Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przygody Jakuba Zabużańskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Grudzień 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przygody Jakuba Zabużańskiego - ebook

Wielkie zwycięstwo polskiej husarii w bitwie pod Kłuszynem, zdobycie Moskwy i panowanie na Kremlu. To nie żart, tylko historyczna prawda. Odważni towarzysze hetmana Żółkiewskiego, którzy o świcie z marszu przystąpili do krwawej batalii z liczniejszą armią wroga. Ich najlepsze konie, długie i ostre kopie, pióra przymocowane do siodeł. Las szabel i pałaszy ponad głowami kawalerzystów, kiedy husarskie konie w pościgu galopowały za uciekającym z pola walki rozbitym przeciwnikiem. Skrzydlate rumaki, które z lekkością mknęły pod wiatr. Pegazy najprawdziwsze, a nie konie, jak pisali kronikarze. Ta książka to zapis tamtej bitwy, widzianej oczami Jakuba Zabużańskiego, walczącego u boku dzielnej husarii. To opis niezwykłych przygód młodzieńca, któremu los spłatał figla i wystawił na wielką próbę. Czy młodzik podoła zadaniu? Czym się wsławi podczas krwawej potyczki, czy ocali komuś życie, czy wreszcie przy boku Firleja zaatakuje kolano w kolano wrogich pikinierów ukrywających się za kobylicami, albo pomoże piechocie wyciągnąć falkonety z błota? I co z tym wszystkim wspólnego ma pewien tajemniczy dębowy płot? Jakim człowiekiem okaże się być niejaki Machowski, żartowniś i obżarciuch w jednym, oraz zacnych gabarytów zawadiaka, który z werwą rwie się do bitki i jadła, a i poswawolić, kiedy trzeba umie. Wartka akcja i żywe dialogi, to niewątpliwe zalety tej awanturniczej powieści, pełnej mistrzowskich szarż, krwawych potyczek i ciekawych polemik, zaś opisy husarskiego przyodziewku i uzbrojenia, staropolskiej kuchni, oraz taktyki walki towarzystwa z hetmańskich rot z międzynarodowym wrogiem, przypomną nam odległe i pełne chluby czasy.
„Wtem wypadła od strony wojsk cudzoziemskich i zaatakowała odsłonięte skrzydło zdezorientowanego wojska moskiewskiego rozpędzona husaria polska, rozpoczynając rzeź. Rzędy szabli cięły rozbitego wroga, poranione ciała osuwały się na ziemię, martwi jeźdźcy pospadali z koni. Pałasze skąpane we krwi, ciała pokłute strzałami, połamane tarcze, pęknięte czaszki, odcięte członki i łby. Głowy zatknięte na szable. Przekłute tułowia, podziurawione kulami ciała, fragmenty kolorowego odzienia, połamane kopie. Martwe konie i te dogorywające, rzężące niemiłosiernie. Ryk trąb i nieustające w grze werble. Krzyk umierających ludzi. Łuny ognia, dym i ciała pokryte krwią wymieszaną z kurzem. Słabnące wystrzały. Strzępy żupanów i kontuszy. Porwane delie. Burki i opończe zabrudzone. Potargane pasy. Fragmenty zbroi. Obrazy żywcem wyjęte z samego piekła. Zapach spalonej ludzkiej skóry.”

Spis treści

Rozdział I „Jutowe rzeźby bez głów”
Rozdział II „Nocny marsz Żółkiewskiego”
Rozdział III „Walka o płot i formowanie szyku”
Rozdział IV „Popróbujmy rozbić Moskali”
Rozdział V „Potyczka na lewym skrzydle”
Rozdział VI „Rozbicie sprzymierzonych”
Rozdział VII „Wielka szarża Firleja”
Rozdział VIII „Targi i rokowania. Kłuszyńska wiktoria”
Rozdział IX „Tuż po bitwie. Lizanie ran”
Rozdział X „Rozmowa z hetmanem Żółkiewskim”
Rozdział XI „Powrót pod Carowo Zajmiszcze”
Rozdział XII „Zdobycie Moskwy”
Rozdział XIII „Mój ukochany Wrocław”
Rozdział XIV „Niedzielna intifada”
Rozdział XV „Lekcja historii”
BIBLIOGRAFIA

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-441-3
Rozmiar pliku: 918 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I „Jutowe rzeźby bez głów”

Właśnie zabrzmiał dzwonek kończący przerwę. Uczniowie nerwowo spoglądali w stronę schodów. Kosa nigdy się nie spóźniał, na dodatek na dzisiaj zaplanował klasówkę, szeptali między sobą. Musiały, zatem zaistnieć wyjątkowe okoliczności, że jeszcze dotąd nie pojawił się w budzie. Może zepsuł mu się samochód, albo zaciął zamek?, zastanawiał się Jakub Zabużański. A może stało się coś zupełnie innego i niespodziewanego? Coś, czego nawet wybitny znawca matmy w porę nie potrafił przewidzieć? Wszystko można obliczyć, powtarzał klasie na każdych zajęciach, grożąc palcem. Surowy wzrok nauczyciela powodował, że stojącej na baczność młodzieży ze strachu uginały się nogi.

Zebrani pod salą gimnazjaliści mieli nadzieję, że nielubiany przez nich profesor Turkuć nie przybędzie na czas. Mijały kolejne minuty, które zestresowanej młodzieży ciągnęły się w nieskończoność. Już uwierzyli w swoje wielkie szczęście i powoli szykowali się do opuszczenia korytarza, żeby przedostać się na porośnięty trawą główny dziedziniec szkoły, gdzie na piaskowym klepisku zamierzali rozegrać mecz piłki nożnej, gdy wtem w najmniej spodziewanym momencie wypłynął zza winkla, niczym senna mara, zasapany belfer, który grzmiąc, niczym najstraszliwsza burza, z impetem wpadł pomiędzy wystraszonych uczniów. Ja wam dam kawały, zobaczycie!, wołał, otwierając pospiesznie drzwi. Zatykać fartuchem ucznia rurę wydechową samochodu! Myśleliście, że ominie was sprawdzian? Nic z tych rzeczy. Napiszecie go w tej chwili, i będziecie na to mieli mniej czasu. Siadać, szorstko oznajmił. Swoją drogą, już ja się policzę z tym gagatkiem, który mnie tak urządził. Przyznać się i to zaraz, któremu strzelił do głowy taki głupi pomysł? Klasa milczała jak zaklęta, tylko kujon Julek niespodziewanie wysunął się przed szereg, żeby na oczach wszystkich wskazać palcem Grubego. To on, panie psorze. To on to zaplanował, wszystko słyszałem. I choć to Piecuch kierował tym niegodnym zadaniem, to z racji tego, że był o głowę wyższy od pozostałych i znacznie przy tym silniejszy, nie został wywołany do odpowiedzi. Julek bał się Piecucha i dlatego wskazał na Grubego, który tak naprawdę bardziej przypominał szkielet pokryty skórą, niż masywnego tłuścioszka. Pseudonim, koledzy nadali mu z przekory. Siedzący w ostatniej ławce Jakub zerkał z niechęcią na gadatliwego prymusa. „Psia kość”, pomyślał i zacisnął pięści pod stołem. Klasa zawrzała. Piecuch chytrze uśmiechnął się pod nosem, a na śmierć wystraszony Gruby natychmiast opuścił wzrok. Pojedyncze łzy spłynęły mu po policzkach. Miażdżące jak prasa spojrzenie profesora wbiło go w siedzenie twardego jak kamień krzesła. Zaczęła się kartkówka. Zadania były bardzo trudne. Klasa w ciszy dumała nad obliczeniami. Tylko prymus Julek kreślił kolorowym długopisem jakieś liczby i skrobał o papier, którym nieznośnie szeleścił. Wzbudzał tym pogardę u pozostałych uczniów. Zabrzmiał dzwonek i profesor Turkuć rozpoczął zbieranie prac. Niech tylko któryś go ruszy, rzekł pewnym głosem, wskazując na rozpromienionego kujona. Wtedy będzie miał ze mną do czynienia! Poszturchiwany donosiciel, któremu niesforni koledzy nie żałowali przytyków i kuksańców, ledwo mógł wydostać się na korytarz, na którym zaraz zniknął, gubiąc się szybko w rozkrzyczanym tłumie wielu klas.

– I co z nim zrobimy? – zapytała Daria, poprawiając rękami długie, jasne loki, które przyjemnie zafalowały po wypuszczeniu z palców.

– Może by tak go sprać na kwaśne jabłko? – zaproponował Piecuch, któremu ciężko było się sprzeciwić, ze względu na jego wagę i słuszny wzrost.

– Nie, to zły pomysł – powiedziała najmniejsza z nich, filigranowa Agata. – Kara musi być znacznie surowsza. Taka, żeby nas popamiętał i nauczył się, że nie wolno donosić.

Na ustach pozostałych uczniów pojawił się szyderczy uśmiech.

– Ja wiem, co mu zrobimy – rzekł Jakub. – Mam pomysł, ale nas nygus popamięta.

Pod salą od historii zapanowała niespotykana wrzawa. Cóż takiego, powiedz, prosimy, dopytywali jeden przez drugiego.

– No dobra, tylko cicho sza – nakazał wskazującym palcem, co to go sobie przyłożył do ust, a potem pokazał im nim jeszcze, żeby się do niego przysunęli i zaznaczył wyraźnie, co by w żadnym razie się nie wygadali. Klasa jego pomysł przyjęła z aprobatą.

Zabrzmiał dzwonek kończący przerwę. Uczniowie ustawili się w rzędzie pod ścianą i oczekiwali nadejścia nauczyciela. Kazimierz Wielki lada moment powinien się pojawić, w oddali słychać było jego specyficzne kroki. Po chwili wychowawca już kręcił kluczem w zamku, a gdy następnie szeroko otworzył drzwi, roześmiana młodzież w mig przetoczyła się przez próg sali niczym jeden zwarty organizm. W tym całym zamieszaniu, kujon nie zauważył, jak włożono mu do plecakach jakiś nieduży przedmiot. Profesor Szwagrzyk rozpoczął lekcję historii. Odczytał obecność, po czym podał klasie temat dzisiejszego zagadnienia, którym był Hołd Pruski. Jakub Zabużański bardzo lubił ten przedmiot, który, jak żaden inny, przybliżał mu odległe czasy. Chłopiec sporo czytał, ale czerpał również wiedzę historyczną z internetu, po którym serfował za pomocą wielofunkcyjnego smartfona. Kazimierz Wielki, jak profesora nazywali uczniowie, głównie przez to, że przed kilkoma laty powiedział swoim podopiecznym następujące słowa: „Zastałem klasę drewnianą, a zostawię murowaną”, zastanawiał się nad tym, kogo przed omówieniem nowego tematu powinien wywołać do odpowiedzi. Zachodził w głowę, ale na nikogo nie mógł się zdecydować, co rusz tylko spoglądał na pełną klasę. Na jasnych ścianach wisiały obrazy, były to kopie wielkich bitew z udziałem polskiego rycerstwa. Wśród płócien nie brakowało także portretów polskich głów koronowanych i wielkich wodzów. Nad biurkiem pedagoga wisiało godło państwowe. Profesor wodził palcem po nazwiskach uczniów w dzienniku, lecz wciąż nie mógł wybrać, kogo tym razem powinien przepytać. W tym samym momencie usłyszał przenikliwy głos i jedno krótkie, bolesne słowo: „Auć!”. Zobaczył wtedy jak siedzący przed nim prymus Julek z grymasem bólu na twarzy i w pośpiechu wysypuje zawartość swojego plecaka na ławkę. Pośród zeszytów i książek znajdował się też ostry cyrkiel, którego kujon na pewno nie spakował. Ale to nie cyrkiel wzbudził zainteresowanie wychowawcy i klasy, tylko zapalniczka oraz postrzępiony papieros, którego resztki utkwiły w palcach ucznia. Julek próbował strzepnąć z nich drobiny tytoniu, ale te za nic nie chciały odpaść, przykleiwszy się do skóry niczym rzep do psiego ogona.

– A już pomyślałem, że na ochotnika zgłosiłeś się do odpowiedzi, ale to, co widzę, jest sprawą o wiele poważniejszą – powiedział profesor, po czym palcami podkręcił wąsa i poprawił niebieski krawat, który miał na sobie.

– Ja, ja – dukał Julek.

Klasa ryła się na całego. Chichot losu, ktoś jeszcze dwa razy powtórzył.

– Widzę właśnie, że ty, i że bardzo chcesz zabrać głos. Chętnie ci go udzielę.

– Ja, nie – pokręcił głową uczeń.

– Och – westchnął nauczyciel historii. – To ty palisz?

– Ja? – gimnazjalista zapytał tak, jakby to nie o niego chodziło. – Ja, nie. Oczywiście, że nie.

Profesor z dezaprobatą pokręcił głową.

– Ale, co, nie? – dopytywał ucznia.

– Oczywiście, że nie palę – wydusił z siebie wystraszony młodzik.

– To, po co ci to?! I skąd to masz?! Mów prędko!

Julka wyraźnie zatkało, nie zrozumiał przy tym całego zdarzenia. Szok powoli ustępował i pomału powracała światłość myśli. Przystrzyżony na jeża, ryżowłosy okularnik, dłubał palcem w uchu.

– To nie moje – wymamrotał.

W klasie zawrzało. Wszyscy chłopcy poza Julkiem uprawiali jakiś sport, także sugerowanie, że któryś z nich mógłby mu to podrzucić, było w tej sytuacji dla nich nie lada afrontem.

– Sportowcy nie palą – głośno oznajmił Gruby, a taką miał przy tym radochę, że o mało nie spadł z krzesła, na którym się mocno kołysał.

Julek z nerwów zaczął obgryzać paznokcie, a po chwili się jeszcze rozpłakał. Niektórym żal się zrobiło nielubianego prymusa, ale coś takiego… Nikt z nich nie chciałby być zapewne teraz na jego miejscu.

– Jak nic, ma za swoje – powiedziała bardzo cichutko Daria. – Dobrze mu tak.

Jakub, siedzący obok, tylko się do dziewczyny uśmiechnął. Ma ładną buzię i jest miła, choć czasami, jak widać…, pomyślał. W szkole często wodził za nią wzrokiem, ale nie był jedynym. Piecuch także wdzięczył się do najładniejszej dziewczyny w klasie i nie w głowie było mu się nią z kimkolwiek dzielić, choć ona przy tym często go ignorowała. Jakub był nieśmiały, bał się także zadzierać z Piecuchem. Niespodziewanie zabrzmiał dzwonek kończący lekcję.

– Zagadaliśmy się – powiedział historyk. – I żeby było mi to ostatni raz, pamiętaj – zwrócił się do prymusa, któremu pogroził palcem. – A wy – spojrzał na klasę – samodzielnie w domach opracujecie Hołd Pruski. I, żeby była jasność, nikomu nie odpuszczę. Referaty chcę widzieć na moim biurku do wtorku, zrozumieliście?! To dobrze. Jesteście wolni.

Klasa zawrzała z radości, a Julek odetchnął z wyraźną ulgą, choć grymas niezadowolenia wciąż nie schodził z jego wyścielonej purpurą buzi. Szemrał coś pod nosem, ale po krótkiej chwili zaprzestał i zniknął wraz z innymi uczniami za drzwiami. Profesor poprosił Jakuba o przygotowanie tematu do kolejnej lekcji i, o to, żeby poza szkołą, po drodze do domu wyrzucił zapalniczkę do kosza. Chłopak przytaknął, zabrał źródło ognia, ukłonił się wychowawcy i wyszedł. Za drzwiami odruchowo schował ją do kieszeni.

Do końca gimnazjum pozostało kilka tygodni. Dla uczniów miał to być okres wytężonej pracy i niezwykle ważnych życiowych wyborów. Wybierając kierunek dalszej edukacji i rodzaj szkoły, mieli zdecydować o swoim późniejszym losie. Na co się zdecydować?, głowił się Jakub, kiedy schodził po szerokich schodach gimnazjum. Może technikum, żeby mieć jakiś zawód, a może ogólniak, by potem kontynuować naukę na studiach? Gdyby tylko ojciec tutaj był, na pewno by mi doradził, martwił się chłopiec. Gdyby tylko był, wsparłby mnie w tym trudnym czasie. A może w końcu przyjedzie, powróci z zagranicznych wojaży? Mama wciąż nie chce o tym rozmawiać. Jakub tak bardzo mocno się zamyślił, że nawet nie zauważył tego, że opuścił już mury szkoły. Przed wejściem usłyszał znajome głosy, które szybko sprowadziły go na ziemię. Ujrzał dziwnie znajomy obrazek. Piecuch napraszał się, a Daria oponowała. Tłumaczyła przy tym coś koledze, ale ten najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Sytuacja powoli wymykała się spod kontroli. Widać było, że dziewczyna nie życzyła sobie adoracji ze strony nachalnego, krewkiego kawalera, ale ten miał wobec niej zupełnie inne plany. Oboje zobaczyli wtedy Jakuba. Daria uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił się jej tym samym. Nie uszło to uwadze Piecucha, który zmierzył rywala groźnym wzrokiem. Wilcze oczy osiłka, zniewoliły młodzieńca, który chciał coś zrobić, cokolwiek w tej sytuacji, postawić się silniejszemu, nie ustąpić, ale zwyczajnie nie potrafił. Nogi zrobiły mu się miękkie niczym z waty i ledwo łapał powietrze do płuc. Wyczuwał przy tym, że dziewczyna była mu przychylna, co jeszcze bardziej zirytowało jego natarczywego konkurenta. Już wydawało się, że dojdzie do bójki, że oberwie w nos i poczuje smak własnej krwi, że zaboli jak diabli, ale ostatecznie tak się nie stało. Jakub nie utrzymał miażdżącego spojrzenia oponenta, odwrócił się na pięcie i bez słowa pomaszerował w przeciwnym kierunku. Bał się odwrócić, bał się także o Darię, i było mu niesamowicie przykro, że stchórzył. Lęk i strach były jednak silniejsze, co prawda słyszał jeszcze przez chwilę za sobą nieprzychylne słowa Piecucha, który kpił z niego, że nie podjął rzuconej przez osiłka rękawicy, ale pomimo tego nie zawrócił. Sekundy uciekały, a on nie przejmował się tym już prawie wcale. Piecuch tak bardzo zapieklił się w sobie i zaaferował słowną potyczką, że nie dostrzegł tego, że Daria gdzieś zniknęła. Szukał jej jeszcze przez chwilę wzrokiem, a kiedy jej nie dostrzegł, zaklął pod nosem i dziarskim krokiem pomaszerował w swoją stronę.

Jakub Zabużański szedł chodnikiem ulicy Pawłowa w stronę placu Legionów, skąd Sądową udał się wprost do Rynku. Na placu Solnym na chwilę przystanął i spojrzał na stragany z kwiatami, obszedł owalną fontannę usytuowaną pośrodku i zamoczył palce w wodzie. Zapachy kwiatów przyprawiały o mdłości. Nie stał tam już ani chwili dłużej, tylko ruszył w stronę Ratusza, następnie przystanął obok szklanej fontanny, spojrzał na niebo, obszedł Rynek dookoła i wyruszył w stronę Hali Targowej. Stamtąd było już tylko kilka kroków do ulubionego miejsca, jakim był Ostrów Tumski. Często tam przychodził, zawsze wtedy, gdy miał problemy i musiał pomyśleć. Nie inaczej było i tym razem. Idąc Mostem Tumskim przypatrywał się setkom wiszących na nim kłódek zakochanych ludzi. Wpatrywał się w nie, marzył i rozmyślał. Potem podziwiał z bliska katedrę i jej dwie wysokie wieże. Oddychał pełną piersią. Pamiętał jeszcze przez chwilę o popołudniowym treningu jeździeckim na Partynicach i, o przyszłotygodniowych zajęciach łuczniczych w Centrum Łucznictwa Tradycyjnego, oraz – co sobie dopiero teraz przypomniał – o jutrzejszych zawodach strzeleckich na Stadionie Olimpijskim, ale ogólne znużenie i oślepiające słońce, które odbijało się od tafli rzeki, ostatecznie wybiły go z głębokiej zadumy. Przyjemne sprawunki uleciały z głowy i prysły niczym bańka mydlana. Jakub zasłonił ręką oczy i odwrócił głowę. Zabrał rękę z powiek i ruszył. Poszedł nadbrzeżem Odry w stronę Mostu Pokoju, popatrzył na nowoczesny gmach Biblioteki Uniwersyteckiej usytuowany po drugiej stronie przeprawy. W oddali stał szeroki budynek Urzędu Wojewódzkiego. Chłopak nie poszedł jednak w tamtą stronę, skręcił na most i poszedł w prawo, a gdy dotarł do końca przęsła, na chwilę się zatrzymał. Spojrzał raz jeszcze w stronę Ostrowa Tumskiego. Wrocław z tej perspektywy wydawał się niezwykle atrakcyjny, podobne pejzaże widział na obrazach na wystawie na Jatkach w jednej z miejscowych galerii. Uff, odetchnął radośnie i wypuścił powietrze z płuc. Spojrzał w lewo, poraziło go słońce. Kilkanaście, a może kilkadziesiąt metrów dalej – ciężko mu było dokładnie ocenić – było Muzeum Narodowe. Jego zabytkowe, czerwone mury porastały pędy zielonych pnączy. Chłopak obszedł budynek, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy, skąd przez porośnięty bujnymi krzewami park, udał się wprost pod główne wejście do Panoramy Racławickiej. Nie przekroczył jednak jej progów, tylko stał tam przez jakiś czas, zajadając ze smakiem pyszną kanapkę z serem. Przez cały czas wspominał wielkość obrazu, a kiedy skończył jeść, zgniótł w ręce papier śniadaniowy w kulkę i wcisnął do kieszeni. Następnie wyjął z plecaka butelkę z wodą i się napił. Przez chwilę jeszcze się wahał, czy aby nie wejść do środka, ale ostatecznie zmienił zdanie i szybko zawrócił. Powrócił do Muzeum Narodowego przy placu Powstańców Warszawy. Niebo zaszło chmurami i zrobiło się tak jakoś szaro. Rozhulał się wiatr. Zaraz lunie, pomyślał i wszedł po schodach do środka. Zamknął za sobą ciężkie drzwi.

Przez chwilę nie mógł się zdecydować, w którą pójść stronę i od czego rozpocząć zwiedzanie. Zdjął szary polar i obwiązał się nim w pasie. Zdjął także z głowy niebieską czapkę z daszkiem i schował do plecaka. Sprawdził zawartość kieszeni dżinsów, gdzie poza zmiętolonym papierem namacał felerną zapalniczkę, scyzoryk wielofunkcyjny, którym często ćwiczył rzucanie do drewnianej tarczy, oraz portmonetkę i smartfona. W tylnej kieszeni nosił pomiętą legitymację szkolną ze zdjęciem. Na chwilę usiadł na schodach i poprawił sznurówki w sportowych butach. Podrapał się też po głowie. Co ja takiego miałem zrobić?, zastanawiał się. Nieważne zresztą, machnął ręką i powstał. Za dużo myśli naraz, bąknął jeszcze pod nosem. Wciąż miał w głowie wydarzenia sprzed szkoły. Wciąż widział smukłą buzię dziewczyny, jej ładne oczy, słyszał ciepły głos. I ta masywna góra cielska jej oprawcy. A niech to wszystko żaba połknie, powiedział przechodząc obok nagrobków książąt polskich. Po chwili zagadkowe wnętrza muzeum pochłonęły go bez reszty. Podziwiał sztukę śląską, obiekty gotyckiej sztuki sakralnej. Na dłużej zatrzymał się obok obrazów Bellotto i Bacciarellego. Celebrował rzeźbę i malarstwo. Wodził wzrokiem po płótnach i lustrował z każdej strony rzeźbiarskie arcydzieła. Poszukał „Ślubów Jana Kazimierza” pędzla Jana Matejki, przy których stał przez dłuższą chwilę. Jacek Malczewski i jego „Ojczyzna”, zafascynowały go. Ujrzał zamyśloną twarz kobiety, i dzieci obok niej, piękną przyrodę i pochmurne niebo, a w dali zabudowy miasta. Utracił poczucie czasu. Potknął się i o mało nie przewrócił, na szczęście niczego nie potłukł. Mijały kolejne minuty i godziny. Kolejny olej na płótnie, pomyślał po tym, jak już przeczytał opis dzieła. „Chłopiec niosący snop”, Aleksandra Gierymskiego powalił go niemal na kolana. Musiał przyklęknąć, żeby poprawić rozwiązane sznurowadło, bo o mało przez to nie upadł. Patrzył na pokryty bogactwem kolorów pejzaż, na jaskrawą żółć rozświetlającą buzię dziecka, na snop słomy na jego głowie, która dziwacznie sterczała. Wyglądało to tak, jakby ktoś założył dziecku na głowę miniaturowy szałas indiański. Jakub lekko się wtedy uśmiechnął. Jeszcze raz zerknął na płótno, po czym dziarskim krokiem pomaszerował dalej. Po drodze nie spotkał nikogo. Miał wrażenie, że był tam zupełnie sam. Trochę się nawet tego wystraszył, gdyż miejsce to było wyjątkowe, a przebywając wśród tak wielu wiekowych zabytków, miało się nieodparte wrażenie, że jest tam ktoś jeszcze. Wydawało mu się, że nie był tam sam, i nie chodziło mu w tym przypadku o innych ludzi, którzy tak jak i on mogli w tym czasie zwiedzać to miejsce. Duchy husarii, skrzydlatych kopijników, pomyślał. Przeszły go wtedy ciarki i obleciał strach. Zagubił się i nie mógł odnaleźć drogi powrotnej, a bał się nawoływać. Myślał, że kręci się przy tym w kółko. Miał wrażenie, że postaci z obrazów krzywo na niego spoglądają, że średniowieczne zbroje same się poruszają i strasznie przy tym skrzypią. Rozbolał go od tego brzuch. Przedostał się do sali z pracami Magdaleny Abakanowicz, a to, co tam zobaczył, przerosło jego najśmielsze wyobrażenia o sztuce, do tego stopnia, że z miejsca odjęło mu mowę. Stał, jakby wryło go w ziemię. Przed nim na baczność stał tłum wyrzeźbionych z tkaniny jutowej, pokrytej żywicą postaci człekopodobnych bez głów. Chłopak długo przyglądał się ich nogom i rękom, tułowiom oraz szyjom, wykonanym z szarego płótna workowego. Tworzyli oni karny szereg, była to pełna niepokoju wizja ludzkiej egzystencji. Jakub dotknął pierwszego z brzegu eksponatu, poczuł wtedy ciarki na ciele. Przed oczami, niczym błysk fleszu aparatu, pojawiły się i zaraz zniknęły zatrważające obrazy. Gimnazjalista bez zastanowienia wszedł pomiędzy bezgłowe ciała, odwrócił się na pięcie i przyjął podobną do nich postawę. Miał wrażenie, że stał się jednym z nich. Zamknął oczy, poczuł lekkie ukłucie, zakręciło mu się w głowie. Usłyszał szum wiatru, czyjeś okrzyki, rżące konie. Wiatr wciąż się nasilał i dmuchało już niczego sobie, pojedyncze krople deszczu uderzały o coś metalowego niczym o parapet. Chwilę potem, lunęło na całego. Wraz z ulewą pojawiły się pierwsze obrazy, pochylone sylwetki ludzi siedzących na rozpędzonych koniach. Wielkie skrzydła z piór, przypięte do pleców, albo do tylnego łęku siodła. Ciężko mu było dokładnie dojrzeć i rozróżnić. Wyciągnięte przed siebie długie lance, albo kopie, które szarżujący jeźdźcy dzierżyli w dłoniach. Pojawiły się też zapachy letniego deszczu i krwi. Jasny księżyc rozświetlał wydeptaną drogę pośród nocnych drzew. Siąpiło jeszcze, ale mgła już pomału ustępowała i było widać coraz więcej. Setki końskich nóg, przemierzających leśne połacie, zagrzebujących się w piachu i odrzucających go na boki, a w tyle maszerująca piechota. Wozy wypełnione po brzegi, ich klekoczące w ruchu koła. Niewidoczne sowy, pohukujące w ciemnych zaroślach. Parujące oddechy ludzi. I zniewalający zapach mchu.Rozdział II „Nocny marsz Żółkiewskiego”

Wyruszyli spod Carowo Zajmiszcze dobre dwie godziny przed zachodem słońca 3 lipca 1610 roku, żeby zaskoczyć nieprzyjaciela atakiem, kiedy ten jeszcze będzie spał, bądź w najlepszym przypadku sposobił się do drogi. Wymarsz był poprzedzony zwiadem oddziału rotmistrza Niewiadomskiego, który powrócił do obozu z samego rana wraz z kilkoma schwytanymi po drodze bojarami Szujskiego. To od nich właśnie hetman Żółkiewski dowiedział się, że sprzymierzeni przenocują pod Kłuszynem. W tej sytuacji miał do przejścia wraz z armią z grubsza przeszło dwadzieścia kilometrów. Zły stan dróg przyspieszył wymarsz polskiej husarii, która zabrała ze sobą racje żywności zaledwie na dwa dni. Pod Carowym Zajmiszczem pozostało jedynie 700 jazdy, 800 piechoty i 3000 Kozaków zaporoskich, którzy mieli blokować ukrywającego się w twierdzy Wałujewa. Ażeby ten nie zorientował się w podstępie, zastosowano „maskowanie” w postaci chmielowych tyk i zalecono pozostającym w oblężeniu żołnierzom i czeladzi pozostanie w ciągłym ruchu, by zmylić wroga. Większość rycerskich parobków pozostała na miejscu i tylko nieliczni, w tym muzykanci, podążyli na miejsce bitwy wraz z orszakiem. Wozy taborowe zostawiono. Jadąca konno i krocząca po leśnych duktach i błotnistych ścieżkach niezbyt duża, należy nadmienić armada towarzyszy i hajduków, stanowiła wyśmienity skład, wszak była to sama śmietanka hetmańskich pułków. I tak na przedzie kawalkady kłusowała pierwsza z dwunastu chorągwi pułkownika Zborowskiego, a w ślad za nią kolejne w łącznej sile ponad trzech tysięcy koni. Dało się usłyszeć dźwięk stukających kopyt i brzęk rycerskiej zbroi. Tuż za nimi jechały stępa roty starosty chmielnickiego, Mikołaja Strusia w liczbie 1470 koni. Następnie maszerowały oddziały Marcina Kazanowskiego, a także Samuela Dunikowskiego, liczące łącznie 1020 koni. Na końcu szyku ustawił się pułk hetmana, było to 1010 racji żołdu i 400 Kozaków zaporoskich. W środku mocno rozciągniętej kolumny z wolna kroczyły oddziały piechoty, należące po równo tak do Żółkiewskiego, jak i do Strusia, w sile po 100 hajduków, którzy ciągnęli ze sobą dwa działa.

Jakub Zabużański ocknął się z głębokiej zadumy. Było ciemno, więc niewiele mógł zobaczyć. Uniósł głowę i spojrzał na niebo, ujrzał tam pojedyncze gwiazdy i fragment połyskującego księżyca. Ciemne chmury wolno płynęły po nocnym firmamencie. Chłopak próbował sobie przypomnieć ostatnie wydarzenia, ale rozproszone myśli nie układały mu się w żadną całość. Ogarnął go niepokój. Było duszno, w powietrzu wyraźnie wyczuwało się wilgoć. Lekki wiaterek szeleścił w gałęziach drzew. Nad głową chłopaka przeleciał puchacz i zniknął w mrocznej gęstwinie. Cykady i świerszcze brzęczały w zaroślach, poza tym było cicho, jak makiem zasiał. Jakub zrobił kilka kroków, jego buty grzęzły w błocie. Szedł tak przed siebie w ciemności przez dobre kilka minut, starając się przy tym nie zejść z wąskiej drogi. Szpalery niemych drzew otaczały go zewsząd. Przystanął przy jednym z nich i rozpiął rozporek. Cienka strużka moczu spłynęła po korze wprost na ziemię. Chłopak odetchnął z ulgą, usłyszał wtedy w oddali tętent galopujących koni, których kopyta wystukiwały na błotnistym podłożu nierówny rytm. Odgłos ten nasilał się z każdą kolejną chwilą, a konie przybliżały. Młodzieniec usłyszał plusk i chlupot, jakby setka ludzkich nóg odzianych w jednakowe kalosze rozkopywała w marszu bądź zabawie na boki zwały błota i wody. Zaraz potem poczuł intensywny zapach zwierząt. Pospiesznie zasunął rozporek i skrył się za drzewem. Przejechały roty Zborowskiego i Strusia. Konie rżały donośnie, rwąc się do przodu. Odziani w zbroje jeźdźcy musieli je stopować, żeby utrzymały w miarę równy szyk. Jeden z koni przystanął i niespodziewanie zadarł do góry przednie nogi, po czym zaczął wierzgać kopytami – stanął dęba i jął obracać się dookoła własnej osi. Rycerz o mało nie zleciał z końskiego grzbietu, złapał za grzywę, której się przytrzymał, a potem mocno ściągnął cugle. Koń przestał się szarpać i stanął na czterech nogach, wciąż jednak strzygł uszami, jak gdyby nasłuchiwał i parskał donośnie raz za razem.

– Coś tam jest – rzekł Kazanowski do Andrzeja Firleja, którego koń zwietrzył niebezpieczeństwo. – Może jakieś zwierzę, albo nawet dzik. Dałby Bóg, to by my go ustrzelili, co by się nie zmarnował, bo znakomitych łuczników u nas dostatek.

– Co racja, to racja, panie pułkowniku – odparł rotmistrz. – To wyjątkowe zwierzę. Wroga to nawet w gęstej puszczy, czy też na rozległych bagnach bez omyłki wskaże, a i jeśli trzeba, to samego wilka przy tym zignoruje, takie to waśnie wyjątkowe stworzenie i źródło mej sławy – zaśmiał się pod wąsem, rubaszny jegomość, co to miał pałasza przy boku i pistolet w ręce.

– A takich, jak ten wierzchowców, każdy z nas ma przynajmniej po trzy, a niektórzy to i więcej, bo jak jeden by zaniemógł, raniony albo uśmiercony, w mig się przesiąść trzeba na zdolnego do walki rumaka i bitwę kontynuować. Ha, ha, ha – zaśmiał się Kazanowski. Jadący za nim towarzysze, potwierdzili słowa dowódcy gromkim: „Hura!”.

– Na nasze „drzewka” ich ponabijamy – ogłosił Dunikowski.

– Ktoś ty, ejże, a wychyl się trochę, co bym cie mógł ujrzeć? – rzucił jeden z kawalerzystów, stojący pół kroku za Firlejem, gdy dostrzegł nieznaczny ruch w pobliskich zaroślach. – Ale mów prędko, bo zaraz nie starczy mi cierpliwości, a broń mam nabitą i gotową do strzału.

– Nikt, panie – odrzekł Jakub, przecierając przy tym oczy ze zdumienia.

– Szpicel, jak nic – rzucił podjeżdżający w pobliże drzewa Dunikowski. – Prędko gadaj, gdzie armia Szujskiego nocuje, ale nie łżyj, bo ci jęzor wyjmiemy?

Chłopak mocno się wystraszył. Stał w błocku i ani drgnął, kiedy wpatrzone w niego oczy rycerzy przeszywały go wzrokiem na wylot. Podjechał ktoś z pochodnią.

– To jakiś dziwak, nietutejszy. Spójrzcie na odzienie, nigdy takiego nie widziałem – powiedział Firlej. – Moskwiczanie tak się nie noszą, a i zaciężny „Niemiec”, pod szwedzkim dowództwem, ubiór ma bardziej wybredny. – Coś za jeden?

– Jakub, panie. Jakub Zabużański. Nikt taki – odrzekł chłopak, a kolana trzęsły mu się przy tym, jak przemarznięte na kość ciało. Nogi młodzika były jak z waty.

– Jakub Zabużański, powiadasz – kręcił głową pułkownik Kazanowski. – Dołączysz na razie do piechoty, bo cię tu na pastwę losu nie pozostawimy, a i przydasz się, bo sług mało przy nas. Znasz się na koniach?

Chłopak na potwierdzenie kiwnął głową.

– To dobrze – uśmiechnął się pułkownik. – Zobaczy się później, co umiesz. A teraz idź już i stań w szyku, gdzie ci wskazałem – Dowódca odprowadził chłopaka wzrokiem. – Ruszamy, bo czas nagli. Wio, wio!

Jakub przyłączył się do dwustu hajduków i wraz z nimi pomaszerował za odjeżdżającą kawalerią. Pułki zgodnie zmierzały w stronę Kłuszyna. Zwiadowcy, tropiciele, doskonale zorientowani w terenie, ani na moment nie stracili rozeznania i nie pomylili drogi. Na przedzie kawalkady, w jednej z rot pułkownika Strusia, dywagowali ze sobą towarzysze husarscy.

– Zrobimy im drugi Kircholm – rzekł Olszenski. – Będzie tak, jak pięć wiosen temu.

– Przecie to było jesienią, nie wiosną? – zaparł się towarzysz Kosakowski.

– Zgoda, ale pięć lat już upłynęło, to i pięć wiosen się uzbierało – wyjaśnił Olszenski, poprawiając się w siodle, jak by go uwierało. Jego koń, jakby uśpiony, zrazu się raźniej poruszył.

– Aby tylko nie za głośno te wasze spory były roztrząsane – rzucił przejeżdżający obok pułkownik.

– Tak jest, panie pułkowniku. Ma się rozumieć – powiedział Olszenski.

– To była batalia – ściszonym głosem kontynuował Kosakowski. – Pobiliśmy Szweda, którego siła tkwiła w ilości. Pod komendą hetmana polnego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza nasza jazda w sile lekko ponad dwa tysiące, wsparta piechotą o połowę mniejszą i kilkoma działami, starła na proch ponad trzykrotnie liczniejszą armię szwedzką pod dowództwem Karola Sudermańskiego, w skład której wchodzili żołnierze holenderscy, szkoccy i niemieccy. A przemiła dla oka szarża Tomasza Dąbrowy i jego dzielnej kompanii, rozsławiła na świat cały ten niecodzienny manewr.

– Żółkiewski posłuch ma teraz wśród żołnierzy, jak wtedy Chodkiewicz – podkreślił Olszenski, krępy, lecz niewysoki mężczyzna, o krzywym, długim nosie, którego zawadiacko podkręcony wąs wystawał spod hełmu. – To wybitny wódz i strateg w jednym. Wojska Rzeczypospolitej straciły pod Kircholmem tylko 100 żołnierzy, a zaledwie ze dwie setki zostały przy tym ranione, w tym dowódcy, z czego ledwie trzynastu husarzy i towarzyszy pancernych, i jakieś sto pięćdziesiąt koni. Szwed stracił w boju od 6 do 9 tysięcy żołnierzy, których znaczną część wycięliśmy w pień podczas pościgów, kiedy w panice uciekali z pola walki.

– Racja! Kłuszyn będzie kolejną wiktorią! Nasz hetman, to nie Jan Potocki, co odmówił królowi Zygmuntowi III podjęcia się tej misji.

– Ano prawda. Przepowiednia z młodości, że Żółkiewski zdobędzie Moskwę i pobije Moskali, jest tu silnym argumentem.

Kosakowski otarł mokre od potu czoło.

– Inaczej być nie może. A powiem wam, że legenda towarzysza husarskiego, Tomasza Krajewskiego wciąż jest żywa. Bo ciężko stwierdzić, czy do niewoli dostał się przypadkiem, czy może został tam celowo wywiadem wysłany. Przesłuchiwany, powiedział nieprzyjacielowi dokładnie to, co chciano od niego usłyszeć – mianowicie, że wojska Chodkiewicza są nieduże i umęczone.

– Zmniejszyło to czujność Karola IX.

– Ano zmniejszyło i dobrze. Ale to nie wszystko, bo misja Dąbrowy, jak żem już mówił i, jego manewr pozorowanej ucieczki, zadziałał bezbłędnie.

– Ha, ha – zaśmiał się Olszenski. – Szwed trwał w miejscu i dzięki temu ruszył, a jak już poszedł naprzód, to i wpadł w pułapkę, jak śliwka w kompot.

Obaj rycerze zachichotali tubalnymi głosami.

– Husaria Wojny i towarzysze Sapiehy, rozbili nieprzyjaciela, a potem rozpoczęli pogoń i wycinkę. Cudem uratował się sam Karol, kiedy ubito pod nim konia. Przyboczny rajtar wodza, oddał mu swego rumaka, co przypłacił życiem. Niestety, bitwy nie przeżył wspomniany już towarzysz Krajewski, którego Karol Sudermański w obliczu klęski swojej armii osobiście przebił rapierem.

– Chwała mu – rzekł Olszenski. – Chwała.

– Komu? Karolowi? Na szczypiący w nosie pieprz!

– Nie! No, co wy. Krajewskiemu, i innym poległym pod Kircholmem husarskim towarzyszom…

– A jakże! Hura – potwierdził Kosakowski, po czym obaj znowu się roześmiali. Pilnowali się jednak przy tym, żeby ich głosy nie poszły w puszczę.

Końskie kopyta uderzały o nierówne klepisko. Słychać było rżenie zwierząt i przyciszone rozmowy husarskich towarzyszy. Piechota mozolnie gramoliła się pod górę. Dwa falkonety przysparzały kłopotu ciągnącym je hajdukom. Ciężkie działa, co rusz grzęzły w błotnistym podłożu, mocno spowalniając prącą do przodu piechotę. Armia przez to rozciągnęła się na wiele kilometrów, a jadący za piechotą kawalerzyści, musieli się nie lada nagimnastykować, żeby ominąć niewygodną, aczkolwiek potrzebną przeszkodę. Pałasze zatknięte pod kontusz wisiały przy boku jeźdźców. Charakteryzowały się metrową, jednosieczną głownią, o rękojeści zakrzywionej w esowaty jelec. Były jeszcze pałasze koszowe o obosiecznej głowni i rękojeści z furdymentem. Pozostali wojacy dzierżyli w dłoniach szable, kiedy ruszali w pogoń za rozbitym wrogiem.

Jakub ledwo trzymał się na nogach. Z mozołem, wraz z innymi wyciągał z błocka ciężkie działko, po czym ciągnęli je dalej, by po chwili wpaść w następną koleinę albo dziurę i znów się siłować z opornym uzbrojeniem. Sportowe buty chłopca oblepiły się czarną mazią, po jakimś czasie przemokły i chlupotało mu w adidasach. Podczas chwilowego postoju podciągnął spodnie, które spadały mu z tyłka, i sprawdził kieszenie. Zarówno smartfon, jak i scyzoryk nadal w nich były. Ucieszył się, jakby zaznał wielkiego szczęścia, choć jego położenie świadczyło o czymś zgoła odmiennym. Poprawił czapkę z daszkiem na głowie i ruszył dalej. Świst wiatru w gałęziach starych drzew rozszedł się dookoła, zapach ściółki leśnej i mokrego igliwia drażnił powonienie. Kawalkada usłyszała odgłosy wilków w oddali, które zaraz ucichły. To zły znak, ktoś powiedział. Nietoperze przeleciały nad ich głowami.

– Cóż to za śmieszny na głowie masz hełm, mój drogi przyjacielu – zapytał Jakuba niejaki Machowski.

Chłopak nie wiedział, co powiedzieć. Przez chwilę dumał nad tym, a że nic mądrego nie wymyślił, to i nijak odpowiedział.

– To czapka, nie hełm.

Grubawy wesołek w misiurce na głowie zaśmiał się w pół głosu.

– Czapka, powiadasz. Jeśli to czapka, to gdzie, zatem masz pióro do niej, i co to za osłona na oczy, jakaś taka przedziwna?

– Daszek. To zwykły daszek. I zwyczajna czapka, bejsbolowa.

– Belzebubowa, czy jakoś tak, powiadasz – odrzekł nieskładnie towarzysz. – Za kogo mnie waszmość masz, że takie mi opowiastki szykujesz?!

Jakub się nie odezwał. Otarł pot z czoła i ponownie złapał za działo.

– Dzielny z ciebie druh – rzucił Machowski. – Takich nam trzeba i basta!

Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Gdzie ja trafiłem, do diaska, pomyślał.

– Hajda, hajda! – wołali kawalerzyści.

Mijały następne godziny, zbrojna kompanija zmierzała w stronę Kłuszyna. Do świtu było już niedaleko, kiedy zwiadowcy nie zauważyli obozu wroga. Niektórzy minęli go i niewiele brakowało, aby cała armia przejechała bokiem, zgrabnie omijając uśpionych Moskwican.

Zbrojni Żółkiewskiego usłyszeli trąbki, które grały pobudkę. W obozie wroga zapanował ruch. Wielka armia Dimitra Szujskiego powstała z miejsca. Główny dowódca wojsk najemnych, Jakub de la Gardie zachęcał swych zaspanych wojaków do rychłego powstania z ziemi i szybkiego przyodziewku. Wydał komendy i nakazał być w gotowości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: