Przygody Plastusia - ebook
Przygody Plastusia - ebook
Jest to dalsza część przygód uroczego ludzika z plasteliny, którego znamy z pierwszej części tej książki pt. "Plastuś". Nasz mały bohater, jak większość dzieci, uwielbia podróżować. Tym razem Plastuś wraz z Tosią i Jackiem wybiera się na wieś. A tam - bardzo dziwne zwierzęta z rogami, które dają mleko do wiaderka, śmieszne tłuściochy, jeszcze grubsze od gumy myszy, na krótkich nóżkach, z ogonkiem jak sznurek, zawiązanym w pętelkę i wiele, wiele innych niezwykłości. Nowe środowisko daje małym bohaterom możliwość poznania różnych zjawisk przyrodniczych, zwyczajów ptaków, zwierząt oraz sprytnie podkreśla konieczność ochrony przyrody.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7568-995-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, czy wszystkie dzieci lubią podróżować – bo my z Tosią i Jackiem to bardzo lubimy!
Zaraz po Nowym Roku pojechaliśmy na wieś do jednej Tosinej siostry ciotecznej, Hani.
Pojechał piórnik, no i ja, ma się rozumieć, bo Tosia miała tam odrabiać lekcje zadane na po świętach, a bez nas nie dałaby rady.
Jechaliśmy najpierw tramwajem, potem koleją, potem autobusem, a wreszcie końmi.
W tramwaju, pociągu i autobusie cały czas wyglądaliśmy przez okno.
To bardzo zabawne patrzeć, jak za oknem drzewa, domy, ludzie, płoty – wszystko miga i ucieka do tyłu!
Tylko jak był tunel, zrobiło się czarno i trzeba było odejść od okna.
A kiedyśmy wreszcie dostali się na sanie, to siedzieliśmy na przednim siedzeniu przy tatusiu Hani. Janczarki dzwoniły wesoło i raźno: dryń… dryń… dryń!
Jacek powoził – trzymał lejce, a ja mu pomagałem.
Na wsi jest ślicznie i wesoło! Domy nie takie ogromne jak w Warszawie, ale jest za to dużo nieba, drzew, śniegu, a jak świeci słońce, to cały dzień biega się po dworze i fika koziołki z saneczek w puch śniegowy.
Są też tam bardzo dziwne zwierzęta z rogami – nazywają się krowy i kozy i dają mleko do wiaderek. Jeszcze takich rogatych zwierząt nie widziałem. Jedna koza beczała, trzęsła brodą i chciała mnie połknąć, ale Tosia nie dała.
A w osobnej zagrodzie znowu chrząkają takie śmieszne tłuściochy – jeszcze grubsze od gumy-myszki – na krótkich nogach, z ogonkiem jak sznurek, zawiązanym w pętelkę! One się nazywają – świnie.
Żywych jeszcze nigdy nie widziałem, ale w szkole dzieci nieraz je lepiły z plasteliny i robiły z żołędzi.
Pocieszne też są białe gęsi w żółtych łapciach i czarne indyki w czerwonych kapturkach, z koralami pod szyją.
Ale najbardziej ze wszystkiego to mi się podobał taki mały teatr za oknem. Akurat jak dla mnie i dla gumy-myszki! Ma on dach ze świerkowych gałązek, podparty kołkami, ale skaczą w nim i podrygują wcale nie kukiełki, jak u nas w szkole, tylko – ptaki! Najwięcej przylatuje wróbli, moich dobrych znajomków z Warszawy.
Gwałtu narobią zawsze i naśmiecą dookoła, że aż strach!
Hania wcale nie lubi, jak przylatują te zabijaki.
Ale co za radość i przedstawienie, kiedy przylecą sikorki!
Chyba nawet w cyrku takich sztuk nie potrafią!
Sikorka, przyczepiona mocno pazurami do patyka, potrafi z niego coś wyjadać, wisząc do góry nogami, i oprócz tego kręci się razem z tym patykiem jak bąk w kółeczko.
Istne cuda!Żołędziowa czapeczka
– Popatrz, gumo-myszko – powiadam – jakie one, te sikory, mają prześliczne szafirowe bereciki!
Guma-myszka zerknęła na sikorki i aż usiadła z przejęcia.
– Ach, Plastusiu, Plastusiu, Tosia musi ci zrobić taką czapeczkę! Zobaczysz, jak ci będzie w niej pięknie!
„Rzeczywiście – myślę sobie – mama zrobiła Tosi czerwoną czapkę z włóczki, żeby miała na saneczki, a Jackowi zieloną na narty; sikory do wyprawiania sztuk za oknem mają szafirowe, a ja, Plastuś, nie mam mieć żadnej?! Zawsze tylko tą łysą głową mam świecić? Przecież teraz zima! Ja też jeżdżę z dziećmi na nartach i na sankach – i czapkę muszę mieć koniecznie!”
Usiadłem sobie przy piórniku – czekam na Tosię i myślę sobie, jak by ją ładnie poprosić o czapkę; a tu jej jak nie ma, tak nie ma!
– Dokąd ona poszła, ta Tośka, beze mnie?
Guma-myszka piszczy mi nad uchem:
– A może ona już wyjechała, ta nasza Tosia?
– Nie przeszkadzaj, piszczko, bo ja sobie właśnie układam, jak Tosię poprosić o czapkę!
– No i już ułożyłeś?
– Ułożyłem! Posłuchaj.
Tosiu, zima to nie żarty!
Plastuś czapki chce na narty!
Ulituj się odrobinę,
daj mi czapkę na łysinę!
– Och, jak ty to pięknie ułożyłeś! – zapiszczała guma-myszka. – Na pewno czapkę dostaniesz!
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i wbiegły do pokoju Tosia i Hania, obie zaróżowione i uśmiechnięte. Już się wyprostowałem i nawet usta otworzyłem, żeby powiedzieć swój wierszyk, a tu nagle Tosia podbiega do mnie i woła:
– Plastusiu kochany, mam dla ciebie niespodziankę! O, widzisz?! – i wyjmuje z kieszeni kożuszka pełną garść jakichś małych, szarych miseczek.
– Czy wiesz, co to jest takiego? To żołędziowe miseczki! Wiesz, w każdej takiej miseczce siedziała sobie żołądź, ale ją posadzili do ziemi i wyrośnie z niej dąb – takie wielkie, zielone drzewo! I to drzewo znowu będzie rodziło żołędzie!
– Ja znam żołędzie! – przypomniałem sobie. – W szkole robiliśmy z nich świnki!
– A te miseczki po żołędziach dała nam jedna dziewczynka i wiesz, co z nich zrobimy? Dla ciebie czapeczkę! Nie możesz chodzić z gołą głową w taki mróz!
Aż mnie zamroczyło z radości – usiadłem, a guma-myszka pisnęła:
– Ojejej! Plastusiu, co będzie z wierszykiem?
A Tosia i Hania już mi przymierzały po kolei żołędziowe miseczki.
– Patrz, wygląda zupełnie jak narciarz z tym chwościkiem na czubku!
– Ta czapeczka najlepsza! Mocno siedzi na głowie!
– No, przejrzyj się, Plastusiu, w stalówce!
Przejrzałem się i aż podskoczyłem z radości. Wyglądałem wspaniale i tak zadzierżyście, że aż wszyscy z piórnika nosy powysadzali, żeby mnie zobaczyć.
– No, teraz, Plastusiu, będziesz mógł z nami biegać po dworze! – zawołała Hania.
– A podobno, jeśli ktoś nosi czapkę z żołędziowej miseczki, ten rozumie, co mówią drzewa i zwierzęta – ale nie wiem, czy to prawda – powiedziała Tosia.
– No i co teraz będzie z tym wierszykiem? – lamentowała guma-myszka.
– Nic, wpiszemy go do pamiętnika. Już ona taka zawsze, ta moja Tosia! Wszystko zawsze zrobi, co trzeba, zanim ją zdążę poprosić.Przygoda w ptasiej gospodzie
I znowu nastał piękny, słoneczny dzień.
Siedzę sobie na oknie, w mojej ślicznej, żołędziowej czapce, przy mnie stoi piórnik, a okno jest uchylone, żeby było świeże powietrze w mieszkaniu. Za szybą uwijają się ptaki wokoło swojej gospody; bo to wcale nie jest teatrzyk, tylko karmnik – to, co stoi za oknem!
Hania wymiotła ptasią gospodę, nasypała tam kaszy i różnych nasion i poszła z Tosią na saneczki.
Spróbowałem tych nasion. Wziąłem do ust, ale czym prędzej wyplułem. Brrr! – twarde, suche, cierpkie! Za nic nie chciałbym tego jeść! Dziwne gusty mają te ptaszyska. Ale jeżeli im to smakuje, to niech sobie jedzą!
Właśnie do gospody zleciały wróble – młócą kaszę, że aż pryska na wszystkie strony. A gwałtu! A ćwierkaniny! Aż pióro wytknęło stalówkę z piórnika, żeby zobaczyć, co się dzieje.
– Zamiast się gapić – powiadam do niego grzecznie – lepiej byś to wszystko ładnie opisało, co się za oknem dzieje!
Ale pióro bardzo się obruszyło i zgrzytnęło stalówką:
– Pióro pisać poradzi, gdy je Tosia prowadzi!
– Żebyś było mądre pióro, tobyś samo pisało – ale rozumu masz za mało!
My się tu sprzeczamy na dobre, guma-myszka nie wie, jak nas godzić, aż tu nagle – frrr! nasze wróble rozsypały się na wszystkie strony, jakby je kto z przetaka wysypał! A do gospody wpadł duży, pstry jak pajac ptak – z dziobiskiem jak nasz najgrubszy ołówek i z czerwoną czapką na głowie. Poznałem go od razu z obrazka w książce i wołam:
– Dzięciole! Dzięciole! Skąd masz czapkę na czole? Dzięciole, czy wiesz, ja mam czapkę też! – I poklepałem się po głowie.
Ale on ani myśli odpowiadać, tylko dalejże grzmoci dziobem po karmniku, a siemię konopne łyka całym gardłem!
A tu tymczasem wróble i sikory gwałt robią na brzozie.
Ćwirrr! Ćwirrr! Dzięciole, rozbójniku!
Zjesz nam konopie w karmniku!
Niech się stąd dzięcioł wyniesie!
Ma szyszek – ćwirrr-ćwirrr – dość w lesie!
Ale dzięcioł nic a nic sobie z tego nie robi. Połknął wszystkie konopie, do ostatniego ziarnka, potem podziobał – łup-cup-cup! – deski karmnika, z góry, z dołu, jakby chciał sprawdzić, czy mocne, krzyknął bojowo:
– Kik!… Kik!… – i furrrknął w las.
Ledwo dzięcioł się wyniósł, a tu nie wiadomo skąd sfrunęły znowu do ptasiej gospody zabawne, czubate sikorki, mało co większe od gumy-myszki, i dalejże po gospodzie się uwijać!
Zapatrzyliśmy się z piórem i gumą na to widowisko, a tu nagle – hop! wskakuje lekuchno na parapet Maciek, tutejszy kot.
Oczy mu się świecą, sierść najeżona; podkrada się i cichutko łapą otwiera uchylone okno.
Krzyknąłem ile siły:
– Maciek! A psssik! Poszedł stąd! Wynocha!
Ale on wcale nie zwraca na mnie uwagi i już się wkrada na murek za oknem – jeszcze jeden skok i porwie wesolutką sikorkę z czubkiem!
Niedoczekanie! Niewiele myśląc – cap! ja kota za ogon!
– Stój, łotrzyku jeden! Ani kroku dalej!
Ale on, wstrętne kocisko, tylko fajtnął ogonem, a ja jak wystrzelony z procy przeleciałem mu nad głową i – siuuup! – runąłem w dół, gdzieś bardzo nisko i głęboko, i utknąłem głową w czymś mokrym, zimnym i sypkim jak piasek.
To był śnieg.
Zdążyłem tylko usłyszeć, jak guma-myszka pisnęła przeraźliwie, pióro zgrzytnęło stalówką, a sikorki furknęły z gospody.
„Dobrze chociaż, że ten rozbójnik sikorek nie złapał!” – pomyślałem sobie na pociechę i pomacałem się po głowie. Żołędziowa czapka siedziała na niej mocno!
„Pewno dzięki tej czapce ocalałem i nie rozbiłem sobie głowy” – pomyślałem, i to dodało mi sił.
Zacząłem grzebać się w śniegu jak w stercie puchu.
To wszystko wcale nie było takie zabawne, ale kto ma mocny żołędziowy hełm na głowie, ten zawsze sobie poradzi!Smok mnie porywa
Ten śnieg to ładnie wygląda z okna i przyjemnie jeździć po nim na sankach, ale tak wpaść w niego głową, jak mnie się przydarzyło, to nikomu nie życzę!
Gramolę ja się z tego białego puchu, jak tylko mogę, ale co się rękami podeprę, to – buch! utykam nosem w śnieg jeszcze głębiej! Co wierzgnę nogami, to czuję, że grzęznę coraz bardziej. Chcę krzyczeć ratunku – a tu śnieg mi zapycha usta i gardło!
Jak długo tak wojowałem ze śniegiem – sam nie wiem.
Wtem usłyszałem gdzieś wysoko nad głową brzęk otwieranego okna (na pewno tego, z którego wypadłem!) i głos Haninej mamy:
– Haniu, Tosiu! Wracajcie do domu! Już się ściemnia! Dość tego saneczkowania!
A potem dziewczynki przeszły tuż-tuż koło mnie.
Słyszałem, jak Tosia mówiła do Hani:
– Wiesz, szkoda, że Plastusia nie wzięłam na saneczki – on tak się lubi wozić!
– E, jeszcze by zginął w śniegu! – odpowiedziała Hania.
Poderwałem się i chcę krzyczeć co siły: „Tosiu, ja naprawdę zginąłem! Ratuj mnie!”.
Ale tylko śniegu się nałykałem i nic więcej.
Dziewczynki minęły mnie, a sanki zatoczyły się za nimi i otarły o mój bok. I byłyby pojechały dalej, ale ja w ostatniej chwili chwyciłem się kurczowo umykającej płozy i – wiuuu! wydostałem się nareszcie z tego przeklętego dołka, który sam rozrobiłem, wiercąc się w śniegu.
Myślę sobie:
„No, Plastusiu, jesteś uratowany!”.
Ale dziewczynki szły bardzo prędko, a płoza była taka śliska, że mi się wymknęła z rąk – i przepadła ta ostatnia deska ratunku!
Zostałem sam w koleinie po saneczkach, a tu już coraz ciemniej i zimniej!
„No, Plastusiu – pomyślałem – nie najlepiej z tobą, ale masz duże uszy, to je trzymaj do góry, bo zginiesz na dobre!”
A tymczasem zza lasu wyszedł księżyc – okrągły, złoty… tylko mu sznureczek doprawić i byłby z niego śliczny balonik.
Myślę sobie:
„Księżyc przyświeca jak latarnia – trzeba się wybrać na własną rękę w drogę, inaczej będzie ze mną źle!”.
Ruszam więc przed siebie, ale nogi grzęzną aż po kolana.
Żeby tak mieć narty, jak chłopcy, toby było co innego!
Patrzę, a tu o parę kroków ode mnie leży sobie na śniegu kilka wiórów, jakimi tutaj rozpalają ogień w piecu.
– Ej, wiórki! Będą z was takie narty, że to ha! – zawołałem i brnę, jak tylko mogę najprędzej, ale – kuśtyk… kuśtyk!… ciągle się zapadam.
A wtem – co to? Co się dzieje?
Jakiś cień zasłonił światło księżyca i nagle coś ostrego wbiło mi się w kubraczek.
Poczułem, że ulatuję w powietrze.
– Tooosiu! Gwałtu-rety! Smok mnie porwał! – krzyknąłem przeraźliwie.
Nade mną unosiły się dwa ciemne skrzydła. Mało widziałem, bo coś miękkiego zasłaniało mi oczy.
Myślę sobie:
„Może to smok, a może samolot?”.
Ale przecież samolot by warczał, a tu nic nie słychać – taki ten lot cichutki! Tajemnicze skrzydła smoka czy samolotu – kołem, kołem, jak karuzela otoczyły ze mną kilka razy cały dom Hani.
Raz przemknąłem nawet tuż obok ptasiej gospody – w oknie stała Tosia i zaglądała smutnie do piórnika.
– Tosiu! Tosiu! – krzyknąłem! – Ja tu latam! Smok mnie porwał!
Ale wiatr szumiał w gałęziach i Tosia nie słyszała.
Tylko mnie się wydawało, że słychać w tym szumie żałosny pisk gumy-myszki.