Przydrożne krzyże - ebook
Przydrożne krzyże - ebook
Przy autostradzie w Monterey pojawiają się tajemnicze krzyże. Okazuje się, że nie upamiętniają ofiar wypadków, lecz zapowiadają przyszłe zbrodnie. Sprawę przejmuje agentka Biura Śledczego Kalifornii Kathryn Dance. Zabójca, planując poszczególne zbrodnie, sprytnie korzysta z informacji zamieszczone przez ofiary na blogach i w serwisach społecznościowych.
Głównym podejrzanym staje się nastolatek odpowiedzialny za tragiczny wypadek samochodowy, po którym został zaciekle zaatakowany na popularnym blogu. Wykorzystując umiejętności wyćwiczone w grach komputerowych, chłopiec ukrywa się przed organami ścigania.
Ofiar przybywa, a Dance, by powstrzymać falę zbrodni, zwraca się o pomoc do autora blogu, samozwańczego obrońcy moralności, dla którego wolność słowa ma większą wagę niż spokój i bezpieczeństwo mieszkańców Półwyspu Monterey.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7648-793-9 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednym z tematów tej powieści jest zacieranie granicy między „sztucznym światem” – życiem w sieci – a światem rzeczywistym. Dlatego też, jeśli na stronach książki natkniecie się na adres strony internetowej, być może będziecie mieli ochotę wpisać go do przeglądarki i przekonać się, dokąd was zaprowadzi. Treść tych stron nie będzie wam potrzebna, by cieszyć się lekturą, ale niewykluczone, że znajdziecie tam kilka dodatkowych wskazówek, które pomogą wam rozwikłać zagadkę. Możliwe też, że znajdziecie tam po prostu coś ciekawego – lub niepokojącego.Rozdział 1
Coś nie pasuje.
Jadąc na południe Monterey autostradą numer 1, funkcjonariusz drogówki Policji Stanowej Kalifornii, młodzieniec o jasnych, szczeciniastych włosach, ukrytych pod filcowym kapeluszem, zmrużył oczy, patrząc przez przednią szybę służbowego forda crown victoria. Z prawej miał wydmy, z lewej niewielkie skupisko sklepów.
Coś tu nie pasowało. Tylko co?
Właśnie wracał do domu po zakończeniu służby o siedemnastej. Zlustrował drogę. Nie wypisywał tu zbyt wielu mandatów, pozostawiając to zastępcom szeryfa – z zawodowej uprzejmości – lecz od czasu do czasu, jeśli był w nastroju, zatrzymywał kogoś w niemieckim czy włoskim wozie. Często jeździł tą trasą do domu o tej porze, więc dość dobrze znał ten odcinek autostrady.
Tak… to tam. Dostrzegł coś kolorowego w odległości około pół kilometra przy drodze, u stóp jednego z piaszczystych pagórków, zasłaniających widok na zatokę Monterey.
Co to mogło być?
Włączył światła ostrzegawcze – zgodnie z procedurą – i zatrzymał się na prawym poboczu. Zaparkował radiowóz z maską skierowaną w lewo, w stronę jezdni, żeby przy uderzeniu z tyłu samochód go nie staranował, i wysiadł. Tuż za poboczem stał wbity w piach krzyż – przydrożna pamiątka. Miał prawie pół metra wysokości i został sklecony z dwóch ciemnych, odłamanych gałęzi, związanych drutem, jakiego używają floryści. U jego stóp leżał rozłożysty bukiet ciemnoczerwonych róż. Pośrodku krzyża zamocowano wycięty z kartonu krążek z wypisaną na niebiesko datą wypadku. Ani z przodu, ani z tyłu nie było żadnego imienia ani nazwiska.
Oficjalnie odradzano upamiętnianie ofiar wypadków, ponieważ zdarzało się, że ludzie stawiający krzyże albo składający kwiaty czy zostawiający pluszowe zabawki zostawali ranni, a nawet ginęli pod kołami.
Pamiątki zwykle były gustowne i wzruszające. Ten krzyż budził jednak grozę.
Dziwne było to, że policjant nie pamiętał, by wydarzył się tu jakiś wypadek. Prawdę mówiąc, to był jeden z najbezpieczniejszych odcinków autostrady numer 1 w Kalifornii. Na południe od Carmel jezdnia zmieniała się w tor przeszkód, jak w tym miejscu, gdzie przed kilkoma tygodniami doszło do naprawdę tragicznego wypadku: dwie dziewczyny wracające z imprezy po rozdaniu świadectw. Ale tu była trzypasmowa, niemal prosta droga, która biegła łagodnymi łukami tylko przez teren dawnego Fortu Ord, gdzie dziś znajdował się college, oraz w okolicy centrów handlowych.
Policjant pomyślał, czy nie usunąć krzyża, ale krewni zmarłego mogli wrócić i postawić nowy, znów narażając się na niebezpieczeństwo. Lepiej go po prostu zostawić. Z ciekawości spyta jutro sierżanta, co tu się stało. Wsiadł do radiowozu, rzucił kapelusz na siedzenie i przejechał dłonią po krótko przystrzyżonych włosach. Włączył się do ruchu, zapominając o wypadkach przy drodze. Zastanawiał się, co jego żona przygotuje na kolację i czy potem zabrać dzieci na basen.
Kiedy miał przyjechać jego brat? Zerknął w okienko datownika na zegarku. Zmarszczył brwi. Na pewno? Chcąc się upewnić, rzucił okiem na komórkę – zgadza się, dzisiaj był dwudziesty piąty czerwca.
Ciekawe. Człowiek, który postawił krzyż, musiał się pomylić. Policjant pamiętał, że na kartonowym kółku nagryzmolono datę 26 czerwca, wtorek. Czyli jutro.
Może biedak upamiętniający miejsce wypadku był tak zrozpaczony, że błędnie zapisał datę.
Po chwili obraz upiornego krzyża zaczął się zacierać, choć nie zniknął zupełnie. Wracając autostradą do domu, policjant prowadził nieco uważniej niż zwykle.Rozdział 2
Przed sobą widziała drżące nikłe światło – jak bladozielone widmo.
Gdyby go mogła dotknąć.
Gdyby go mogła dosięgnąć, byłaby bezpieczna.
Blask, jakby się z niej naigrawając, chwiał się w ciemności bagażnika, tańcząc tuż nad jej nogami skrępowanymi taśmą izolacyjną.
Widmo…
Miała również spętane ręce i zaklejone usta. Wciągała zatęchłe powietrze nosem, racjonując je ostrożnie, jak gdyby miała do dyspozycji tylko niewielką ilość zamkniętą w bagażniku swojej toyoty camry.
Samochód podskoczył na wyboju. Poczuła bolesne uderzenie i wydała krótki, stłumiony okrzyk.
Od czasu do czasu do wnętrza wdzierały się inne błyski: przytłumiona czerwień, gdy wciskał hamulec, pulsowanie kierunkowskazów. Z zewnątrz nie docierały żadne inne światła; dochodziła pierwsza w nocy.
Jaśniejące w mroku widmo kołysało się tam i z powrotem. Była to dźwignia awaryjnego otwierania bagażnika, ozdobiona komiczną sylwetką człowieka uciekającego z samochodu.
Ale nie mogła dosięgnąć jej stopami.
Tammy Foster zdołała opanować płacz. Zaczęła łkać zaraz po tym, gdy napastnik zaskoczył ją od tyłu na ciemnym parkingu przed klubem, brutalnie zalepił jej usta taśmą, skrępował jej ręce za plecami i wepchnął ją do bagażnika. Potem związał jej także nogi.
Sparaliżowana paniką siedemnastolatka pomyślała: nie chce, żebym go zobaczyła. To dobrze. Nie chce mnie zabić.
Chce mnie tylko przestraszyć.
Rozejrzała się po wnętrzu bagażnika i dostrzegła drżące widmo. Próbowała złapać je stopami, lecz uchwyt wyślizgiwał się spomiędzy butów. Tammy grała w piłkę nożną i występowała jako cheerleaderka, była więc w niezłej formie, ale w tak niewygodnej pozycji mogła utrzymać uniesione nogi tylko przez kilka sekund.
Świetlista zjawa wciąż się wymykała.
Samochód mknął dalej. Z każdym przejechanym metrem ogarniała ją coraz większa rozpacz. Tammy Foster znów zaczęła płakać.
Uspokój się, uspokój! Nos ci się zapcha, udusisz się.
Z trudem pohamowała łzy.
Miała wrócić do domu o północy. Jej nieobecność zauważy matka – jeżeli nie zaśnie pijana na kanapie, wkurzona z powodu kłopotów z najnowszym chłopakiem.
Zauważy też siostra – jeżeli akurat nie siedziała w Internecie ani nie wisiała na telefonie. A na pewno robiła jedno albo drugie.
Brzdęk.
Ten sam odgłos co wcześniej: metaliczny stukot, kiedy ładował coś na tylne siedzenie.
Pomyślała o horrorach, które oglądała. Strasznych i obrzydliwych. O torturach i morderstwach. Z użyciem narzędzi.
Nie myśl o tym. Tammy skupiła wzrok na tańczącym zielonym widmie dźwigni.
I usłyszała nowy dźwięk. Szum morza.
Wreszcie się zatrzymali i silnik umilkł.
Potem zgasły światła.
Samochód zakołysał się lekko, gdy porywacz poruszył się na siedzeniu. Co robił? Usłyszała dobiegające z bliska gardłowe głosy fok. Znaleźli się na plaży, która o tej porze musiała być zupełnie pusta.
Drzwi samochodu otworzyły się i zamknęły. Po chwili otworzyły się drugie. Znów rozległ się brzęk metalu na tylnym siedzeniu.
Tortury… narzędzia.
Drzwi zatrzasnęły się głośno.
Wtedy Tammy Foster się załamała. Zaniosła się szlochem, usiłując wciągnąć do płuc więcej cuchnącego powietrza.
– Nie, błagam! – krzyknęła, lecz słowa, zdławione kneblem z taśmy, zmieniły się w nieartykułowany jęk.
Czekając na szczęk zamka bagażnika, Tammy zaczęła odmawiać po kolei wszystkie modlitwy, jakie pamiętała.
Słyszała huk morza. Zawodzenie fok.
Wiedziała, że umrze.
– Mamusiu…
Ale… nic się nie działo.
Nie otwierała się klapa bagażnika, nie trzasnęły żadne drzwi, z zewnątrz nie dobiegał odgłos kroków. Po trzech minutach Tammy zdusiła płacz. Panika zaczęła ustępować.
Minęło pięć minut, a porywacz nie otwierał bagażnika.
Dziesięć.
Z zaklejonych ust Tammy wyrwał się zduszony, oszalały śmiech.
Chciał ją tylko nastraszyć. Nie zamierzał jej zabić ani zgwałcić. To był jakiś koszmarny żart.
Uśmiechnęła się, gdy nagle samochód lekko się zakołysał. Uśmiech zamarł jej na ustach. Toyota znów poruszyła się łagodnie w przód i w tył, choć mocniej niż za pierwszym razem. Tammy usłyszała plusk i przeszył ją dreszcz. Wiedziała, że w przód samochodu uderzyła fala oceanu.
Boże, nie! Zostawił auto na plaży, gdzie właśnie zbliżał się przypływ!
Samochód osiadł na piasku, a fala podmyła mu koła.
Nie! Jedną z rzeczy, których bała się najbardziej, było utonięcie. Jeszcze zamknięta w tak ciasnej przestrzeni… aż strach pomyśleć. Tammy zaczęła kopać w klapę bagażnika.
Ale oczywiście nikt nie mógł jej usłyszeć, z wyjątkiem fok.
Woda z głośnym chlupotem waliła już w boki toyoty.
Zjawa…
Za wszelką cenę musiała pociągnąć dźwignię zamka bagażnika. Zdołała zsunąć buty i spróbowała jeszcze raz, wpierając głowę w wykładzinę i z nadludzkim wysiłkiem unosząc stopy w kierunku świetlistego uchwytu. Kiedy w końcu dźwignia znalazła się między nimi, ścisnęła mocno stopy, czując dygot mięśni brzucha.
Teraz!
Mimo bolesnego skurczu nóg, przesunęła zjawę w dół.
Pstryk.
Tak! Udało się!
Po chwili jednak jęknęła przerażona. Uchwyt został między stopami, a klapa ani drgnęła. Tammy wpatrywała się w zielone widmo leżące obok niej. Musiał przeciąć drut! Zrobił to, kiedy wrzucił ją do bagażnika. Dźwignia dyndała w otworze, oderwana od linki zamka.
Tammy znalazła się w potrzasku.
Błagam, niech mi ktoś pomoże, modliła się. Do Boga, do przechodnia, nawet do porywacza, żeby okazał jej choć odrobinę litości.
Jedyną odpowiedzią był jednak obojętny bulgot słonej wody, która zaczęła się sączyć do bagażnika.
Hotel „Peninsula Garden” jest ukryty niedaleko wiekowej autostrady 68 – trzydziestokilometrowej dioramy pod tytułem „Wiele twarzy okręgu Monterey”. Droga wije się na zachód od tak zwanej Salaterki Kraju – Salinas – biegnie skrajem pełnych zieleni Pastwisk Niebieskich, obok toru wyścigowego Laguna Seca, którego zarys przypomina bokserską rękawicę, biurowych kompleksów firm, a dalej obok pokrytego kurzem Monterey i porośnięty sosnami i choinami Pacific Grove. Wreszcie autostrada prowadzi kierowców, którzy postanowili pokonać ją od początku do końca, do legendarnej Seventeen Mile Drive – siedziby przedstawicieli rozpowszechnionego tu gatunku: Ludzi z Pieniędzmi.
– Nieźle – powiedział Michael O’Neil do Kathryn Dance, kiedy wysiedli z samochodu.
Zza wąskich okularów w szarych oprawkach kobieta zlustrowała główny budynek, utrzymany w stylu hiszpańskim i art déco, oraz kilka sąsiednich. Hotel miał swoją klasę, choć już nieco wyświechtaną i przykurzoną.
– Ładnie. Podoba mi się.
Kiedy tak stali, przyglądając się hotelowi, za którym w oddali można było dostrzec Pacyfik, Dance, specjalistka kinezyki, czyli mowy ciała, próbowała zinterpretować zachowanie O’Neila. Naczelnik wydziału dochodzeniowego Biura Szeryfa Okręgu Monterey nie poddawał się analizie zbyt łatwo. Mocno zbudowany czterdziestokilkuletni mężczyzna o szpakowatych włosach był spokojny i opanowany, ale małomówny wobec nieznajomych. Nawet jeśli kogoś znał, oszczędnie posługiwał się gestem i mimiką. Z mowy jego ciała trudno było coś wywnioskować.
Dance zorientowała się jednak, że O’Neil w ogóle nie jest zdenerwowany, mimo charakteru ich misji.
Ona z kolei bardzo się denerwowała.
Kathryn Dance, szczupła kobieta po trzydziestce, zaplotła dziś swoje ciemnoblond włosy w ciasny warkocz, którego koniec zdobiła jaskrawoniebieska wstążka, wybrana rano przez jej córkę i starannie zawiązana w kokardę. Dance miała na sobie białą bluzkę, długą, plisowaną czarną spódnicę i żakiet w tym samym kolorze. Stroju dopełniały czarne botki na pięciocentymetrowych obcasach – którymi zachwycała się przez kilka miesięcy, ale uległa pokusie i kupiła je dopiero na wyprzedaży.
O’Neil wystąpił w jednym ze swoich kilku cywilnych wcieleń: był ubrany w luźne bawełniane spodnie, bladoniebieską koszulę bez krawata i granatową marynarkę w delikatną kratę.
Portier, wesoły Latynos, spojrzał na nich z miną mówiącą „wyglądacie na miłą parę”.
– Witamy. Mam nadzieję, że będzie się państwu u nas podobało. – Otworzył im drzwi.
Dance uśmiechnęła się niepewnie do O’Neila i ruszyli chłodnym holem w kierunku recepcji.
Gdy wyszli z głównego budynku, zaczęli kluczyć po kompleksie hotelowym, szukając tego pokoju.
– Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie – rzekł O’Neil.
Dance zaśmiała się cicho. Z rozbawieniem zauważyła, że jej wzrok od czasu do czasu kieruje się w stronę okien i drzwi. Taka reakcja kinezyczna oznaczała, że osoba podświadomie szuka sposobu ucieczki – czyli odczuwa stres.
– Patrz – powiedziała, wskazując jeszcze jeden basen. Mieli tu chyba cztery.
– Wygląda jak Disneyland dla dorosłych. Słyszałem, że nocuje tu sporo muzyków rockowych.
– Naprawdę? – Zmarszczyła brwi.
– Coś nie tak?
– Przecież to parterowe budynki. Żadna zabawa, jeżeli nie można po pijaku wyrzucać mebli i telewizorów przez okno.
– To Carmel – zauważył O’Neil. – Największe szaleństwo w tym mieście to wyrzucanie do śmieci surowców wtórnych.
Dance zastanawiała się nad ripostą, ale dała spokój. Przekomarzanki jeszcze bardziej ją denerwowały.
Zatrzymała się pod palmą o liściach przypominających ostre miecze.
– Gdzie jesteśmy?
Detektyw zerknął na kartkę, ustalił ich położenie i wskazał jeden z budynków w głębi.
– Tam.
O’Neil i Dance przystanęli przed drzwiami. Detektyw głęboko odetchnął i uniósł brew.
– To chyba tu.
Dance parsknęła śmiechem.
– Czuję się jak nastolatka.
O’Neil zapukał.
Po chwili otworzyły się drzwi, ukazując drobnego mężczyznę około pięćdziesiątki w ciemnych spodniach, białej koszuli i krawacie w prążki.
– Michael, Kathryn, jesteście co do minuty. Wejdźcie.
Ernest Seybold, prokurator okręgowy Los Angeles, zaprosił ich gestem do środka. W pokoju przy wspartej na trzech nóżkach maszynie stenograficznej siedziała protokolantka sądowa. Kiedy weszli, wstała i przywitała ich jeszcze jedna młoda kobieta. Seybold przedstawił ją jako swoją asystentkę z Los Angeles.
Na początku tego miesiąca Dance i O’Neil prowadzili wspólnie sprawę w Monterey – skazany morderca i przywódca sekty Daniel Pell uciekł z więzienia, pozostając na półwyspie i szukając nowych ofiar. Jedna z osób zaangażowanych w śledztwo okazała się kimś zupełnie innym, niż Dance i jej współpracownicy sądzili. Skutkiem tej sytuacji było kolejne morderstwo.
Dance upierała się, by ścigać sprawcę. Ale pewne wpływowe organizacje zaczęły wywierać naciski, by zaniechać dalszego śledztwa. Dance nie zamierzała tego jednak przyjąć do wiadomości i gdy prokurator Monterey odmówił wszczęcia sprawy, dowiedzieli się z O’Neilem, że sprawca dokonał wcześniej innego zabójstwa – w Los Angeles. Prokurator okręgowy Seybold, który regularnie współpracował z instytucją Dance, CBI, czyli Biurem Śledczym Kalifornii, i był przyjacielem Kathryn, zgodził się postawić zarzuty w Los Angeles.
Kilkoro świadków, wśród nich Dance i O’Neil, było jednak w Monterey, więc Seybold przyjechał tu na cały dzień, by odebrać ich zeznania. Spotkanie miało potajemny charakter ze względu na koneksje i reputację sprawcy. W obecnej fazie nie używali nawet prawdziwego nazwiska mordercy. Sprawa nosiła wewnętrzny kryptonim „Stan Kalifornia przeciwko N.N.”.
Kiedy usiedli, Seybold poinformował ich:
– Obawiam się, że chyba mamy problem.
Lęk, który wcześniej ściskał jej żołądek – że coś pójdzie nie tak i zakłóci śledztwo – powrócił.
– Obrona złożyła wniosek o umorzenie sprawy na podstawie immunitetu – ciągnął prokurator. – Szczerze mówiąc, nie wiem, jakie jest prawdopodobieństwo przyjęcia wniosku. Posiedzenie zaplanowano na pojutrze.
Dance zamknęła oczy.
– Nie.
Siedzący obok niej O’Neil sapnął ze złością.
Tyle pracy…
Jeżeli to mu ujdzie płazem, pomyślała Dance… ale zdała sobie sprawę, że jest tylko jedna konkluzja: jeżeli to mu ujdzie płazem, przegram.
Poczuła, jak drżą jej usta.
Seybold dodał jednak:
– Poleciłem już opracować odpowiedź. Siedzi nad tym dobry zespół. Najlepszy w prokuraturze.
– Trzeba użyć wszystkich sposobów, Ernie – powiedziała Dance. – Chcę go mieć. Muszę go mieć.
– Wiele osób tego chce, Kathryn. Zrobimy, co się da.
Jeżeli to mu ujdzie płazem…
– Ale chcę kontynuować postępowanie tak, jak gdybyśmy mieli wygraną w kieszeni. – Powiedział to z przekonaniem, które dodało jej nieco otuchy. Przystąpili do przesłuchania, podczas którego Seybold zadał Dance i O’Neilowi kilkadziesiąt pytań na temat dowodów przestępstwa, którego byli świadkami.
Seybold był wytrawnym prokuratorem i wiedział, co robi. Po godzinnym przesłuchaniu wyprostował się i oznajmił, że na razie mu wystarczy. Lada chwila spodziewał się następnego świadka – funkcjonariusza policji stanowej – który także zgodził się zeznawać.
Podziękowali prokuratorowi, który obiecał zadzwonić, gdy tylko pozna orzeczenie w sprawie immunitetu.
Gdy wracali do holu, O’Neil zwolnił kroku, marszcząc brwi.
– O co chodzi? – spytała Dance.
– Chodźmy na wagary.
– To znaczy?
Ruchem głowy wskazał piękny restauracyjny ogródek, skąd rozciągał się widok na kanion i morze na horyzoncie.
– Kiedy ostatni raz ktoś w białym uniformie podał ci jajka po benedyktyńsku?
Dance zastanowiła się.
– A który mamy rok?
Uśmiechnął się.
– Chodź. Tak bardzo się nie spóźnimy.
Zerknęła na zegarek.
– Nie wiem. – Kathryn Dance nigdy nie wagarowała w szkole, a co dopiero jako starsza agentka CBI.
Ale zaraz powiedziała sobie: dlaczego się wahasz? Przecież uwielbiasz towarzystwo Michaela, a nie spędzasz z nim prawie żadnej wolnej chwili.
– Zgoda. – Znów poczuła się jak nastolatka, choć tym razem w dobrym sensie.
Posadzono ich na ławie w pobliżu skraju tarasu, skąd mieli widok na wzgórza. Świeciło poranne słońce i był pogodny, rześki czerwcowy poranek.
Kelner – który zamiast uniformu miał na sobie tylko stosownie wykrochmaloną koszulę – przyniósł im menu i nalał kawy. Oczy Dance zatrzymały się na stronie, gdzie restauracja zachwalała swoje słynne drinki mimosa. Nie ma mowy, pomyślała, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła, że O’Neil patrzy dokładnie na tę samą pozycję.
Roześmiali się.
– Szampana będziemy zamawiać w Los Angeles, kiedy pojedziemy na przesłuchanie przed wielką ławą albo na rozprawę – powiedział.
– Zgoda.
W tym momencie zabrzęczał telefon O’Neila. Detektyw spojrzał na wyświetlacz. Dance natychmiast zauważyła, jak zmienia się jego mowa ciała – lekko uniósł barki, przyciągnął ręce do tułowia i utkwił wzrok w punkcie tuż obok ekranu komórki.
Wiedziała, kto dzwoni, zanim jeszcze usłyszała wesołe:
– Cześć, kochanie.
Z rozmowy O’Neila z jego żoną Anne, zawodową fotografką, Dance wywnioskowała, że jej wyjazd służbowy wypadł nieoczekiwanie wcześniej i Anne pyta męża o jego plan dnia.
Kiedy w końcu O’Neil się rozłączył, siedzieli przez chwilę w milczeniu, dopóki atmosfera nie wróciła do normy. Ponownie zajrzeli do menu.
– Tak jest – zawyrokował O’Neil. – Jajka po benedyktyńsku.
Zamierzała zamówić to samo i uniosła głowę, by poszukać kelnera. Wtedy jednak zawibrowała jej komórka. Dance spojrzała na treść SMS-a, zmarszczyła czoło i jeszcze raz przeczytała wiadomość, świadoma, jak reaguje na nią jej ciało. Serce waliło jej coraz szybciej, ramiona uniosły się, stopa zaczęła stukać o podłogę.
Dance westchnęła i zamiast wezwać kelnera, dała mu znak, pokazując na migi wypisywanie rachunku.