdą, wyrzucę je z mojej książki. Wyszły. I bez obaw, wychodzą już zawsze. Były jednak i takie potrawy, które z racji smaku, wyglądu albo bycia niefotogenicznymi, faktycznie zostały perfidnie skreślone z kart tej książki. Dodatkowo niektóre z nich na tyle nadszarpnęły moją anielską cierpliwość, że nie mam najmniejszej ochoty kiedykolwiek ich kosztować na absolutnie żadnym krańcu świata. Tym bardziej w swojej kuchni. W książce tej znajduje się też nieliczna grupa dań, których ponowne przyrządzenie podaję w wątpliwość z powodu nadwyrężenia mojej fotograficznej twórczości: francuska zupa cebulowa, hiszpańskie minikrokiety czy słynne klopsiki z Ikea. Większość jednak prezentowanych tu potraw stała się moimi ulubionymi smakołykami, które regularnie goszczą w moim menu albo których domagają się moi najbliżsi.
W książce tej czeka na Was aż 150 przepisów z całego świata: od gorzkiej kawy parzonej po arabsku, przez sycące English breakfast, domowej roboty turecki kebab w bułce, na oryginalnym torcie szwarcwaldzkim kończąc. Książka została podzielona na 23 rozdziały, odpowiadające poszczególnym literom alfabetu. Każdej z nich przyporządkowałam jedno państwo albo region świata. Dlatego wraz z każdym kolejnym rozdziałem będziecie mogli przenieść się kulinarnie do zupełnie innego miejsca na świecie. Poza przepisami na najbardziej tradycyjne potrawy danego kraju na początku każdego rozdziału znajdziecie też krótki wstęp, a w nim charakterystykę regionu pod względem nie tylko kulinarnym. Przeczytacie tu o ulubionych potrawach w poszczególnych stanach Ameryki, menu królowej Elżbiety, tradycjach kulinarnych podczas ramadanu, ale też o tym, co najchętniej kładzie się na ruszcie w Australii i RPA, czym zagryza się piwo podczas bawarskiego Oktoberfestu, a wreszcie poznacie etykietę na czas trwania tradycyjnej gruzińskiej supry.
Zapewne teraz zastanawiacie się, czy sama odwiedziłam wszystkie wymienione w książce kraje. No cóż, chciałabym. I choć zdecydowana większość z nich jest już odhaczona na mojej liście, jeszcze trochę przede mną. Moje podróże do nieznanych mi jeszcze zakątków, dzięki napisaniu tej książki, „wskoczyły” na zupełnie inny poziom. Jestem bardziej świadoma miejsc, które odwiedzam, i to nie tylko pod względem kulinarnym. Oczywiście, jeśli tylko mam okazję, kosztuję lokalnej kuchni, zwłaszcza dań prezentowanych w książce. Dzięki poznaniu zwyczajów i tradycji w różnych krajach jest mi znacznie bliżej do ich mieszkańców.
Książkę tę polecam nie tylko wielkim fanom gotowania, ale też podróżnikom, bo nie jest to typowa książka kucharska, a kulinarno-podróżniczy przewodnik po świecie. Z tego powodu bardzo zachęcam Was do przeczytania nie tylko przepisów, ale też wstępów do poszczególnych rozdziałów. Gwarantuję, że wyjdzie Wam to na dobre i błyśniecie w niejednym towarzystwie. Ponadto niech książka ta będzie dla Was przykładem, że warto uwierzyć w swój potencjał. Nawet jeśli tysiące razy usłyszeliście od kogoś, że nie nadajecie się do czegoś, nie skreślajcie siebie. Nie pozwólcie, aby ta negatywna myśl opanowała Wasz umysł, bo wtedy tak jak i ja na kilka, może nawet kilkanaście lat uśmiercicie w sobie jakąś pasję, umiejętność, talent. Jakąś cząstkę siebie.
Na zakończenie życzę Wam, aby ten kulinarno-podróżniczy przewodnik pozwolił również i Wam przybyć, ugotować i zjeść 150 dań z podróży do ciekawych miejsc na świecie. Liczę na to, że przeglądając karty książki, nie tylko zgłodniejecie, nie tylko zapragniecie odtworzyć pyszności własnoręcznie, ale będziecie chcieli wyruszyć w świat śladem zawartych na stronicach książki kulinarnych opowieści.
Bez względu, czy w kulinarną podróż udacie się do swojej kuchni, czy spakujecie plecak i podążycie we wspomniane w książce miejsca, wszystkim Wam życzę smacznego!WYJAŚNIENIE
Zanim przejdziecie do gotowania i pieczenia, wyjaśnię Wam kilka niezwykle ważnych kulinarnych kwestii. Na liście składników do każdego przepisu celowo pominęłam pieprz i sól, jeśli użyte były jedynie w celu doprawienia potrawy. Podobnie sytuacja wygląda z oliwą z oliwek. Jeśli wykorzystana została jedynie do smażenia, nie umieszczałam jej na liście składników, jeżeli zaś wymagane jest jej użycie nie tylko w tym celu, znajdziecie ją wśród innych wymienionych składników. Założyłam, że nawet największy kulinarny laik w swojej kuchennej szafce ma pieprz, sól oraz oliwę z oliwek.
Na kilka linijek wyjaśnienia zasługuje również mąka. Ci z Was, którzy regularnie wykorzystują mąkę przede wszystkim do pieczenia, zapewne doskonale zdają sobie sprawę, że mąka mące nierówna. Celowo nie wypisywałam typu użytej przeze mnie mąki, chyba że było to niezwykle istotne, jak ma to miejsce w przepisie na włoską pizzę, dla której jedynym dozwolonym według Włochów typem mąki jest typ 00. Każda inna mąka w tej książce jest mąką pszenną bez określonego typu, sporadycznie mąką kukurydzianą. Pozostawiam Wam tu więc mączną dowolność, jeśli chodzi o typ. Zwróćcie uwagę, że w zależności od użytego przez Was jej typu ilość niezbędna do prawidłowego wykonania danego dania może nieco różnić się od tej podanej w przepisie. Bardziej starałam się zaznaczyć, jakiej konsystencji ciasta należy się spodziewać pod koniec wyrabiania bądź zagniatania. Dlatego uwzględnijcie dosypanie mniejszej/większej końcowej ilości mąki, niż zasugerowałam to w przepisie. Wreszcie podane przy przepisach czasy gotowania dotyczą rzeczywistego przygotowywania składników oraz smażenia, pieczenia czy gotowania. Dodatkowe minuty należy więc doliczyć w przypadku potraw wymagających marynowania, moczenia, chłodzenia.A JAK AUSTRALIA – KRAINA KAWĄ I WINEM PŁYNĄCA
Kuchnia australijska jednym słowem? Specyficzna! Z naszej perspektywy Australia leży na najdalszym krańcu świata, jednak tamtejsze menu przypomina potrawy z różnych zakątków globu. Poza oryginalną, nieco ekscentryczną kuchnią Aborygenów dzisiejsze dania na antypodach kojarzą się nie tylko z Wielką Brytanią, Włochami, Grecją czy Ameryką, ale coraz częściej z Chinami, Wietnamem i Koreą. Australia na talerzu to prawdziwy tygiel kulinarny!
Rozpocznijmy naszą podróż od kawy, z której Australia słynie. Przybyła ona, jak wiele innych produktów i dań, wraz z włoskimi i greckimi imigrantami, szybko zdobywając serca mieszkańców. Do tego stopnia przypadła im do gustu, że nawet gigant kawowy Starbucks musiał wycofać się z tego rynku. Najpopularniejszą wersją kawy jest tu _flatwhite_. Choć dla nas to po prostu kawa z mlekiem, dla Australijczyków _flatwhite_ to napój o znaczeniu kulturowym, uosabiający ich tożsamość narodową.
Mówiąc o australijskim jedzeniu, nie sposób pominąć słowa _barbie_ – skrótu od _barbecue_, czyli grillowania. Cała Australia grilluje przy każdej możliwej okazji: na urodziny, chrzciny, Boże Narodzenie, spotkanie z przyszłymi teściami. Na ruszcie ląduje wszystko: od delikatnych skrzydełek z kurczaka, poprzez grube australijskie kiełbaski _snags_ i dorodne steki najlepszej wołowiny, po kawałki uda kangura, piersi strusia emu, a nawet części grzbietu krokodyla.
Mieszkańcy antypodów uwielbiają gotowe półprodukty. Nie przepadają za czasochłonnym obieraniem ziemniaków czy siekaniem czosnku. W tamtejszych sklepach aż roi się od gotowych do użycia warzyw, owoców i innych kulinarnych niezbędników. Nic dziwnego, że organizując spotkania dla sąsiadów, rzadko który Australijczyk spędza długie godziny przy garach. Goście nie przychodzą z pustymi rękami, raczej przynoszą kupione w markecie prawie gotowe _hot chips_ (frytki), różnorodne surówki, w tym ulubioną coleslaw, oraz kawałki bogato marynowanego mięsa, które gospodarz tylko wrzuca na ruszt, by natychmiast oddać się radosnym pogawędkom.
Do grillowanego mięsa Australijczycy hojnie dodają słodkawy sos barbecue, podobny do tego znanego nam w Polsce. Jest on szczególnie uwielbiany w stanie Queensland, z powodów znanych tylko miejscowym. Co ciekawe, nawet na tym krańcu świata nie może zabraknąć ketchupu. Ale uwaga! Nazwanie pomidorowego sosu w Australii ketchupem to _faux pas_, często niewybaczalne dla wrażliwych na tym punkcie mieszkańców. Jedyna właściwa nazwa to _tomato sauce_.
Czy to na ogrodowym, chwiejnym stoliku podczas _barbie_, czy przy okazałym dębowym stole podczas rodzinnego niedzielnego śniadania, w całej Australii z dużym prawdopodobieństwem dostrzeżemy vegemite. Australijczycy kochają ten specyfik na równi z _flatwhite_!
Vegemite to ciemnobrązowa pasta, wyglądem przypominająca znaną wszystkim nutellę. W smaku jednak znacząco się od niej różni. To mieszanka wyciągu z drożdży, przypraw i warzyw. Te ostatnie zainspirowały jej nazwę. Vegemite zadebiutowała na australijskich stołach w 1923 roku, aby uzupełnić niedobory witamin z grupy B, których drożdże są bogatym źródłem.
Zamiłowanie Australijczyków do tej niepozornej, ciemnej pasty bywa niezrozumiałe dla wielu Europejczyków. Czasem, mimo szczerych chęci wtopienia się w kulinarną kulturę antypodów, test vegemite okazuje się zbyt trudny dla przybysza. Australijczycy nie wyobrażają sobie jednak śniadania bez kromki tostowego chleba grubo posmarowanej vegemite. Dodają ją także do sosów, używają jako składnika mięsnych marynat, a niektórzy nawet potajemnie wyjadają pastę łyżeczką prosto ze słoika. Vegemite jest najczęściej kupowanym i wywożonym z Australii pamiątkowym przysmakiem!
Dla turystów odwiedzających Australię intrygującą atrakcją jest skosztowanie dań kuchni Aborygenów. To jednak wyzwanie dla osób o mocnych nerwach i jeszcze mocniejszych żołądkach. O ile stosunkowo łatwo przełknąć nieco dziwnie wyglądające, świeże zioła czy nasiona, sprawa komplikuje się w przypadku nieznanych kawałków korzeni i innych podejrzanie wyglądających części roślin. Jeszcze trudniej skusić się na wciąż poruszające się larwy owadów. W aborygeńskim menu nie brakuje też dzikich ptaków, jaszczurek, węży, a wreszcie mięsa emu i kangura − podanego w formie znacznie mniej przetworzonej niż na wspomnianych wcześniej, „cywilizowanych”, grillowych ucztach.
Na deser czekają nas australijskie słodkości. Również w tej kwestii Australijczycy preferują drogę na skróty. Zamiast mozolnej zabawy w oddzielanie żółtek od białek i przesiewanie mąki łakocie nabywają w supermarketach. Do ich ulubionych słodkich przekąsek należą czekoladowo-ryżowe ciasteczka TimTamy. Rocznie przeciętny mieszkaniec kontynentu zjada nawet kilkadziesiąt paczek tych smakołyków.
Popularnym sposobem konsumowania TimTamów, którego Australijczycy chętnie uczą przyjezdnych, jest używanie ich jako słomek do picia ciepłych napojów, głównie kawy i herbaty. Aby to zrobić, należy odgryźć przeciwległe rogi ciastka, zanurzyć jeden z nich w napoju, a drugi włożyć do ust. Trzymając ciastko w palcach, można zacząć ssać płyn. Ciepła herbata lub kawa powoli rozpuszcza TimTama od środka. Gdy ciastko staje się bardzo miękkie, zjada się to, co z niego zostało, ze smakiem oblizując czekoladowe palce. Ta zabawa, nie tylko dla dzieci, nazywana jest _timtammingiem_. Istnieją też bardziej wymyślne określenia, takie jak _timtam suck_, _timtam explosion_ czy _timtam orgasm_.
Na pozornie suchym australijskim kontynencie rozciągają się tysiące hektarów żyznych i przez większą część roku zielonych winnic. Corocznie Australia wytwarza takie ilości wina, że plasuje się na piątym miejscu w światowej skali produkcji tego trunku. Co więcej, australijskie wina są uznawane za jedne z najlepszych i od lat zajmują prestiżowe pozycje w międzynarodowych rankingach. Butelki opuszczające kontynent wypełnione są przede wszystkim białym cabernet sauvignon i chardonnay oraz czerwonym merlotem i znakomitym shiraz. Ten ostatni uważany jest za winny znak firmowy Australii.
To z Brazylii pod koniec XVIII wieku dotarły do Australii pierwsze sadzonki winorośli. Ze względu na brak doświadczenia w uprawie i produkcji wina pierwsze próby zakończyły się niepowodzeniem. Na szczęście, dzięki wytrwałości nowych osadników, na początku XIX wieku udało się rozpocząć sprzedaż butelek wypełnionych już całkiem dobrym winem. Dopiero jednak lata 30. XIX wieku i sadzonki przywiezione z Hiszpanii i Francji pozwoliły australijskiemu winu zdobyć światową renomę. Sami Australijczycy włożyli ogrom pracy i wysiłku, aby przekonać świat, że ich wino zasługuje na miejsce obok butelek napełnionych w winnicach Francji, Włoch czy Hiszpanii.Chleb Damper
4 PORCJE • 45 MIN • ŁATWY
Chleb damper to pieczywo z australijskiego buszu. Przez stulecia wypiekali go pasterze i poganiacze bydła, używając jedynie trzech łatwo dostępnych składników: mąki, wody i soli. Po ręcznym wyrobieniu ciasta nabijali je na patyk i wkładali do dogasającego ogniska, przykrywając popiołem. Po kilku godzinach chleb był gotowy do spożycia, co wygłodniali pasterze czynili z wielką ochotą, delektując się nim w towarzystwie suszonego lub pieczonego w tym samym ognisku mięsa.
Na przestrzeni wieków receptura dampera niewiele się zmieniła. Australijczycy używają mąki samorosnącej, którą w Polsce łatwo zastąpić, dodając do mąki pszennej odrobinę proszku do pieczenia. Niewielka ilość masła sprawi, że chlebek stanie się delikatniejszy i jeszcze smaczniejszy.
Chleb z buszu najlepiej smakuje jeszcze ciepły, posmarowany masłem i oprószony świeżo zmielonym pieprzem. Po wystygnięciu damper dość szybko twardnieje i staje się kruchy. Australijczycy znaleźli jednak na to sposób − taki wypiek świetnie sprawdza się jako dodatek do zup.
Składniki:
- 250 g mąki pszennej
- 150 ml mleka
- 25 g miękkiego masła
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- łyżeczka soli
DODATKOWO
- kilka łyżek mleka
Przygotowanie:
Rozgrzej piekarnik do 190°C z termoobiegiem. Przesiej mąkę, dodaj proszek do pieczenia i sól. Wymieszaj. Dodaj masło i wcieraj je w mąkę palcami, aż składniki się połączą. Wlej mleko i wymieszaj okrągłym nożem (jak do smarowania masła) do uzyskania jednolitej masy. Przełóż ciasto na oprószony mąką blat i wyrabiaj jeszcze minutę. Uformuj z ciasta kulę o średnicy 12 cm. Lekko ją spłaszcz i umieść na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Za pomocą ostrego noża natnij na wierzchu chleba głębokie bruzdy w kształcie gwiazdy. Posmaruj wierzch chleba mlekiem. Piecz około 30 minut, aż chleb nabierze złotego koloru.
DO PODANIA: masło, zupa krem, gulasz
porcja: 110 g/277 kcal
białko: 7 g
tłuszcze: 7 g
węglowodany: 48 gStek po australijsku
2 STEKI • 30 min • ŚREDNI
Na antypodach, zwłaszcza na terenach farmerskich, występuje jeden z najniższych na świecie poziom zanieczyszczenia powietrza. Aż 97% bydła pasie się tu na zielonej trawie, dzięki czemu mięso zawiera duże ilości kwasów omega-3. Lokalni hodowcy muszą także spełniać rygorystyczne wymagania, by zapewnić zwierzętom wszelki dobrostan. Dlatego australijska wołowina uchodzi za jedną z najlepszych na świecie.
Najbardziej pożądaną, najdoskonalszą i najcenniejszą odmianą wołowiny jest Australian Wagyu Beef. Bydło, z którego pochodzi to mięso, wywodzi się z Japonii, dzięki czemu australijscy farmerzy dbają o zwierzęta w japońskim stylu: karmią je najlepszymi paszami, poją piwem i nacierają sake. Zwierzętom odtwarzane są utwory muzyki klasycznej. Wszystko to ma na celu uzyskanie jak najwyższego wyniku w Marble Score − skali przyjmującej wartości od 2 do 9, oceniającej bogactwo smaku wołowiny. Jedynie 0,000000001% mięsa uzyskuje wynik na poziomie 7–9, co pozwala mu trafić do najbardziej renomowanych światowych restauracji.
Składniki:
STEK
- 320 g dobrej jakości wołowiny (polędwica, antrykot, rostbef)
- 2 łyżki masła klarowanego
SOS
- 3 łyżki śmietany 18%
- 2 łyżki tartego chrzanu
- żółtko
- łyżeczka mielonej ostrej papryki
Przygotowanie:
Wyjmij wołowinę z lodówki 30 minut przed przyrządzeniem. Umyj mięso i oczyść z błon, osusz papierowym ręcznikiem. Podziel na dwa steki, lekko rozbij otwartą dłonią, posól z jednej strony. Rozpuść masło na patelni do grillowania. Smaż stek z posolonej strony kilka minut.¹ Posól drugą stronę i odwróć mięso drewnianymi szczypcami (nigdy nie rób tego widelcem). Smaż kilka minut. Zdejmij mięso z patelni, odstaw na kilka minut bez przykrycia. Dopraw stek świeżo zmielonym pieprzem. Przygotuj sos: Wymieszaj śmietanę, chrzan, żółtko i paprykę. Dodaj sos powstały podczas smażenia mięsa. Dopraw szczyptą soli.
DO PODANIA: frytki, pieczone ziemniaki, surówka coleslaw
stek: 240 g/571 kcal
białko: 32 g
tłuszcze: 49 g
węglowodany: 4 gParmigiana z kurczaka
4 PORCJE • 50 min • ŚREDNI
Historia tego dania wywodzi się z Włoch, gdzie jest ono znane jako _melanzane alla parmigiana_ − plastry panierowanego bakłażana polewano sosem pomidorowym, obficie posypywano parmezanem i zapiekano.
Wraz z włoskimi emigrantami, z przystankiem w USA, danie dotarło do Australii. W trakcie tej kulinarnej podróży bakłażan zastąpiono najpierw cielęciną, a następnie kurczakiem, gdy porcjowany drób stał się powszechnie dostępny w Australii. Początkowo oznaka wyższego statusu społecznego, dziś parmigiana z kurczaka, znana jako _parmi_ lub _parmy,_ jest ikoną australijskiego pubu.
Pełna wersja dania jest niezwykle sycąca i najczęściej składa się z gigantycznej panierowanej piersi z kurczaka obficie polanej sosem pomidorowym, uwieńczonej zapieczonym serem, podawanej z okazałą porcją frytek. Przyjezdnym zaleca się dzielenie dania z towarzyszami stołu.
Składniki:
KURCZAK
- 4 piersi z kurczaka
- 2 jajka
- 4 łyżki mleka
- łyżka musztardy
- bułka tarta do obtoczenia
- mąka pszenna do obtoczenia
SOS
- 2 ząbki czosnku
- 400 g passaty pomidorowej
- 120 ml białego wytrawnego wina
- 2 łyżki oliwy z oliwek
- 2 łyżeczki suszonego oregano
- 2 łyżeczki białego cukru
DODATKOWO
- 100 g parmezanu
- kulka mozzarelli
- 2 łyżki oliwy z oliwek
- garść świeżej bazylii
- olej do smażenia
Przygotowanie:
Umyj mięso, osusz papierowym ręcznikiem i jeśli trzeba, lekko rozbij. Oprósz z każdej strony pieprzem i solą. W naczyniu umieść mąkę, w drugim roztrzep jajka z mlekiem, musztardą, szczyptą pieprzu i soli. W trzecim naczyniu umieść bułkę tartą. Panieruj kurczaka kolejno w mące, jajku i bułce tartej. Rozgrzej olej i usmaż kurczaka na złoty kolor. Odłóż. Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Przygotuj sos: Rozgrzej 2 łyżki oliwy. Dodaj rozgniecione ząbki czosnku i smaż kilka minut do wytworzenia aromatu. Usuń czosnek. Dodaj passatę, wino, oregano, cukier, szczyptę pieprzu i soli. Wymieszaj i doprowadź do wrzenia. Zmniejsz ogień i gotuj 10 minut, mieszając od czasu do czasu, aż sos zgęstnieje. Wlej kilka łyżek sosu pomidorowego do naczynia do zapiekania, ułóż kurczaka i polej pozostałym sosem. Umieść na wierzchu kawałki mozzarelli, posyp tartym parmezanem, skrop oliwą, oprósz pieprzem i solą. Piecz 15 minut. Upieczoną parmigianę posyp świeżą bazylią.
DO PODANIA: frytki
porcja: 490 g/858 kcal
białko: 87 g
tłuszcze: 32 g
węglowodany: 54 gLamingtony
18 LAMINGTONÓW • 1,5 godz. • ŚREDNI
Legenda głosi, że deser ten powstał zupełnie przypadkiem. Służąca lady Lamington, żony gubernatora stanu Queensland, przygotowując deser dla gości, niechcący upuściła biszkoptowe ciastko do czekoladowej polewy. Chcąc naprawić błąd, czekoladowe ciastko obsypała wiórkami kokosa.
_Lammo_, jak pieszczotliwie nazywają je Australijczycy, przygotowuje się w dwóch etapach. Pierwszego dnia piecze się biszkopt, który następnie kroi się na małe kwadraty i przekłada dżemem. Po nocy przechowywania w lodówce lamingtony zanurza się w kakaowym lukrze i posypuje wiórkami kokosowymi. W bardziej wykwintnej wersji biszkoptowe kostki macza się w czekoladzie i obsypuje trzema rodzajami płatków kokosowych.
Składniki:
CIASTO
- 250 g mąki pszennej
- 200 g białego cukru
- 3 duże jajka
- 125 g miękkiego masła
- 3 łyżki mleka
- 3 łyżeczki proszku do pieczenia
- pół łyżeczki soli
LUKIER
- 100 g cukru pudru
- 30 g kakao
- 100 ml mleka
- 30 g masła
DODATKOWO
- 200 g wiórków kokosowych
- 100 g dżemu malinowego
Przygotowanie:
Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Utrzyj masło z cukrem na jednolitą masę. Dodawaj po jednym jajku, ciągle mieszając. Przesiej mąkę, dodaj proszek do pieczenia oraz sól. Wlej mleko i wymieszaj na średnich obrotach. Przelej masę do prostokątnej formy (20 × 30 cm) wyłożonej papierem do pieczenia i wyrównaj. Piecz około 35 minut do złotego koloru. Wystudź. Odetnij nierówne brzegi i podziel ciasto na 18 kwadratów. Każdy kwadrat przekrój na pół, posmaruj jedną połówkę dżemem i przykryj drugą. Włóż do lodówki na minimum godzinę. Przygotuj lukier: Do czystej misy miksera przelej rozpuszczone masło. Dodaj mleko. Mieszając na wolnych obrotach, dodawaj stopniowo mieszankę cukru pudru i kakao, aż powstanie jednolita masa. Zanurz każdego lamingtona w lukrze, a następnie obtocz w wiórkach kokosowych. Aby zachować biały kolor kokosu, używaj świeżej porcji wiórków dla każdego kawałka. Wstaw do lodówki do schłodzenia na godzinę.
lamington: 75 g/284 kcal
białko: 4 g
tłuszcze: 16 g
węglowodany: 33 gTorcik pavlova
8 KAWAŁKÓW • 3 godz. • TRUDNY
Po dziś dzień kwestia narodzin najsłynniejszego deseru świata rozpala emocje, stając się powodem zażartego sporu między Australią a Nową Zelandią. Wszystko za sprawą rosyjskiej primabaleriny, Anny Pavlovej, która w latach dwudziestych ubiegłego wieku, podczas tournée po świecie, odwiedziła oba te kraje. W każdym z nich podano jej wyjątkowy deser − bezowy, rozpływający się w ustach, orzeźwiający torcik. Obecnie tak trudno jednoznacznie ustalić, który z nich był pierwszy i lepszy: ten z Australii czy Nowej Zelandii.
W duchu kompromisu uznano, że receptura słodkiej bezy pochodzi z Australii, podczas gdy nazwę deser zawdzięcza Nowej Zelandii. To obwieszczenie nie zakopało jednak bezowego topora całkowicie. Jedno jest pewne − torcik pavlova na antypodach stał się prawdziwą ikoną letniego deseru. Dlatego też w prawie każdym australijskim domu znajdzie się on na bożonarodzeniowym stole. Wszak Boże Narodzenie przypada tam w samym środku lata, kiedy orzeźwiający deser smakuje najlepiej.
Składniki:
BEZA
- 300 g białego cukru
- 6 jajek*
- 3 łyżki wody
- 2 łyżki skrobi ziemniaczanej
- szczypta soli
KREM
- 50 g cukru pudru
- 300 g śmietany 36%
DODATKOWO
- dowolne świeże owoce
- kilka listków świeżej mięty
Przygotowanie:
Oddziel białka od żółtek (żółtka możesz zachować do innego przepisu²). Umieść białka w misie miksera, dodaj sól i wodę. Ustaw mikser na średnie obroty i ubijaj do uzyskania sztywnej pianki. Kontynuując ubijanie, dodawaj po łyżce cukru, aż pianka stanie się bardzo gęsta i lśniąca. Wmieszaj delikatnie skrobię ziemniaczaną, ustawiając mikser na niskich obrotach. Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Narysuj na papierze do pieczenia koło o średnicy około 20 centymetrów i umieść go na blasze. Wyłóż ubitą pianę na narysowane koło, formując w środku delikatne wgłębienie. Wyrównaj brzegi łyżką, tworząc pionowe, dekoracyjne rowki. Piecz bezę w 180°C 5 minut, następnie zmniejsz temperaturę do 140°C i kontynuuj pieczenie kolejne 90 minut. Nie otwieraj drzwiczek piekarnika przez cały czas pieczenia. Pozwól bezie ostygnąć, a następnie delikatnie odklej papier. Przygotuj krem: Ubij śmietanę na sztywno na szybkich obrotach. Pod koniec ubijania dodaj cukier. Rozprowadź równomiernie krem na wierzchu bezy, a następnie udekoruj świeżymi owocami i listkami mięty. Wstaw ciasto do lodówki do schłodzenia na 2 godziny.
kawałek: 140 g/331 kcal
białko: 4 g
tłuszcze: 14 g
węglowodany: 49 gB JAK BAŁKANY − TU MIĘSO I PAPRYKA SĄ ŻYCIODAJNĄ SIŁĄ
W tym rozdziale, oprócz przepisów na charakterystyczne potrawy z krajów Półwyspu Bałkańskiego, znajdziecie również przepisy typowe dla kuchni Węgier. Nie wynika to z braku mojej wiedzy geograficznej − Węgry celowo zostały włączone do jednej grupy wraz z Grecją, Bułgarią czy Czarnogórą, gdyż kuchnię tego kraju charakteryzuje wiele bałkańskich cech. Sama zaś, ilekroć podróżowałam przez tę część świata, witałam się z Węgrami.
Kuchnia bałkańska nie jest jednorodna i stanowi odzwierciedlenie mieszanki narodów, tradycji, języków, a nawet religii krajów tworzących ten region. Podobne jednak podejście do przygotowywania posiłków oraz kultura ich spożywania są tu wspólnym mianownikiem. Bałkańska kuchnia przede wszystkim ma smakować, a nie olśniewać wyglądem, dlatego nie każde serwowane tu danie jest wizualnym majstersztykiem szefa kuchni. Z pewnością jednak jest rozkoszą dla podniebienia. Jest dość prosta pod względem składników, choć nie zawsze można to samo powiedzieć o sposobie przygotowywania dań. Większość z nich wymaga nakładu czasu, pracy i niemałego doświadczenia. To kuchnia ludzi niezbyt zamożnych, którzy swoje posiłki komponują ze składników pielęgnowanych własnymi rękami i ciężką pracą.
Po raz pierwszy moje nogi stanęły na Bałkanach kilkanaście lat temu. Odwiedziłam Węgry, a dokładnie Budapeszt, podczas spontanicznego sylwestrowego wypadu. Wtedy jeszcze daleko było mi do kulinarnego hobby. Tego zarówno w mojej kuchni, jak i w podróży. Z tamtego wyjazdu zapamiętałam wszędobylski zapach grzanego wina. Wdychając na okrągło tę intensywną woń, marzyłam o ucieczce. Na szczęście _forralt bor_ (po węgiersku grzane wino) wkrótce powróciło do mych łask, a pamiątką pierwszego spotkania z nie-Bałkanami jest ostatni przepis tego rozdziału.
W ciągu kilkunastu kolejnych lat wielokrotnie odwiedzałam któryś z bałkańskich krajów: od Słowenii, po Chorwację, Rumunię, kończąc na Grecji, jednak to ostatni trip, pieszczotliwie zwany bałkantripem, dostarczył mi najwięcej nie tylko smakowych doznań. Bałkantrip, czyli kolejna europejska objazdówka wynajętym busem, z namiotami rozkładanymi na chybił trafił, bagażnikiem zapakowanym po sufit sprzętem do biwakowania, dmuchanymi materacami i frisbee, ale też całą toną zupek chińskich i tym podobnych dań w wersji instant, tym razem zakończył się inaczej. Tym razem z wakacji wróciliśmy z równie wypakowanym pojazdem. Po pierwsze, wypełniające atmosferę smaki Bałkanów nie pozwoliły nam zalewać zalegających w bagażniku _instant noodle_. Choć nie było tego w planie, w większości żywiliśmy się w przydrożnych tawernach, lokalnych gospodarstwach agroturystycznych, w domach gospodarzy, u których zatrzymywaliśmy się, kiedy prysznic z butelki nie zdawał się zmywać z nas spiekoty wakacyjnej aury. Po drugie, mieszkańcy Bałkanów okazali się tak szczodrymi i cudnymi ludźmi, że część otrzymanych od nich podarków wróciła z nami do Polski.
Do Polski dojechała ofiarowana przez pewnego Chorwata plastikowa butelka po wodzie mineralnej z domowej roboty rakiją, pieszczotliwie nazywaną przez nas, z powodu jej intensywnego zapachu, _naftą_. Dopóki nie zdrapaliśmy oryginalnej etykiety obejmującej butelkę, dochodziło do zabawnej dla obserwatora sceny, kiedy to któryś z uczestników wyjazdu nieopatrznie gasił pragnienie z niewłaściwej butelki.
Na zawsze zapamiętam też pierwszą noc w Albanii. Tym razem, z powodu bezpieczeństwa, zdecydowaliśmy się na wygodny nocleg w zaciszu czyjegoś skromnego domostwa. Nie obyło się bez przekleństw i chwil grozy, kiedy to nasz wynajęty bus, niesiony głosem nawigacji, ugrzązł na wąskiej bezasfaltowej drodze. Przez chwilę byliśmy pewni, że najbliższą noc spędzimy właśnie w takim zawieszeniu. Na szczęście znakomity _team work_ przyniósł wybawienie i kilka chwil później wymyci i najedzeni wylegiwaliśmy się w czystych albańskich łożach. Relaks nie trwał jednak długo. Skoro świt za oknem przeszło stado kilkuset owiec. Na nasze nieszczęście większość z nich miała zawieszone na szyi niezmiernie głośne dzwonki. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na rozpaczanie, bo oto właściciel lokum zaprosił nas na śniadanie w naprawdę królewskim wydaniu. Czego wtedy tam na stole nie było! A wszystko domowej roboty, prosto z przydomowego ogródka. Ilekroć coś migiem znikało z kolorowych talerzyków zwarcie zastawiających gigantyczny stół, nasz gospodarz donosił dokładkę. Na dodatek, kiedy ruszaliśmy już w dalszą drogę, obdzielił nas tak, że kolejnego dnia ponownie nie musieliśmy zagrzewać wody na zupki.
Podobna niezapomniana uczta czekała na nas w greckiej tawernie, do której całą ekipą postanowiliśmy dojść kilkukilometrowym spacerem, świadomi, że pierwszorzędne greckie trunki uzupełnią przepyszne jadło. Biesiada rozpoczęła się skromnie świeżymi warzywami. Po nich na stole znalazły się rześkie pasty warzywne, przeróżne grillowane mięsa, młode pieczone ziemniaki, _dolmades_, czyli winogronowe gołąbki, sałatki i wiele, wiele innych genialnych smakołyków. To wszystko ubogacone zostało solidną miarą lokalnego wina. Wina tak szlachetnego, że do swojej bazy wracaliśmy śpiewająco. Jedzenie i towarzysząca mu atmosfera sprawiły, że postanowiliśmy nieco zmienić plan podróży i zostać w tej greckiej mieścince jeszcze jedną noc. Kolejny wieczór zakończył się równie śpiewająco.
Nasz bałkantrip potwierdził powszechnie znany fakt, że mieszkańcy Bałkanów uwielbiają biesiadować, delektować się smakowitymi daniami, popijać je lokalnym winem albo rakiją, spędzać czas w gronie najbliższych i przyjaciół. Huczne kolacje jada się tu do późnych godzin nocnych. Zarówno w kuchni, jak i przy stole spędza się sporą część życia, dlatego w większości tutejszych domów i mieszkań znajduje się doskonale ku temu zaprojektowane pomieszczenie – jadalnia. Przestrzeń ta bynajmniej nie jest tu postrzegana jako luksus, ale jako coś równie niezbędnego jak łazienka. Mawia się tu, że lepsza osobna jadalnia niż większa sypialnia i oddzielna garderoba.
Muszę też wspomnieć o jakże popularnej na całych Bałkanach rakii, naszej pamiątkowej _nafcie_. To owocowa brandy, powstała najczęściej ze śliwek, ale zdarzają się wersje wytworzone z dowolnych owoców, zwykle tych, których gospodarz ma najwięcej: winogron, brzoskwiń, fig, pigwy. Pod ciężarem rakii uginają się półki w każdym większym i mniejszym bałkańskim sklepie. Trunek widnieje też w karcie menu tutejszych restauracji. W większości domostw napój ten wytwarza się jednak samodzielnie. Taka domowa rakija może być naprawdę bardzo mocna i zawierać nawet 60% objętości alkoholu, podczas gdy sklepowa ma zwykle moc 40–50%. Nasza bałkańska pamiątka była z pewnością tym pierwszym typem trunku.
Mówi się, że żadna podróż na Półwysep Bałkański nie będzie udana, jeśli choć raz nie skosztuje się tu prawdziwej rakii. Mieszkańcy Bałkanów czy gospodarze domów wypoczynkowych mają w zwyczaju częstować tym lokalnym alkoholem swoich gości, co nasz trzytygodniowy bałkantrip wielokrotnie potwierdził. Istnieje nawet specjalny protokół picia rakii:
1. Kiedy ktoś zaoferuje nam rakiję, nie należy odmawiać.
2. Wznosząc toast i stukając się kieliszkami, koniecznie należy utrzymać kontakt wzrokowy z zebranym towarzystwem. W Serbii i Chorwacji toast wznosi się słowami _živeli_, na Słowenii _na zdravje_, zaś w Bułgarii _nazdrave_.
3. Rakija serwowana jest w niewielkich kieliszkach, nie wypija się jej na raz, jak „po polsku” szoty wódki. Raczej delektuje się zawartością naczynka małymi łykami.
4. Pijąc rakiję, nie poprzestaje się na jednej kolejce. W końcu jest to trunek temperamentnych Bałkańczyków.
Poza winem i wspomnianą wyżej rakiją na Bałkanach toasty wznosi się też lokalnymi trunkami. W Bułgarii jest to mastika – 47-procentowa anyżówka, którą wypija się z dodatkiem kilku kostek lodu albo dodaje do różnorakich koktajli. W Albanii prym wiedzie winogronowa brandy skënderbeu, upamiętniająca narodowego bohatera tego kraju – Gjergjija Kastrioti, który w XV wieku dzielnie stawiał opór tureckiej armii. Nad węgierskim Dunajem przechyla się kieliszki wypełnione pálinką. To wódka lub brandy o zawartości alkoholu od 37,5 do nawet 86%, występująca w różnych smakach: jabłkowym, gruszkowym, wiśniowym, truskawkowym i morelowym. Na bazie pálinki wytwarzane są likiery i napoje spirytusowe: paprykowa paprika pálinka czy podpalana przed podaniem krampampuli.
Bałkany to kraina skąpana w słońcu, gdzie dojrzewają soczyste papryki i aromatyczne pomidory. Te warzywa są podstawą wielu świeżych potraw. Natomiast ich nadmiar suszy się i przechowuje na chłodniejsze dni. W Macedonii wysuszona na słońcu i grubo mielona papryka, znana jako _bukować_, nadaje mięsnym daniom wyrazisty smak i pikantność, skutecznie zastępując chili czy tabasco. Ale to węgierska papryka ma swoją fascynującą historię: przybyła na te ziemie wraz z Turkami z Bliskiego Wschodu, początkowo pełniąc rolę rośliny ozdobnej. Z czasem jej wysuszona i sproszkowana postać zaczęła wypierać nawet pieprz. Węgierska papryka ma wiele obliczy: od bardzo ostrej (_eros, csipős_), poprzez słodką (_csemege, édesnemes_), po słodko-ostrą (_félédes_). W kraju tym uprawia się ponad tysiąc odmian tego warzywa, a najostrzejsza z nich podobno stokrotnie przewyższa pikantnością papryczki chili.
Jednym z flagowych bałkańskich produktów jest słony owczy ser. Bośnia, z jej rozległymi terenami pastwiskowymi, słynie z produkcji wyśmienitych serów owczych i krowich. Szczególnie popularny jest wędzony ser _simljeni_, przypominający smakiem polski oscypek. Ceniony jest również bryndzowaty ser z miecha (_sir izmjesine_), przechowywany w skórzanym worku, dostępny głównie w okolicach Trebinje.
Królową bałkańskich serów pozostaje jednak feta. Choć podobne sery można znaleźć w Albanii i Bułgarii, nazwa „feta” jest zastrzeżona wyłącznie dla produktu pochodzącego z Grecji.
Istnieje jeszcze jeden element, który kulinarnie scala bałkański region − mięso. Od Bułgarii po Albanię, od Słowenii do Grecji, w menu lokalnych restauracji i na stołach domowych jadalni nieodzownie musi znaleźć się kawał mięsa: pieczonego, smażonego, grillowanego. Niezależnie od formy podania mieszkańcy tej części Europy zgodnie twierdzą, że bez mięsa żaden posiłek nie jest kompletny.Ajwar
4 SŁOIKI • 1,5 godz. • ŁATWY
Ajwar narodził się w Serbii i jego oryginalny przepis zawierał wyłącznie paprykę. Współcześnie smak pasty wzbogaca się różnymi dodatkami: bakłażanem, pomidorami, cukinią, a nawet korzeniem pietruszki. Ajwar jest niezwykle wszechstronny w kuchni − doskonale sprawdza się jako smarowidło do pieczywa, sos do makaronu i ziemniaków, a także jako baza do zup i sosów mięsnych.
Na Bałkanach ajwar to też tradycja. Po obfitych zbiorach papryki te warzywa, które nie zostały przeznaczone na ajwar, nawleka się na sznurki i wiesza pod dachami, gdzie suszą się w promieniach bałkańskiego słońca. Sam proces nawlekania papryk to nie tylko praca, ale również doskonała okazja do spotkań rodzinnych i towarzyskich pogawędek. Przypomina dawny polski zwyczaj skubania pierza.
_Bułgaria_. Dla mnie zaś ajwar na zawsze pozostanie wspomnieniem śniadania pod namiotem. Najlepiej smakował wyjadany prosto ze słoika kawałkiem niezbyt świeżego już chleba. Jeszcze lepiej po nocy spędzonej w pospiesznie rozłożonym namiocie gdzieś pośród bułgarskich gór, tuż po wybudzającej i jakże orzeźwiającej kąpieli w lodowatej, górskiej rzece. Wtedy ta najsłynniejsza paprykowa pasta miała dla mnie smak najdroższego kawioru świata.
Składniki:
- kilogram czerwonej podłużnej papryki
- 2 małe bakłażany
- 2 papryczki chili³
- pół główki nieobranego czosnku
- 30 ml oliwy z oliwek
- 2 łyżki octu spirytusowego
- 3 łyżki mielonej słodkiej papryki
- 2 łyżki soli
Przygotowanie:
Rozgrzej piekarnik do 220°C z funkcją grilla. Umyj i osusz papryki i bakłażany. Przekrój papryki na pół, usuń gniazda nasienne. Pokrój bakłażany w plastry. Oddziel od siebie ząbki czosnku, nie obieraj, delikatnie rozgnieć je nożem. Ułóż warzywa na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Grilluj 30–45 minut, aż skórka sczernieje. Przykryj warzywa folią aluminiową i odstaw na 20 minut. Zdejmij skórkę z papryki i bakłażanów, obierz czosnek. Zmiksuj warzywa w blenderze na gładką masę, dodając papryczki chili, jeśli używasz. Przełóż pastę do dużego garnka, dodaj oliwę, ocet, paprykę w proszku oraz sól i wymieszaj. Gotuj na średnim ogniu 30 minut, mieszając od czasu do czasu. Dopraw pieprzem i solą. Przełóż gorący ajwar do czystych słoików.⁴
DO PODANIA: pieczywo, makaron, mięso
słoik: 400 g/194 kcal
białko: 5 g
tłuszcze: 9 g
węglowodany: 27 gWęgierskie leczo
4 PORCJE • 50 min • ŁATWY
Na Węgrzech tradycyjnie leczo przyrządza się z obfitą ilością kiełbasy. Czasem wraz z naczyniem pełnym parującego leczo podaje się dodatkowe pęto swojskiej kiełbasy. Węgrzy spożywają leczo z dodatkiem chleba, czasem zastępując go ryżem lub ugotowanym jajkiem. Nierzadko danie to traktuje się jako dodatek do potraw mięsnych, nawet do kotleta schabowego. W takim przypadku zwykle do leczo nie dodaje się już mięsa.
Złotą zasadą wyśmienitego leczo jest zachowanie równych proporcji cebuli, pomidorów i papryki. Obecnie jednak, nawet w ojczyźnie tego dania, można spotkać wersje z dodatkiem sezonowych warzyw, takich jak cukinia, bakłażan, a nawet różnego rodzaju grzybów.
_Węgry_. Węgierskie leczo jest dla mnie czymś na miarę polskiego hot doga kupionego na którejś ze stacji benzynowych podczas podróży. Ilekroć przemierzałam okołobałkańską część Europy, rutynowo już zatrzymywałam się na przypadkowej węgierskiej stacji, by miła pani z obsługi wielką chochlą nalała do małej miseczki hojną porcję parującego, mięsnego leczo. Zatrzymywałam się, by po chwili szczęśliwie zajadać się przepysznym węgierskim gęstym daniem ze stacji benzynowej.
Składniki:
- 200 g grubej kiełbasy
- 100 g tłustego bekonu
- 4 duże pomidory
- 2 czerwone papryki
- 2 żółte papryki
- 2 średnie cebule
- 3 łyżki mielonej słodkiej papryki
Przygotowanie:
Pokrój w plastry kiełbasę, bekon w drobną kostkę. Sparz pomidory, obierz je ze skórki i pokrój w ćwiartki. Umyj papryki, usuń gniazda nasienne i pokrój w cienkie paski. Pokrój cebule w piórka. Podsmaż bekon do wytopienia tłuszczu. Odłóż na bok. Zeszklij cebulę na tym samym tłuszczu. Dodaj mieloną paprykę, wymieszaj i smaż pół minuty. Zmniejsz ogień, dodaj papryki, przykryj i gotuj 10 minut, mieszając od czasu do czasu. Dodaj pomidory oraz kiełbasę. Zeskrob to, co przywarło do dna garnka. Gotuj pod przykryciem 15–20 minut, aż warzywa zmiękną. Dopraw pieprzem i solą. Dodaj usmażony wcześniej bekon.
DO PODANIA: pieczywo
porcja: 490 g/295 kcal
białko: 18 g
tłuszcze: 14 g
węglowodany: 26 g