Przygoda mojego życia. Wysłuchał Paweł Kozacki OP - ebook
Przygoda mojego życia. Wysłuchał Paweł Kozacki OP - ebook
„Nie boję się tego świata” – mówi bp Mikołaj Łuczok w rozmowie z Pawłem Kozackim OP. Przygoda mojego życia, niezwykła podróż przez Słowację, Polskę, Rosję i Ukrainę, jest świadectwem tej odwagi. Odwagi do bycia sobą i odkrywania na swoich drogach Bożego działania. Biskup Mikołaj Łuczok opowiada o własnym życiu, o odnalezieniu swojego miejsca w Kościele, ale też o prywatnych dramatach i kryzysach wiary, których doświadczał. To opowieść autentycznego we wszystkim, co robi, prawdziwego i pokornego sługi Chrystusa.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7906-715-2 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na sierpień, wrzesień i październik 2022 roku zaplanowałem pieszą pielgrzymkę śladami św. Jacka, który 800 lat wcześniej przeszedł drogę z Rzymu do Krakowa. Z dominikańskiej bazyliki św. Sabiny na Awentynie miałem wyruszyć 17 sierpnia, w dzień św. Jacka, by pod Wawel dotrzeć 1 listopada, czyli dokładnie w osiemsetną rocznicę przybycia dominikanów do Polski. Jak bowiem podają kroniki, nastąpiło to 1 listopada 1222 roku.
Niestety, kłopoty zdrowotne sprawiły, że musiałem zrezygnować z długo planowanej i wyczekiwanej przeze mnie pielgrzymki. Zdecydowałem się wykorzystać ten czas inaczej i wyjechać do Ukrainy, by dotrzeć do wszystkich klasztorów, w których pracują dominikanie: obejrzeć i sfilmować miejsca, nagrać rozmowy w braćmi. Uznałem to za ważne, zwłaszcza w czasie, gdy trwała już pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę. Moja dokumentacja miała pokazać i dominikanom, i wszystkim naszym przyjaciołom, sympatykom i dobroczyńcom, jak bracia kaznodzieje realizują swoją misję w tym wymagającym dla Ukrainy czasie. Zawitałem do Charkowa, Kijowa, Fastowa, Chmielnickiego, Czortkowa i Lwowa. Na koniec, już pod koniec września, pojechałem do Mukaczewa, do naszego współbrata, a obecnie biskupa – Mikołaja Łuczoka.
Wcześniej, gdy wybuchła wojna w Ukrainie, zadzwoniłem do Mikołaja, by zapytać, jak mogę pomóc. Odpowiedział: „Przyjedź i po prostu pobądź ze mną”. W czasie mojego objazdu po Ukrainie Mikołaj pełnił posługę ordynariusza diecezji mukaczewskiej na Zakarpaciu, nadal jednak łączył nas charyzmat dominikański – wszak Mikołaj pozostaje naszym bratem w świętym ojcu Dominiku.
Mikołaj jest moim przyjacielem. Zawsze wysoko go ceniłem i bardzo lubiłem z nim rozmawiać, czego wyraz dałem we wstępie do książki _Czas dla duszy. W poszukiwaniu prawdy_. W tamtych dniach w Mukaczewie odkryłem go na nowo: jego gorąca wiara, ewangeliczny sposób patrzenia na rzeczywistość i zażyła relacja z Panem Jezusem mnie zachwyciły.
Po moim powrocie z Ukrainy do Polski z nagranego materiału na dominikańskim kanale na YouTubie ukazały się trzy odcinki naszych rozmów. Stwierdziłem wtedy, że to za mało, że pozostało jeszcze tyle tematów. Wtedy też pojawił się zamysł książki – nie na co dzień wszak mamy do czynienia z głęboko wierzącym biskupem, który swoją posługę przeżywa jako realizację woli Ojca, który codziennie rano na modlitwie rozeznaje, do czego Bóg go powołuje.
W Mukaczewie pojawiłem się jeszcze dwukrotnie: w maju i grudniu 2023 roku. Nagrałem kolejne godziny rozmów, obejrzałem miejsca posługi Mikołaja i zdjęcia z archiwum rodzinnego. Spisując wypowiedzi biskupa, redagując je i autoryzując, poznawałem jego biografię, słuchałem o tym, jak Pan Jezus go odnalazł, jaką drogą prowadził, przez jakie kryzysy przechodził Mikołaj w swoim życiu. Odkrywałem coraz bardziej ucznia Jezusa, który stara się być wierny powołaniu, realizując swoją misję w konkretnym czasie i miejscu. Byłem i jestem zadziwiony Mikołajową prostotą, mądrością, szczerością… Podziwiam jego odwagę mówienia o rzeczach bardzo osobistych i trudnych w taki sposób, że nie ma to w sobie nic z ekshibicjonizmu, a jest pokornym świadectwem o działaniu opatrzności Bożej w życiu chłopaka z Mukaczewa, dominikanina, który przeszedł w swoim życiu zakonnym przez Słowację, Polskę, Rosję i Ukrainę, by wreszcie osiąść na Zakarpaciu.
Gdy zaczynaliśmy nasze rozmowy, Mikołaj był administratorem diecezji mukaczewskiej. Po dymisji złożonej przez biskupa Antala Majnka Kościół powierzył odpowiedzialność za diecezję Mikołajowi. Gdy zaś byliśmy w trakcie autoryzacji spisanych rozmów, papież Franciszek mianował Mikołaja biskupem diecezjalnym diecezji mukaczewskiej.
Przybyłem do mukaczewskiej katedry św. Marcina z Tours na ingres biskupa Mikołaja, który odbył się 2 grudnia 2023 roku. Nowego ordynariusza powitał nuncjusz apostolski w Ukrainie, arcybiskup Visvaldas Kulbokas, bullę nominacyjną podpisaną przez papieża Franciszka odczytał kanclerz kurii mukaczewskiej, ks. Sergiej Gerzanicz, a pastorał – dar od księży – wręczył biskupowi Mikołajowi metropolita lwowski, arcybiskup Mieczysław Mokrzycki. Mikołaj Łuczok posiada zatem pełnię kompetencji należnych biskupowi diecezjalnemu.
Obydwaj z Mikołajem mamy nadzieję, że ta książka stanowi realizację naszego wspólnego dominikańskiego charyzmatu – dawania świadectwa prawdzie; dawania świadectwa o Bożym miłosierdziu, działającym w życiu człowieka. Modlę się, by lektura naszych rozmów rzeczywiście poruszyła w czytelniku struny światła i pomogła odkrywać Boże działanie w życiu.
Paweł Kozacki OP
Mukaczewo – Jamna
wrzesień 2022 – styczeń 2024ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Z GANGU DO ZAKONU
Paweł Kozacki OP: Urodziłeś się na Zakarpaciu, który jest tyglem wielu narodów. Czy mógłbyś opowiedzieć, z jakiej rodziny pochodzisz, z jakiego środowiska? Jak tożsamość Twoich przodków wpłynęła na to, kim się stałeś, kim jesteś?
bp Mikołaj Łuczok OP: Wyrosłem w środowisku, w którym wykorzystywało się kilka języków. To było naturalne. W domu moi dziadkowie i rodzice rozmawiali po węgiersku. Mieliśmy w domu węgierską telewizję, pierwszy i drugi kanał, dlatego nauczyłem się czytać dzięki kreskówkom, a pierwsze moje wyrazy po węgiersku to były _eszti mesze_, czyli dobranoc. Ale jak ktoś się w domu pojawiał, a tego języka nie znał, to przechodziło się na gwarę zakarpacką, czyli dialekt, który jest miejscową mieszanką. Najbliżej mu do ukraińskiego, ale są w nim elementy słowackie, węgierskie, a nawet niemieckie. A ponieważ urodziłem się w 1974 roku w Związku Radzieckim, gdzie językiem urzędowym był rosyjski, filmy i kreskówki, które z kolei oglądałem jako dziecko w radzieckiej telewizji, były po rosyjsku. Powoli docierał do mnie także ukraiński, który przyswoiłem sobie w szkole. Wyrosłem zatem pod wpływem węgierskiego, ukraińskiego, rosyjskiego oraz dialektu zakarpackiego. Nad moją tożsamością w dzieciństwie się nie zastanawiałem. Było dla mnie naturalne, że korzystamy z wielu języków, że w mieście z jednymi rozmawiasz po węgiersku, z drugimi po rosyjsku, z trzecimi po zakarpacku, z czwartymi po ukraińsku. Zdziwiłem się, kiedy pojechałem na Słowację i w klasztorze dominikanów pytali mnie, kim jestem.
Pradziadkowie Mikołaja Łuczoka, Maria (z domu Horus) i Leopold (Lipold) Szmajsel, z czworgiem dzieci
I co odpowiadałeś?
Dla mnie to był kłopot. Mówiłem: Zakarpatcem. W innych środowiskach to bywa jednoznaczne – jeden jest Słowakiem, drugi Polakiem z ojca, dziada i pradziada – a u nas mieszanka. Mój pradziadek Szmajsel przybył na Zakarpacie z dzisiejszej Chorwacji, z jej części północno-wschodniej, która leży blisko granicy węgierskiej. Przyjechał tu na zaproszenie grafa Schönborna, by podjąć pracę w browarze i uczyć miejscowych ludzi produkować beczki na piwo. Pojawił się w 1910 roku, zaczął budować dom, który skończył w roku 1930. Żyło w tym domu pięć pokoleń: pradziadek z prababcią, babcia z dziadkiem, mama z tatą, my z bratem i bratanica. Pradziadek Szmajsel rozmawiał po niemiecku i po węgiersku. Ożenił się z moją prababcią Marią Horus, tutejszą Węgierką, choć mówiło się w rodzinie, że ona pochodziła z dzisiejszej Czarnogóry. Mieli czworo dzieci, w tym moją babcię Margaritę Szmajsel, mamę mojej mamy, która wyszła za mąż za Georgija Wiznickiego. Nie mam za dużo wiadomości o dziadku Wiznickim, który podobno miał polskie pochodzenie. Zmarł, gdy miałem pięć lat. Pradziadek Szmajsel był bardziej uporządkowany, dlatego znalazłem jego metryki chrzcielne. Mama opowiadała mi, że kiedy ona była mała, to jej dziadek, czyli mój pradziadek, rozmawiał z dziećmi zarówno po węgiersku, jak i po niemiecku. Czyli mama też rosła w środowisku, w którym używano czterech języków. Mama urodziła się w 1950 roku, już po drugiej wojnie światowej, gdy Zakarpacie zostało włączone do Związku Sowieckiego.
Leopold Szmajsel, pradziadek Mikołaja, w należącym do hrabiego Schönborna browarze Bodnar w Mukaczewie, gdzie pracował i uczył miejscowych ludzi produkować beczki na piwo
A jak to wyglądało od strony taty?
Od strony taty dziadek Łuczok pochodził z wioski Sernie pod Mukaczewem, a jego żona, czyli moja babcia Maria Kizman, pochodziła z przesiedleńców z Niemiec. W czasach Cesarstwa Austro-Węgierskiego ludzie przesiedlali się całymi wioskami, całymi rodzinami. Jej ojciec, a mój pradziadek Peter Kizman ożenił się z Jolantą Kordynant, o której mówi się, że była pochodzenia włoskiego. Moi dziadkowie ze strony ojca, a co za tym idzie i mój ojciec, również rozmawiali w domu po węgiersku. W sposób naturalny językiem komunikacji domowej, w którym wyrosłem, był zatem węgierski, a do szkoły chodziłem ukraińskiej.
Na pobliskiej Ukrainie Zachodniej istnieje bardzo silny związek narodowości z religią: jak jesteś Ukraińcem, to jesteś grekokatolikiem, jak Polakiem, to rzymskim katolikiem, a jak jesteś prawosławny, to jesteś Rosjaninem. Takie połączenie tego, co religijne, i tego, co narodowe, rodziło silne napięcia. Polacy bronili się przed Rosjanami, Ukraińcy przed Lachami itd. Czy tego typu zbitki narodowo-religijne funkcjonują na Zakarpaciu?
Nie funkcjonują, ponieważ antagonizm pojawia się tam, gdzie mocno wyostrzone są granice między dwiema silnymi grupami. A tu cały czas funkcjonuje wiele grup, wiele narodów, wiele języków… Owszem, w niektórych rodzinach pojawiał się taki akcent: MY i ONI – reszta świata, ale w mojej rodzinie tego nie było. Dlatego dopóki się nie nawróciłem, nie przyszedłem do Kościoła, to tych podziałów w ogóle nie odczuwałem. Dopiero kiedy zdecydowałem się pójść do nowicjatu na Słowację, to jeden parafianin, dosyć wysokiej kultury, przyszedł do mnie i powiedział: „Co ty robisz? Dlaczego idziesz na Słowację? Przecież trzeba iść na Węgry, jesteś Węgrem!”. Nie rozumiałem, o co mu chodzi, bo cały czas traktowałem siebie jako Zakarpatca, który żyje w tym miejscu, w takim historycznym czasie. W domu takich podziałów nie było.
Leopold Szmajsel, pradziadek Mikołaja Łuczoka od strony mamy
Można mieć poczucie, że takie miejsce urodzenia to przygotowanie do Pawłowego „nie ma już Żyda, nie ma już Greka”?
Na to wygląda. Co ciekawe, Związek Radziecki troszkę przyczynił się do tego rozmycia granic. Chociaż był to system przemocowy, z fałszywą ideologią, produkujący _homo sovieticus_, bez korzeni i przynależności, była to jakaś forma globalizmu, która pomagała wychodzić ze skorupy niezdrowych nacjonalizmów. My na Zakarpaciu – podobnie jak Polska – mieliśmy to szczęście, że Związek Radziecki ze swoją ideologią przyszedł tutaj dopiero po drugiej wojnie światowej, więc zachowaliśmy korzenie, tradycję i kulturę na tyle, na ile to było możliwe. Ale faktycznie, gdy Pan Bóg prowadził mnie przez Słowację, Polskę, Rosję i Ukrainę, to nigdzie nie czułem się obcy.
Co jeszcze odziedziczyłeś po swoich przodkach?
My, Zakarpatcy, jesteśmy bardzo gościnni. Wyrosłem w rodzinie, gdzie cały czas były otwarte drzwi. Wciąż zjawiali się przyjaciele, znajomi. Tata był saksofonistą, miał zespół muzyczny, z którym grał na weselach. W okresie letnim w sobotę czy niedzielę tato był na weselach. A w ciągu tygodnia jego koledzy przychodzili do naszego domu, mieli próby, grali… Ja też chodziłem do szkoły muzycznej, więc po tacie mam gen muzyczny.
W spadku po rodzicach, czy w ogóle po całej rodzinie, babciach i dziadkach, wujkach i ciociach, odziedziczyłem pracowitość. Oni wszyscy byli bardzo pracowici. Dawali przykład. No i po trzecie, dostałem przykład takiej naturalnej moralności. Babcia mnie tak wychowywała, że jak tam leży dziesięć groszy, to niech sobie leży, bo to nie są twoje grosze.
A jak Twoi rodzice się poznali? Znasz tę historię rodzinną?
Moja mama przyjaźniła z młodszą siostrą taty, z którą chodziła razem do szkoły, i dzięki temu poznali się na jakichś urodzinach. Tato to był chłopak, który przyciągał laski: był motocrossowcem, muzykiem, saksofonistą, klarnecistą. Mama się w nim zakochała.
Miał czym imponować?
Miał czym imponować. No i tak go wspominam. Tata lubił opowiadać historie i często ludzie się gromadzili wokół niego. Był takim człowiekiem, że jak się schodziła jakaś grupa ludzi, to uwaga koncentrowała się na tacie.
Czym Twoi rodzice zajmowali się zawodowo?
Tato był kierowcą, z początku jeździł na tirach, a potem w wielkim zakładzie woził ludzi. W domu remontował samochody.
Czyli był kierowcą i mechanikiem samochodowym?
Mechanikiem samochodowym to był w domu albo później, gdy już pracę zostawił… Mama pracowała w księgowości.
Ciekawe było uświadomić sobie religijne korzenie mojego ojca… Kilka lat temu, gdy przyjechałem do Mukaczewa już jako biskup, moja matka chrzestna, siostra taty, dała mi krzyż i wyjaśniła: „To jest krzyż twego ojca. On chodził z nim do szkoły. Zawsze jak szedł na egzamin, to brał go ze sobą”. Trochę się zdziwiłem, bo wyrastałem w rodzinie, w której rodzice nie uczyli nas się modlić i nie chodzili do kościoła regularnie. Było co prawda poświęcenie jadła na Paschę, było Boże Narodzenie, były kolędy, choinka, prezenty… Jezus przynosił prezenty, Chrystus zmartwychwstawał na Paschę, śniadanie paschalne, i tyle. O tym, że tata chodził w dzieciństwie do kościoła z babcią i był ministrantem, nawet chcieli go ze szkoły wyrzucić za to, że służył do mszy, dowiedziałem się dopiero po moim nawróceniu w wieku dziewiętnastu lat, gdy zacząłem zbierać rodzinne historie. Tak samo mama: była u Pierwszej Komunii Świętej, była bierzmowana. A potem oboje przestali chodzić do kościoła, ponieważ – tak mi się wydaje – przestali chodzić ich rodzice, poddawszy się sowieckiej ideologii.
Czyli jednak ideologia sowiecka odcisnęła na nich swoje piętno.
Może ulegli ideologii, a może pełnili jakieś funkcje społeczne, czyli pracowali gdzieś, gdzie wiara była niemile widziana. Zresztą słyszałem, że wspomniany już przeze mnie dziadek Wiznicki – on zmarł, gdy miałem pięć lat – mówił, że jest ateistą. (Niech Pan Bóg przebaczy mu grzechy jego i przyjmie go do swojego Królestwa). Margarita Szmajsel wychowywała się w szkole, którą prowadziły siostry szarytki. Inna pamiątką po mojej babci, która wisiała u ojca na dworze, była pamiątka Pierwszej Komunii Świętej. Czyli korzenie mam chrześcijańskie, a nawet katolickie z obydwu stron, tylko że ja już wyrosłem w czasach sowieckich, kiedy ani tato, ani mama nie praktykowali, jak to się kolokwialnie mówi. Ale w domu zachowały się jakieś pojedyncze pamiątki. Pamiętam, że bardzo lubiłem otwierać pudełko babci, w którym były święte obrazki i jakiś zerwany różaniec. Bardzo lubiłem dotykać te święte rzeczy.
Mikołaj Łuczok z rodzicami i starszym bratem w 1978 roku
Wychowywałeś się w domu bez Boga, jako dziecko się nie modliłeś, nie miałeś żadnych odniesień do Niego, ale pamiętasz z tego okresu przebłyski duchowe…
Bardzo lubiłem urok Bożego Narodzenia. To nie był po prostu Święty Mikołaj, ale jakaś tajemnica, jakieś oczekiwanie. Nie chodziło nawet o prezenty, ale właśnie o Boże Narodzenie, które było dla mnie szczególnie tajemnicze, łączyło się z oczekiwaniem na Obecność. Niestety, często było tak, że dni Bożego Narodzenia były zepsute napięciem. Zazwyczaj gdy rodzina się schodziła i siadaliśmy do wigilii, mój tato wszczynał zadymę rodzinną. Był w tym mistrzem. Później, kiedy zacząłem rozumieć naturę działania diabelskiego, uświadomiłem sobie, że właśnie wtedy, kiedy rodzina się schodziła, żeby świętować Tego, który swoim światłem wszedł w świat, by wyzwolić nas z ciemności, diabeł psuł wszystko i robił swoje zadymy… Jako dziecko rosłem więc w konflikcie wewnętrznym. Z jednej strony wyczuwałem piękno uroczystości Bożego Narodzenia, a z drugiej doświadczałem za rodzinnym stołem wrednego konfliktu. Tato był dosyć emocjonalny. Następował krótki wybuch, który wszystkim psuł świąteczny nastrój. I potem co? Jezusek przyszedł, to trzeba kolędować. Śpiewaliśmy i to kolędowanie nas ratowało.
Mikołaj Łuczok w wieku trzech lat (Wielkanoc, 1977 rok)
Kiedy miałem lat może trzynaście, a może czternaście, poruszyłem kiedyś z babcią temat religii i ona podarowała mi modlitewnik. Miała modlitewniki, choć nigdy nie widziałem, żeby się modliła. Ja natomiast, gdy otrzymałem ten prezent, zacząłem się modlić i ileś dni w tej modlitwie wytrwałem. Zapamiętałem to jako przedsmak czegoś duchowego. A potem szukałem. Dla mnie przestrzenią spotkania z Bogiem była przyroda: ruch, pływanie, bieganie. Doświadczałem w tym jakiejś pierwotnej adekwatności: swobody, prawdziwości tego co, się dzieje, przeżywałem jakąś energię życia. W sowieckiej szkole było coś odwrotnego – wysychałem w sztucznej przestrzeni pozorów. Tam była czysta demagogia, oskarżanie burżuazji, spite towarzystwo… A przyroda była miejscem objawiania Pana Boga. Potem się dowiedziałem, że pierwszym sposobem objawienia jest Księga Stworzenia, a drugą jest Księga Zapisana, czyli Pismo Święte.
A zostałeś ochrzczony?
Tak. Rodzice ochrzcili mnie miesiąc po narodzeniu, w kwietniu.
Jeszcze zdążyli, zanim zobojętnieli?
To było samo przez się zrozumiałe, że dzieci trzeba ochrzcić. Tak jak na Wielkanoc trzeba co roku poświęcić jedzenie, a na Boże Narodzenie zaśpiewać kolędy. Myśmy jako dzieci kolędowali, bo taka była tradycja, choć traktowaliśmy to jedynie jako zarobek.
Mikołaj Łuczok w wieku trzech lat (Wielkanoc, 1977 rok)
To znaczy?
Chodzisz po domach, kolędujesz i dostajesz nie tylko cukierki, ale jeszcze jakieś tam grosze. Nauczyciele nas pilnowali, bo to były jeszcze sowieckie czasy, więc oficjalnie nie wolno było takich rzeczy robić. Ale mój ojciec się odgrażał: „Niech ci tylko coś zrobią!”. Później się nawet chwalił, że mnie wychował religijnie, bo gdy ja chodziłem i śpiewałem kolędy, to on mi nie tylko nie zabraniał, ale wspierał mnie i nie bał się problemów w szkole.
Całą edukację zaliczyłeś za władzy sowieckiej?
Trzy lata przedszkola, osiem lat podstawówki i cztery lata technikum… W roku 1991 upadł Związek Sowiecki, przyszła wolność, a ja maturę zdałem w 1993. Tyle że przez te dwa ostatnie lata nie zauważyłem zmiany, jakby system wcale się nie zmienił.
Mimo że powstało państwo ukraińskie.
No tak.
A relacje między ludźmi? W tej kwestii też się nic nie zmieniło?
Osobiście nie zauważyłem jakiejś ostrej zmiany.
W jakim technikum się uczyłeś?
Uczyłem się na mechanika branży spożywczej. Gdy kończyłem ósmą klasę, rodzice pytali, co chcę robić dalej, a ja nie miałem pomysłu na siebie. Gdyby mi wtedy zaproponowali jakąś sportową karierę albo szkolenie sportowe, to pewnie bym w to poszedł, a ponieważ mieli znajomych w tym technikum, tato remontował samochody, ja sporo mu pomagałem, to wysłali mnie w tym kierunku. Zresztą tato w tym samym czasie zdecydował się na podwyższenie kwalifikacji, poszedł na studia zaoczne, więc razem zaczęliśmy i razem skończyliśmy – ja technikum, on studia. Ale to była ich propozycja, która wcale mi się nie podobała, więc choć maturę zdałem, to niczego się nie nauczyłem.
Mikołaj Łuczok jako uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej w Mukaczewie
A po maturze wybierałeś się na jakieś studia?
Nie, nigdzie się nie wybierałem. Czułem się już wtedy dorosłym człowiekiem. Już jako nastolatek, mając trzynaście lat, znalazłem się w środowisku poza moim domem rodzinnym. Od tego momentu moje życie społeczne formowało się poza rodziną, byłem szanowany, ludzie obdarzali mnie zaufaniem i szybko dojrzewałem. Uczęszczając do technikum, przez cztery lata jeździłem codziennie 30 kilometrów do szkoły. Rano szedłem na pociąg podmiejski, który jechał do następnego miasteczka, do Swalawy, a po szkole wracałem pociągiem do domu. Wstępując do zakonu, prowadziłem już dorosłe życie, mieliśmy z bratem firmę, potrafiliśmy zarobić na swoje utrzymanie.
Opowiedz zatem o ówczesnej pracy i równolegle rozwijającej się drodze duchowej, która doprowadziła Cię do zakonu.
W 1991 roku, gdy nastąpiła zmiana reżimu i otworzyły się granice, zaczęło do nas przyjeżdżać sporo Węgrów, by kręcić biznes. Oni coś tu kupowali, sprzedawali, otwierali sklepiki. Całe Węgry były pełne sowieckich samochodów, a części zapasowe mieliśmy o wiele tańsze, więc sporo można było zarobić. Otworzyliśmy z bratem firmę i byliśmy tłumaczami węgierskich biznesmenów małej rangi. Firma miała formalnie wiele możliwości działania, ale koncentrowała się na usługach translatorsko-pośredniczących. Pracowaliśmy jako tłumacze i pośrednicy w biznesie. Potrafiliśmy znaleźć klienta i budować relacje. Uruchomiliśmy również produkcję: robiliśmy figurki gipsowe, krzyże, Matki Boże itd.
A jak dokonało się Twoje nawrócenie? W jaki sposób Pan Jezus wyłowił Cię z tamtejszej sowiecko-postsowieckiej rzeczywistości?
Dopóki nie spotkałem Jezusa, ciągle szukałem. Ale szukałem w takich miejscach, w których trudno Go było znaleźć. Na przykład próbowałem zawodowego sportu, kickboxingu. Radość ruchu prowadziła do coraz większego zaangażowania w sport. Doświadczałem tego, jak funkcjonuje moje ciało, jak się kształtuje, staje się coraz silniejsze. Sport, sprawność, siła to były takie męskie sprawy. Ale w kickboxingu jeszcze ważniejsza była przynależność do grupy. Zawsze szukałem przynależności do grupy, bo w moim widzeniu rzeczywistości grupa była ucieleśnieniem wartości. Tylko że po jakimś czasie rozczarowałem się sportem, dotarłem do kresu, przekonałem się, że ma on swoje ograniczenia. Lubiłem zawody, lubiłem rywalizację, ale gdy zobaczyłem, jak na zawodach kombinują, to mi ambicje sportowe przeszły.
Było to zapewne szukanie jakiejś transcendencji, przekroczenia siebie.
Transcendencja to jedno, a przynależność do grupy, która ma tę transcendencję, to drugie. Drugą próbą byli metalowcy. Wtedy była to mocna subkultura. Moje pokolenie wyrastało na takich zespołach, jak Iron Maiden, Metallica, AC/DC, Accept itd. Paradowałem ubrany w skórę, miałem długie włosy, chodziliśmy na rockoteki… Słuchałem tej muzyki i chodziłem z tłumem na spotkania metalowców, by znowu poczuć przynależność do grupy. Ona była wrogo nastawiona do struktur, anarchiczna, eksperymentowała z przekraczaniem granic. Miałem wtedy piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat. Był to czas buntu. I znowu spotkało mnie rozczarowanie. Ta przynależność nie dawała satysfakcji, bo brakowało w niej głębszych wartości. Zyskałem nowe doświadczenie, przekroczyłem jakieś granice, poznałem nowe możliwości i doszedłem do ściany. Na tym się skończyło.
Pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy rozpadł się Związek Radziecki, powstało dużo gangów. Każda dzielnica miała swoje bandy. Były różne kręgi przynależności. W tym środowisku wszyscy się znali, mieli wspólny sposób myślenia, wspólne reguły działania, razem poszukiwali sprawiedliwości w tym świecie.
Oglądałem filmy amerykańskie o gangach z Bronxu, z Kings… Coś podobnego było u nas w Mukaczewie. Czasami gangi tłukły się między sobą, ale w tym był jakiś kodeks, porządek, kumplostwo, odpowiedzialność za siebie nawzajem, odpowiedzialność za słowo, odpowiedzialność za to, co zrobiłeś. Wydawało mi się, że tam jest jakiś porządek, że to jest prawdziwe. Według ustalonych reguł brałeś odpowiedzialność za to, co powiedziałeś, a jeśli z kimś się kumplowałeś, to byłeś gotowy go wspierać, a nawet oddać za niego życie… Ale z czasem znowu się rozczarowałem, ponieważ zobaczyłem, jakie to jest niekonsekwentne. Jak mój niby przyjaciel, który przychodził do mnie, jest fałszywy w tym, co mówi. Ja cały czas wewnętrznie szukałem głębi, szukałem sprawiedliwości i potrzebowałem przynależności do grupy, która niesie w sobie wartość. Łaknąłem prawdziwej wartości, za którą chce się pójść, za którą jest się gotowym oddać życie. Niestety, te różne środowiska, w których byłem, do których przynależałem, doprowadzały mnie do rozczarowania.
Mikołaj Łuczok (z lewej) z bratem Oleksandrem w Debreczynie (1992 rok)
Mówisz o przynależności do gangów, ale czy to znaczy, że brałeś udział w działalności przestępczej?
Mukaczewo w tamtym czasie miało w Ukrainie sławę jednego z miast najbardziej opanowanych przez grupy przestępcze. Na pewno było centrum świata przestępczego na Zakarpaciu. Jednak w gangach były różne poziomy, różne stopnie przynależności. Byli wśród nich reketierzy, byli tacy, którzy na bazarach prowadzili gry hazardowe, na przykład w trzy kubki, ogłupiając ludzi, a byli tacy, którzy byli tylko kumplami. To były różne kręgi wtajemniczenia. Najbardziej zaangażowani mogli podejmować jakieś gangsterskie działania, a ja byłem w kręgu najbardziej zewnętrznym, w którym chodziło o wspólne spędzanie czasu i poczucie przynależności do grupy, która coś znaczyła w mieście
Czyli nie ma w Twojej przeszłości działalności przestępczej?
Mnie interesował światopogląd, system wartości, filozofia życia. Tam była jakaś hierarchia, jakiś kodeks, pewien porządek, struktura, a w chwili, gdy rozsypywał się Związek Sowiecki, jedyną wskazówką, jaką mogli mi dać rodzice, było: „Idź do pracy, bądź dobrym człowiekiem, bądź cenionym pracownikiem”, żadnej transcendencji. Pieniądze potrafiłem zarobić, a nie wiedziałem, jak się w tym świecie odnaleźć. Jako nastolatek, przechodząc już z młodzieńczego do dorosłego wieku, szukałem odpowiedzi na pytanie, jak żyć w tym świecie.
Wróćmy zatem do Twojej drogi duchowej.
Pod koniec 1993 roku, gdy kończyłem technikum, trafiła w moje ręce książka, która opisywała wewnętrzne zranienie człowieka. Było ona napisana na podstawie siedmiu grzechów głównych. Opisywała poszczególne grzechy, a zilustrowana była rysunkami pokazującymi, jak diabeł podrzuca zwierzaka powiązanego z tym grzechem. Na przykład świnia obrazowała obżarstwo, paw pychę itd. Czytając tę książeczkę, odnajdowałem w niej siebie, rozeznawałem stan mojego serca. Książka mówiła również, że jeżeli przyjmę Jezusa Chrystusa do swojego życia, jeżeli On zasiądzie na tronie mojego serca, to On mnie wyzwoli od opisanych wcześniej grzechów głównych. Bardzo mnie to poruszyło. Zacząłem wtedy czytać książki religijne. Nieco wcześniej, gdy mój starszy brat w 1990 roku przygotowywał się do małżeństwa, przez kilka miesięcy miał kontakt z księdzem katolickim, zresztą dominikaninem, który jako pierwszy przyjechał do społeczności węgierskiej do Mukaczewa. Kiedy opowiedziałem bratu, co się ze mną dzieje, zadecydował: „Chłopie, chodźmy do tego księdza”. To był punkt zwrotny. W 1991 roku, kiedy chrzciliśmy córkę mojego brata, ja byłem ojcem chrzestnym. W zakrystii ten kapłan poklepał mnie po plecach i zapytał: „Kiedy ty przyjdziesz do Kościoła?”. Ja sobie pomyślałem: „Idź, gościu, czego ty chcesz ode mnie?!”. A dwa lata później do niego przyszedłem.
To był Węgier?
Tak, ojciec Kornél Diósi. Kiedy zaczynałem czytać książeczki o Jezusie, to nie od razu się zorientowałem, że ta sprawiedliwość, ta prawda, ta autentyczność, których szukałem, są właśnie w Nim. Dopiero później zrozumiałem, że moje poszukiwanie sprawiedliwości i prawdziwości było poszukiwaniem Jezusa. Ale kapłan, do którego przyszedłem, zachował się bardzo mądrze i adekwatnie. Zaproponował mi, żebym przychodził do niego – już nie pamiętam – co tydzień czy co dwa tygodnie. Rozmawialiśmy za każdym razem 45 minut. Opowiadałem mu o swoim życiu, o tym, z czym się zmagałem, a on mi opowiadał o Jezusie i o tym, jak się odnaleźć w moich zmaganiach. Trwało to kilka miesięcy, póki mnie nie przygotował do Pierwszej Komunii Świętej. I teraz mija trzydzieści lat, jak pierwszy raz się spowiadałem. 20 sierpnia 1993 roku przystąpiłem do pierwszej spowiedzi i Pierwszej Komunii. Pamiętam, że 19 sierpnia wieczorem byłem u niego na spotkaniu, a on oznajmił: „Jutro rano przed mszą przyjdź do spowiedzi, a potem przystąpisz do komunii”. Na tej mszy zawsze było dziesięć, piętnaście osób. Tato i mama jeszcze do kościoła nie chodzili, więc poszedłem, wyspowiadałem się i przyjąłem komunię. Nie było żadnych uroczystości, żadnych świadków. Nic. To była czysta mistyka, najprostsza i najgłębsza. A po mszy ojciec Kornél mi powiedział, że nazajutrz zaczyna się obóz dla młodzieży w górach, który poprowadzi inny dominikanin z Węgier. Byłem pierwszy raz na rekolekcjach z młodzieżą zakarpacką. Rekolekcje dotyczyły powołania Piotra. Pamiętam, że jednym z pierwszych zadań rekolekcyjnych było przeczytać historię powołania Piotra. Czytając tę historię kilka dni po pierwszej spowiedzi, powiedziałem sobie: „Kurczę, chcę być jak Piotr, chcę zostać powołany”. Po kilku miesiącach – to mogła być jesień 1993 roku – tenże kapłan podczas niedzielnej mszy ogłosił, że rozpoczyna się tydzień modlitwy o powołania. Mówił: „Może tutaj też są młodzi, którzy czują kapłańskie powołanie”. Poszedłem do niego na rozmowę, wyznałem, że odczuwam jakieś pragnienie kapłaństwa, a on na to: „Przed chwilą się pierwszy raz wyspowiadałeś, a już chcesz iść do seminarium? To nie ten moment. Jeszcze poczekaj”. Jednak po kilku miesiącach, w styczniu albo w lutym 1994 roku, znalazłem się w postulacie u dominikanów.
Oleksandr i Mikołaj na Zakarpaciu (1992 rok)
Niezłe tempo. Ale to nie było bardzo przemyślane?
Jak to nie było przemyślane?
No to opowiedz, co się działo między sierpniem 1993 a lutym 1994 roku.
Moja gorliwość rozpoczęła się wcześniej, jeszcze przed pierwszą spowiedzią. Po pierwsze, zacząłem prawie codziennie chodzić na mszę świętą. Jedna pani nauczyła mnie, że jak chcę się za kogoś pomodlić, to mam odmawiać jedno _Ojcze nasz_ i trzy _Zdrowaś Maryjo_. A że miałem wielu znajomych, za których chciałem się modlić, to klęczałem po godzinę, półtorej i mówiłem jedno _Ojcze nasz_, trzy _Zdrowaś Maryjo_, jedno _Ojcze nasz_, trzy _Zdrowaś Maryjo…_ Potem nauczyłem się modlić na różańcu. Sama msza mi nie wystarczała. Chodziłem do kościoła na nabożeństwa: w maju na majowe, w czerwcu na czerwcowe, odmawiałem litanie: loretańską, do Serca Pana Jezusa… Wieczorami, kiedy już wszyscy szli spać, babcia do siebie, tato z mamą do siebie, ja w kuchni klęczałem i się modliłem. Później, kiedy już byłem w zakonie, tato mi wyznał, że raz wyszedł z pokoju i zobaczył mnie modlącego się przy świecy i obrazie Maryi. Bardzo się wtedy przestraszył i zachodził w głowę, co się stało w życiu jego syna, że tyle się modli. Uznał, że widocznie miałem jakieś trudne doświadczenie. A ja się tyle modliłem, że prawie od początku przeszedłem do stanu modlitwy nieustannej. To była dla mnie łaska. To była jakaś mistyka, że wszystko, czego doświadczałem w Kościele, dotykało mnie bardzo mocno, do głębi. Prawdopodobnie wielu konwertytów, wielu neofitów tak to przeżywa. Niedawno czytałem życiorys Thomasa Mertona i u niego po nawróceniu były podobne jazdy, podobnie doświadczał obecności Pana. To religijne doświadczenie graniczy z jakimś stanem mistycznym. Jednym słowem, od razu zacząłem bardzo mocno przeżywać obecność Pana Jezusa w Kościele. Nie mogłem się Nim nasycić. Po pierwszej spowiedzi oczywiste było, że codziennie przyjmowałem komunię. Potrafiłem nawet dwa razy w tygodniu pójść do spowiedzi, ponieważ nie wyobrażałem sobie dnia bez Eucharystii, miałem też taki okres, że byłem na trzech mszach świętych w dzień powszedni. Rano szedłem służyć do mszy jako ministrant, a ponieważ ten sam ksiądz odprawiał dwie msze jedną za drugą, pierwszą recytowaną o godz. 6.30, a drugą śpiewaną o godz. 7.00, to mogłem być na obu. Zacząłem wtedy śpiewać w chórze parafialnym, więc na wieczorną mszę szedłem śpiewać do chóru.
Jako dziewiętnastoletni chłopak trzy msze dziennie?
Tak, w 1993 roku moje życie religijne było już bardzo intensywne. Autobusem pełnym kobiet, wśród których było kilku mężczyzn, jeździłem na pielgrzymki do sanktuarium Máriapócs na Węgrzech. Nieobce były mi nocne czuwania i posty. Co poniedziałek post za kapłanów o chlebie i wodzie. Mój brat miał japoński motocykl sportowy, na którym jeździliśmy od 1 do 8 listopada na cmentarz, by uzyskać odpust zupełny i wyzwalać dusze z czyśćca. Albo się idzie za Chrystusem, albo to jest pic na wodę, fotomontaż. Jak usłyszałem w Kościele, że jest możliwość wyzwalać dusze czyśćcowe, to ja od wtedy do dziś co roku praktykuję te osiem dni. Codziennie znajduję cmentarz, na który idę, i odmawiam, co trzeba. Ja to traktuję bardzo poważnie, na serio przeżywam. Wyobraź sobie, że ta dusza czyśćcowa cierpi, że chciałaby być w pełnej radości z Panem Bogiem, a nie może. Nie mamy pojęcia, nie możemy sobie wyobrazić, ile trwa ten czyściec, a z objawień prywatnych, których doznawali ludzie święci, wiemy, że dusze tam strasznie cierpią. Skoro więc jest czas łaski, to warto z niego skorzystać i je od mąk czyśćcowych wyzwolić. Kościół daje czas łaski, a ja podejmuję tę przygodę.
Ratujesz dusze.
Jezus ratuje, a ja z Nim współpracuję… Czuję do tego przynaglenie, powołanie.
Jesienią 1993 roku pojawił się jeszcze jeden dominikanin, ojciec Ludovít Melo ze Słowacji, który mówił też po węgiersku. Zakon chciał wzmocnić dominikańską misję na Zakarpaciu, bo wcześniej ojciec Kornél żył tu sam. Pojawił się zatem słowacki dominikanin, który chodził w habicie (Kornél chodził po cywilnemu, czasem w koloratce, rzadko w sutannie, bo taką formację odebrał w czasach, gdy na Węgrzech zakazana była działalność zakonów). Muszę jeszcze dodać, że w tym czasie prowadziliśmy wraz z bratem firmę, w której było około dziesięciu pracowników. W tym czasie mój brat też przeżył nawrócenie, więc myśmy tych kolegów zaczęli ciągnąć do kościoła. A potem zaprosiliśmy ojca Ludovíta, żeby nam w miejscu pracy robił katechezy.
W tym czasie czytałem dużo książek duchowych, oglądałem filmy religijne, poznawałem życiorysy świętych. Miałem również kontakty z franciszkanami, którzy pracowali w sąsiednim miasteczku. W ten sposób bardzo bliscy mi się stali św. Dominik i św. Franciszek. Franciszek był mi bliższy przez kontakt z przyrodą oraz przez historię głębokiego, radykalnego nawrócenia, które przeżył. Natomiast Dominik pociągał poszukiwaniem prawdy, posługą prawdzie. Pamiętam, że kiedy wiele lat później generał zakonu Bruno Cadoré miał spotkanie z braćmi studentatu, zapytał o najważniejsze słowa z Pisma Świętego. Wskazałem na te, które jeszcze później umieściłem na swoim obrazku prymicyjnym jako moje motto kapłańskie: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Dla mnie zakon dominikański to jest odpowiedź na moje poszukiwanie Prawdy.
Po wielu tygodniach, po kilku miesiącach, gdzieś w listopadzie, zapytałem ojca Ludovíta, co myśli o tym, bym poszedł do zakonu. A on na to: „Jest taka opcja, ale trzeba będzie zachowywać trzy śluby: czystość, ubóstwo i posłuszeństwo”. Popatrzyłem na siebie: dosyć czysty chodzę, z ubóstwem problemu nie będzie, z posłuszeństwem też. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o ślubach zakonnych. To jeszcze bardziej mnie zbliżyło do obu dominikanów, z którymi pozostawałem w bardzo częstym i bliskim kontakcie. Potem pojawił się w moim kręgu jeszcze jakiś benedyktyn. Wreszcie w lutym ojciec Ludovít zawiadomił mnie, że przyjeżdża do Mukaczewa z Kijowa kandydat do zakonu, a jego wyznaczyli na magistra postulatu. Podjąłem decyzję i na początku 1994 roku rozpocząłem w Mukaczewie postulat. Do naszej dwójki dołączyło jeszcze dwóch chłopaków i rozpoczęliśmy we czterech. Postulat trwał do lipca, a potem spędziłem miesiąc w klasztorze w Koszycach. Wreszcie obłóczony zostałem w dzień św. Augustyna, 28 sierpnia 1994 roku, i rozpocząłem nowicjat.
Nie było niczego ani nikogo, kto odciągałby Cię z tej drogi, zniechęcał do wstąpienia do zakonu?
Był jeden fakt, który postawił znak zapytania i który dużo mnie kosztował. Opowiadając o nim, wspominam bolesne doświadczenie naszej rodziny. Chodzi o chorobę, zmaganie się i śmierć mojego brata. W 1994 roku na wiosnę u brata pojawiły się symptomy depresji. Zaczął mówić, że nie ma siły dźwigać życia, że nie widzi perspektyw i sensu, że czuje się zagubiony. Próbowaliśmy całą rodziną go wspierać. Tato, mama, ja, żona brata, grono przyjaciół… Gdy ten stan się przedłużał, tato poszukał psychiatry, do którego brat poszedł na konsultację. Lekarz zaproponował mu leczenie, zaczął brać leki, ale niestety stan bezsilności i przygnębienia nie ustępowały. Czasem było trochę lepiej, czasem trochę gorzej, ale ten stan trwał. Pod koniec czerwca Oleksandr popełnił samobójstwo. Ja wtedy przygotowywałem się na wyjazd do prenowicjatu na Słowacji, który miał nastąpić w lipcu. To był wielki ból, wielka strata, z którą przez lata zmagaliśmy się jako rodzina. Gdy jedna z sąsiadek powiedziała, że powinienem zostać z rodzicami, zachwiałem się w decyzji o wyjeździe. Ojciec Melo powiedział mi wtedy: „Zostaniesz w domu i co zrobisz? Jak pomożesz?”. Trzeba pamiętać, że rodzice byli jeszcze wtedy młodymi ludźmi. Tata miał 49 lat – czyli tyle, ile ja teraz – mama 44 lata. Byli w pełni sił, nie potrzebowali mojej opieki. To oni zaopiekowali się bratową i córeczką brata. Tak czy inaczej, gdy w rodzinie zdarza się samobójstwo, to na wszystkich pada cień. Długo się z nim zmagałem, przepracowywałem na terapii, przepłakiwałem tę stratę, a z rodzicami przez lata to był temat tabu. Teraz już ta śmierć mnie nie obciąża, ale chciałbym, by w tym wywiadzie ten fakt się pojawił. Z jednej strony jako oddanie hołdu memu bratu, a z drugiej – może komuś ta opowieść pomoże. Niejednokrotnie wspierałem już ludzi, którzy przeżyli samobójczą śmierć bliskiej osoby.
To musiał być bardzo trudny czas. Gdy jednak słucham, jak opowiadasz o radykalnym nawróceniu, o miłości do Chrystusa, o Twojej gorliwości w odmawianiu różańców i litanii w celu ratowania dusz, wreszcie o samobójstwie Twego brata, zastanawiam się, skąd wiedziałeś, co robić, jakie decyzje podejmować. Intuicyjnie rozeznawałeś? Wyczytałeś gdzieś, że właśnie tak należy postępować?
To się rodziło z kontaktu z Jezusem i z ludźmi. Miałem wokół siebie starsze kobiety, nauczycielki, z którymi rozmawiałem w kościele przy okazji jakichś czuwań, częściowo mówili o tym kapłani w kościele, trochę wyczytałem w modlitewnikach… A przede wszystkim czułem w sobie ogromny głód. Gdy zaczynałem chodzić do kościoła i kontaktować się z kapłanami, spędzałem z nimi czas i troszkę jak Pan Jezus w świątyni jerozolimskiej, wypytywałem ich o różne rzeczy. To jest ciekawe, bo przyszedłem z ulicy, ze środowiska obojętnego religijnie, i nie miałem żadnych naleciałości, nie wiedziałem, co wypada, a co nie wypada, co wolno, a czego nie wolno. Chciałem wszystkiego na maksa. Pamiętam, że kiedyś jeden starszy człowiek podszedł do mnie po dwóch porannych mszach i zapytał, dlaczego ja dwa razy przyjmuję komunię, bo przecież tak nie wolno. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Kształtował mnie wewnętrzny głód Boga, który w sobie nosiłem. Zresztą decyzja o pójściu do zakonu była intuicyjną konsekwencją tego głodu. Rozglądając się wokół siebie, pytałem, jak mogę jeszcze bardziej zgłębiać tę rzeczywistość. Nie widziałem żadnych innych opcji. I to nie było tak, że dywagowałem, co zrobić ze swoim życiem. To był ogień, który rósł, który mnie prowadził. Ciekawy jest fakt, że ten krótki czas, między wiosną 1993 roku, kiedy wszystko się zaczęło, a wstąpieniem do zakonu w roku 1994, ja bardzo dobrze pamiętam: pielgrzymki, czuwania, chrzty znajomych, spowiedzi…
To niesamowite, że w młodym, niespełna dwudziestoletnim człowieku pojawiła się taka tęsknota za głębokimi doświadczeniami duchowymi.
Kiedy zacząłem poznawać Pana, z jednej strony się Nim nasycałem, a z drugiej strony miałem ciągle uczucie, że chcę więcej i więcej. I to „więcej” towarzyszy mi cały czas, do dzisiaj. Z jednej strony czuję się nasycony, a z drugiej noszę w sobie nieugaszone pragnienie, pociąganie, niesamowicie głębokie i perspektywiczne. Nie rozumiem ludzi, którzy się nudzą w kościele, na modlitwie, na czytaniu Pisma Świętego… Jednym z moich hobby stała się antropologia i kultura antropologii, ponieważ pochodzę z Zakarpacia i sam jestem mieszanką kultur i języków. Fascynowało mnie poznawanie procesów, które kształtowały tutejszą rzeczywistość, poznawanie, jak jeden czynnik wpływał na drugi i jak to się odbywało w odwrotnym kierunku. Szalenie mnie to interesowało i otwierało przede mną nowe perspektywy studiowania. A jednak ciągle się ograniczałem, koncentrowałem na tym, co najważniejsze, traciłem w pewnym sensie wszystko, żeby zdobyć to, co uważałem za najbardziej istotne. By odnaleźć moją perłę.
A jak Twoje otoczenie zareagowało na wiadomość, że wstępujesz do zakonu?
U wielu z moich kolegów rozpoczął się podobny proces duchowy jak w moim życiu, ciągnęli do tego, co ja. Byłem dla nich trochę liderem, chcieli iść za mną, spróbować tego samego. Dla nich moja decyzja nie była zaskoczeniem. Muszę jednak jeszcze wspomnieć, że im bardziej rosła częstotliwość mojego chodzenia do kościoła i relacji z kapłanami, zmniejszał się kontakt z dotychczasowymi kolegami, tymi ze środowiska gangsterskiego, z ludźmi, którzy kierowali się kodeksem przestępczym. Cała ta rzeczywistość zaczęła naturalnie ode mnie się odsuwać, ale na tyle zdrowo, że nikt mnie nie osądzał, nikt mnie nie zatrzymywał, nikomu się nie tłumaczyłem. Za to świadczyłem o Jezusie i zapraszałem do kościoła. W latach dziewięćdziesiątych był u nas boom religijny i do różnych zakonów wstępowało sporo młodych ludzi z całego Związku Radzieckiego. Niestety, niewielu z nich zostało, bo byliśmy ludźmi znikąd, z ulicy, świeżo nawróconymi konwertytami, którzy gwałtowanie się zapalali, ale szybko gaśli. Później w naszym zakonie podjęli decyzję, że do nowicjatu można przyjmować ludzi po minimum trzech latach od nawrócenia, po trzech latach regularnych praktyk religijnych.
A jak zareagowali rodzice? Rodzina?
Rodzice na początku byli w szoku. Byli bardzo zdziwieni, gdy po nawróceniu zaczęliśmy z bratem sprzątanie w domu, paliliśmy plakaty zespołów takich jak Iron Maiden czy Metallica, wyrzucaliśmy płyty i kasety. Zrobiliśmy to sami, intuicyjnie, żaden ksiądz nas do tego nie zachęcał. Czuliśmy, że klimat istniejący wokół tych zespołów przeczy naszemu duchowemu doświadczeniu. Kiedy chodziłem często na msze, na pielgrzymki, moja mama próbowała oponować: „Rozumiem twoje nawrócenie, ale bez fanatyzmu”. Mieli nadzieję – i to zresztą mówili – że mi ta gorliwość przejdzie. Gdy zacząłem w domu głosić, mówić o Panu Jezusie, babcia zaczęła pytać po węgiersku: „Dlaczego zachowujesz się jak ksiądz?”, „Dlaczego księżulkujesz?” – tłumacząc dosłownie z węgierskiego. Pewnego razu wydobyła nawet z głębokiej pamięci sformułowanie: „Wino pijesz, a wodę głosisz”. Dziś rozumiem, że upominała mnie, żebym nie zachowywał się jak ksiądz, pouczając i napominając innych, bo to śmiesznie wygląda. Gdy jednak powiedziałem, że idę do zakonu, tato oznajmił: „Dobrze, chłopie, idź! To jest twoje życie, wybrałeś”. Rodzice mnie błogosławili przed wyjściem z domu, a niesamowite było to, że wkrótce potem sami zaczęli szukać wiary, a po roku czy po dwóch już praktykowali.O AUTORZE
BP MIKOŁAJ ŁUCZOK OP (ur. 1974) – dominikanin, duszpasterz młodzieży i dorosłych. Do Zakonu Kaznodziejskiego wstąpił w 1994 roku. Studiował filozofię i teologię w Koszycach, Warszawie i w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Święcenia kapłańskie otrzymał w 2003 roku. Pracował w Sankt Petersburgu, Czortkowie, Jałcie i Chmielnickim. We Lwowie był jednym z kaznodziejów duszpasterstwa dominikańskiego. Papież Franciszek mianował go w 2019 roku biskupem pomocniczym, a w 2023 roku biskupem diecezji mukaczewskiej Kościoła rzymskokatolickiego w Ukrainie. PAWEŁ KOZACKI OP (ur. 1965) – dominikanin, publicysta, bloger, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, autor książek. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1990 roku. W latach 2010–2014 przeor Konwentu Świętej Trójcy w Krakowie, w latach 2014–2022 prowincjał Polskiej Prowincji Dominikanów.