- W empik go
Przygody barona Munchhausena - ebook
Przygody barona Munchhausena - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 240 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyruszyłem z domu w podróż do Rosji w połowie zimy, mniemając całkiem słusznie, iż tylko wówczas mróz i śnieg, bez żadnych kosztów ze strony szacownych i troskliwych rządów, darmo wygładzą wreszcie drogi poprzez północne okolice Niemiec, Polskę, Inflanty i Kurlandię, drogi, które wedle opisów wszystkich podróżników są jeszcze bardziej wyboiste niż ścieżki wiodące do Świątyni Cnoty.
Podróżowałem konno. Najlepszy to sposób, zwłaszcza gdy zacny jest jeździec i szkapa. Nie narazisz się wtedy na sprawę honorową z pierwszym lepszym uprzejmym niemieckim poczmistrzem ani na to, by wiecznie spragniony pocztylion włóczył cię od karczmy do karczmy. Byłem lekko odziany, co, gdym się coraz bardziej zapuszczał na północny wschód,dosyć dawało się we znaki.
Łacno więc sobie wystawić, jak przy tak srogiej pogodzie czuł się w pustej okolicy ubogi, stary człowieczyna, który na polskim wygonie leżał opuszczony, ledwo paroma łachami nagość swą skrywający. Serce ścisnęło mi się z żalu nad biedaczyskiem. Więc choć i mnie mróz aż pod żebra w serce się wgryzał, przecież narzuciłem nań mój płaszcz podróżny. Wtedy z nagła ozwał się z niebios cudowny głos, wychwalający mój czyn miłosierny:
– Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci będzie policzone!
– A niech tam – pomyślałem i jechałem dalej, aż mnie ogarnęły mrok i noc. Jak okiem sięgnąć, nie jawiła się, nie odzywała żadna wieś. Kraj cały leżał pod śniegiem, nie sposób wypatrzyć ni drogi, ni mostu. Znużony jazdą, zsiadłem z konia i przywiązałem go do czegoś, co mi kształtem przypominało sterczący ze śniegu pieniek. Dla pewności podłożyłem sobie pistolety pod ramię, ległem opodal na śniegu i uciąłem sobie zdrową drzemkę aż do białego dnia.
Zdumiałem się wielce, gdym obaczył, że leżę pośrodku wsi, na cmentarzu kościelnym. Mego konia początkowo nigdzie dojrzeć nie mogłem. Lecz – oto usłyszałem gdzieś wysoko nade mną rżenie. Gdym spojrzał w górę, ujrzałem, że moje konisko do kurka kościelnego przywiązane u wieży dynda! Wnet pojąłem, jak się rzecz miała: całą wieś nocą zasypał śnieg, a gdy z nagła mróz zelżał, śnieg zaczął tajać, a ja śpiąc obsuwałem się wraz z nim po trosze, pomaluśku i łagodnie. To zaś, com w ciemności wziął za pieniek ze śniegu sterczący, do czegom mego konia przywiązał, był to krzyż czy też kurek na kościelnej wieży.
Nie zastanawiając się więc wiele, wziąłem jeden z mych pistoletów i palnąłem z niego w cugle od uzdy mojego wierzchowca. W ten sposób odzyskałem konia i ruszyłem dalej w drogę. Potem wszystko szło dobrze, aż do chwili gdy przybyłem do Rosji, gdzie nie ma zwyczaju zimą konno podróżować. Że zaś kieruję się zasadą "Co kraj – to obyczaj – nabyłem małe, rącze sanki zaprzęgnięte w jednego konia i ruszyłem do Petersburga z animuszem. Nie pomnę już zgoła, czy mi się to przydarzyło w Estonii, czy też w okolicach pomiędzy Narwą i Newą, to przecie pamiętam, iż było to w srogim lesie, gdym ujrzał pędzące za mną straszliwe wilczysko, któremu gwałtowny zimowy głód dodawał jeszcze rączości. Toteż wilk mnie wnet dogonił i zdawało się, że już nie ma dla mnie ratunku. W okamgnieniu położyłem się na płask na dnie sań, zdając konia na jego własny spryt, co mi się zdało najlepsze dla nas obu.I wtedy stało się to, co mi wprawdzie chodziło po głowie, ale czegom się ani spodziewał, ani oczekiwał. Wilczysko, nie bacząc na moją skromną osobę, dało przeze mnie susa i, zapamiętałe w złości, skoczyło wprost na konia, oderwało i łyknęło za jednym razem cały zad biednej szkapy, która z trwogi i bólu; gnała tym ci prędzej. A ja, skryty w saniach i bezpieczny, ukradkiem uniosłem głowę i wtedy ujrzałem z przerażeniem, że wilczysko przeżarło prawie konia na wylot. Zaledwie jednak wcisnęło się zgrabnie do wewnątrz końskiego kadłuba, skorzystałem z okazji i zamachnąłem się siarczyście biczem po jego kudłach. Choć wilczysko tkwiło jakby w pokrowcu, przecież ten niespodziewany cios napędził mu tęgiego stracha. Z całej mocy targnęło się naprzód, aż spadł zeń koński zezwłok i wyobraźcież sobie! – miast konia gna wilczysko w zaprzęgu! Ja ze swej strony coraz gęściej świadczyłem mu razy biczem i oto niespodzianie dla obydwu nas, zdrowo i cało, galopem wpadliśmy do Petersburga, ku niemałemu zdumieniu spektatorów.
Nie będę was, panowie, nużył czczą gadaniną o położeniu, sztukach pięknych, naukach ani o osobliwościach tej świetnej rosyjskiej stolicy. Nie będę też zabawiać was intryżkami i swawolnymi przygodami, jakie się zdarzają na przyjęciach, gdzie pani domu częstuje gościa wódką i całusem. Godniejsze waszej uwagi zdają mi się przedmioty bardziej szlachetne, tyczące się koni i psów, których byłem zawsze najszczerszym przyjacielem, a także opowiem co nieco o lisach, wilkach i niedźwiedziach. Tej bowiem dzikiej zwierzyny jest w Rosji większa obfitość niż w którymkolwiek kraju świata. Że trwało to czas – niejaki, nim się do wojska zaciągnąłem, tedym przez parę miesięcy z pełnej swobody korzystał i mogłem czas mój i pieniądze przehulać w sposób najbardziej godny szlachcica. Niejedna noc upłynęła mi przy kartach, a wiele – przy brzęku pełnych kielichów. Mrozy panujące w tym kraju, a także jego obyczaje nadały flaszy, kompance zabaw i rozrywek, rangę o wiele wyższą niźli w naszym trzeźwym niemieckim kraju. I spotkałem tu mnóstwo ludzi, którzy w szlachetnej sztuce popijania godni byli zwać się artystami.
Lecz każdy z nich za lichego partacza by uchodził przy siwobrodym, czerwonym jak burak generale, który z nami przy wspólnym stole ucztował. Stary ten jegomość postradał był w bitwie z Turkiem wierzchnią część czaszki i z tej to przyczyny, gdy tylko ktoś nowy do naszej kompanii trafił, w sposób najgrzeczniejszy, dwornie go przepraszał, iż przy stole nie zdejmuje kapelusza. Miał on zwyczaj podczas uczty wypróżniać parę flasz winiaku, kończąc wyczyn butlą araku lub zaczynając rzecz od nowa, gdy tylko zdarzyła się po temu sposobna okazja. Nigdy jednak nie spostrzegłeś, by choć trochę miał w czubie. Nie uwierzycie mi, panowie, gdzie leżała tego przyczyna! Wybaczam wam to, bowiem i mnie było trudno rzecz tę pojąć. Nie mogłem jej sobie długo wytłumaczyć, aż z nagła i niespodzianie klucz do tej zagadki znalazłem. Od czasu do czasu generał lekko unosił kapelusz. Widziałem to nieraz i nie brałem mu tego za złe. Rzecz prosta, iż rozgrzewało mu się czoło, rzecz prostsza jeszcze, iż je chciał ochłodzić. Wreszcie kiedyś zobaczyłem, że wraz z kapeluszem podnosi się przymocowana doń srebrna blaszka, którą generał miał załataną czaszkę, i wówczas zawsze kurzy mu się ze łba opar wypitych przez niego mocnych trunków. Szepnąłem o tym paru przyjaciołom i oświadczyłem gotowość zaraz, a był to już wieczór, prawdziwość moich słów udowodnić.
Stanąłem wiec z moją fajką za generałem i właśnie, gdy opuszczał z powrotem kapelusz, podpaliłem kawałkiem papieru unoszący się opar. Wtedy ujrzeliśmy niewidziane i piękne widowisko. Słup pary nad głową bohatera przemienił się w słup ognisty, a opar snujący się pomiędzy włosiem kapelusza zabłysnął modrym, najpiękniejszym blaskiem, wspanialej lśniąc niźli aureola wokół głowy największego ze świętych. Eksperymentu tego nie sposób było przed generałem zataić. Lecz stary bynajmniej się o to nie gniewał i dozwolił nam nieraz jeszcze powtarzać doświadczenie, które dodawało mu tyle dostojnej powagi.OPOWIEŚCI MYŚLIWSKIE
Pomijam milczeniem poniektóre wesołe przypadki, które nas przy takich to okazjach spotykały, mam bowiem chętkę opowiedzieć wam, panowie, o co ucieszniejszych i osobliwszych myśliwskich przygodach.
Nie zda się to wam dziwne, żem zawsze lgnął do zacnych kompanów, którzy wolną, bezkresną leśną dziedzinę należycie umieją szacować. Zarówno rozmaitość rozrywek, jak i niezwyczajne wprost szczęście, które towarzyszyło każdemu mojemu poczynaniu, sprawiły, iż po dziś dzień z rozkoszą to wszystko wspominam. Kiedyś, o świcie, ujrzałem przez okno mej sypialnej komnaty, iż stadko dzikich kaczek, rzekłbyś, pokryło całkiem wody ogromnego stawu, który leżał nie opodal. W mgnieniu oka pochwyciłem z kąta skałkówkę, szusmąłem ze schodów na łeb, na szyję i najnieopatrzniej w świecie trzasnąłem głową o framugę drzwi. Alem się ni na moment niezatrzymał, choć zdało mi się, żem iskrami i gwiazdami z oczu sypnął. Przykładam broń do oka, celuję i patrzcież, do licha! Wraz z tylko co doznanym gwałtownym wstrząsem odleciał krzemień od kurka! Co miałem czynić? Nie sposób było czas tracić. Szczęściem miałem jeszcze w pamięci, co mi się świeżo z oczami przydarzyło. Odrywam tedy panewkę, celuję do dzikiego ptactwa i walę się pięścią w oko. Starczyło w nim jeszcze iskier! Huknął strzał. Trafiłem kaczek par pięć, cztery cyranki i parę kurek wodnych. Przytomność umysłu jest mężnych czynów podnietą. Żołnierze i żeglarze wielekroć zawdzięczają jej swe ocalenie, a myśliwi swe szczęście.
Zdarzyło się, iż w jednej z moich myśliwskich wędrówek dotarłem do wiejskiego jeziora, po którym tu i tam pływało sobie kilkadziesiąt dzikich kaczek. Były jednak tak rozproszone, że nie mogłem położyć więcej niż jedną jednym strzałem. Na domiar złego ostał mi się tylko jeden nabój w mojej flincie. Zdałoby się jednak ustrzelić ich więcej, bom się wkrótce spodziewał odwiedzin całej hurmy przyjaciół i znajomków. Nagle wpadło mi na myśl, że mam przecie w mej myśliwskiej torbie jeszcze jeden kawałek słoniny, który mi pozostał z zabranej na polowanie przekąski. Przywiązałem tedy słoninę do psiej smyczy, którą rozplotłem, co najmniej czterykroć ją podłużając. Co uczyniwszy, skryłem się w sitowiu, przy samym brzegu, wystawiłem mój kawałek słoniny na smyczy i ku mojej uciesze widzę, że najbliżej pływająca kaczka żwawo się doń zbliża i łyka. Za nią podpływają inne, gdy przywiązany do smyczy gładki kęs w nieprzetrawionym stanie szybko się z kaczki drugim końcem wyśliznął, łyka go druga, trzecia i tak dalej po kolei. Mówiąc krótko, kęs przewędrował przez wszystkie kaczki, ani jednej nieominąwszy, i nie odczepił się nawet od smyczy!
Były na nią nanizane jak perły na sznurek. Przyciągnąłem je więc pięknie-ładnie do brzegu i owinąwszy się wokół ramion i piersi sześciokrotnie sznurem ruszyłem ku domowi. Drogi miałem jeszcze szmat przed sobą i męczyli mnie setnie ciężar tylu kaczek. Wyrzucałem sobie już prawie, iż ich tyle połapałem. Wtedy przydarzyło mi się coś, co mnie w pierwszej chwili wprawiło w niemały ambaras. Kaczki bowiem były wszystkie jeszcze żywe i, otrząsnąwszy się z pierwszego oszołomienia, jęły krzepko bić skrzydłami, unosząc się ze mną wysoko w powietrze. Niejeden by się zatracił w podobnych okolicznościach, ja jednak wykorzystałem je, jak mogłem najlepiej, na mój pożytek. Jąłem bowiem wiosłować po powietrzu połami mego kabata, w stronę domu się kierując.
Gdym się tak w górze nad moim domem już znalazł, trzeba się było jakoś opuścić, szkody sobie nie czyniąc. Ukręciłem więc łeb jednej kaczce, potem drugiej, trzeciej i innym. I w ten sposób miarowo i łagodnie osunąłem się poprzez komin mego domu na sam środek kuchennego paleniska, w którym na szczęście nie zdążono jeszcze rozpalić ognia. Kucharz mój niemało się zdumiał i najadł się tęgiego stracha.
Podobny przypadek miałem ze stadem kuropatw. Wyszedłem sobie, by nową flintę wypróbować, i już wystrzelałem niewielki zapas śrutu, gdy ni stąd, ni zowąd furknęło mi spod nóg spłoszone stadko kuropatw. Chętka mnie wzięła mieć je dziś jeszcze, wieczorem, na stole i sprawiła, że wpadł mi do głowy koncept, którego – pod słowem! – możecie i wy zażyć, panowie, gdy się wam po temu przydarzy okazja.
Gdym tylko obaczył, gdzie siadły kuropatwy, żwawo nabiłem moją broń, lecz nie śrutem, ale stemplem, który, tak szybko, jak tylko mogłem – zaostrzyłem nieco od górnego końca i podszedłem bliżej do kuropatw. Gdy się tylko poderwały, nacisnąłem cyngiel i ujrzałem z radością opadający opodal powoli mój stempel, a na nim siedem kuropatw, zdumionych może, że je tak przedwcześnie jeden rożen zjednoczył. Słusznie powiadają: "Radź sobie na świecie, jako możesz". Innym znów razem w okazałym rosyjskim lesie wyskoczył na mnie wspaniały, srebrny lis. Aż żałość brała na myśl, że ktoś mógłby się poważyć tak kosztowne futro kulą czy śrutem przedziurawić.
Jaśnie Wielmożny Przechera stanął tuż przy drzewie, a ja w okamgnieniu wyciągnąłem kulę z lufy, załadowałem w nią tęgi gwóźdź, dałem ognia i tak celnie trafiłem, żem lisią kitę przygwoździł do pnia. Po czym podszedłem do lisa, wyjąłem kordelas, przeciąłem na krzyż skórę na lisim pysku, chwyciłem harap i wychłostałem zwierza z jego futra tak grzecznie, że prawdziwie było co podziwiać. Nieraz przypadek i szczęście popełnione błędy naprawiają. Miałem się o tym wkrótce przekonać, gdy w ogromnym lesie ujrzałem kłusującego warchlaka i podążającą za nim maciorę. Strzeliłem i spudłowałem. Warchlak wyrywa sam naprzód, maciora przystanęła i znieruchomiała, jakby wrosła w ziemię. Gdym się jej przyjrzał z bliska, poznałem, iż bestia była ślepa i trzymała ogonek swego warchlaka w pysku. Warchlak zaś prowadził ją z synowskiego obowiązku.
Że zaś moja kula przeleciała pomiędzy obojgiem, przecięła tę linkę, której koniec wciąż jeszcze dzierżyła w zębach maciora. Przewodnik już jej nie prowadził, więc przystanęła. Ja zaś chwyciłem za koniuszek dziczego ogona i poprowadziłem na nim stare, bezradne stworzenie bez trudu i sprzeciwu wprost do domu. Choć wielce niebezpieczna jest dzika maciora, o wiele jeszcze niebezpieczniejszy jest srogi odyniec. Spotkałem takowego kiedyś w lesie, gdym, na moje nieszczęście, nie był gotów ani do ataku, ani do obrony.
Ledwo udało mi się smyrgnąć za drzewo, gdy rozjuszony zwierz z całą mocą zadał cios z boku. Jego kły wryły się jednak w drzewo, tak że ani ich wyrwać, ani ciosu powtórzyć już nie był w mocy. – Ha – ha! – pomyślałem. – Mam cię, bratku! – W okamgnieniu pochwyciłem kamień, jąłem nim kuć jak młotem po kłach i zbiłem je razem tak, że odyniec ujść mi już nie mógł. Musiał czekać cierpliwie, ażem z pobliskiej wsi wózek i powrozy ściągnął, aby go zdrowym i całym do domu dostawić, co się też udało wyśmienicie. Bez wątpienia słyszeliście, waćpanowie, o patronie strzelców i myśliwych, świętym Hubercie, jako tez i o wspaniałym jeleniu z krzyżem świętym pomiędzy rogami, który mu się ongiś w lesie objawił.
Temu to świętemu Hubertowi zwykłem rok w rok w zacnej kompanii, hołd składać, a co się tyczy jelenia – tom go oglądał chyba z tysiąc razy: zarówno na kościelnych malowidłach, jak i na haftowanych wstęgach orderowych jego rycerzy. Tak że, na honor i sumienie prawego myśliwca! – sam już nie wiem, czy przed laty bywały takie zdobne w krzyż święty jelenie, czy też może są i dziś jeszcze.