Przygody podmiotu - ebook
„Ofertę znalazłem na ostatniej stronie gazety. Firma trudniła się stawianiem domów instant, które — po złożeniu w całość — wyglądały (a w razie potrzeby, jak mi powiedziano, nawet paliły się) jak prawdziwe. Nie wierzyłem jednak w możliwość pożaru. Z prostej przyczyny: tam nigdy nie było kobiet.” (Kanadyjczyk)
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-65236-80-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektóre z zamieszczonych tu tekstów zmieniłem w stosunku do ich poprzedniej wersji. Można je łatwo rozpoznać po tym, że zostały oznaczone gwiazdką. Nowy tekst pt. „Piramida” dla odmiany oznaczyłem wykrzyknikiem. Pisanie przez kilka lat „Przygód podmiotu” było jednym z tych doświadczeń, jakich trudno się spodziewać, zanim nie nastąpią. „Przygody…” nie powstałyby bez przyjaciół i znajomych, którzy zostali w nich częściowo sportretowani. Dziękuję tym, którzy byli tego świadomi i przekazywali mi uwagi na temat cyklu, a także tym, którzy nie domyślili się, że bez pytania zaangażowałem ich w coś tak podejrzanego.
B.G.
XXVI II MMXVI, LublinWażki
Patrząc na polanę, można było odnieść wrażenie, że lato dysponuje spektakularnie długim okresem ważności, którego z przyzwyczajenia nikt nawet nie sprawdza (co jest główną przyczyną późniejszych rozczarowań). Do tej grupy należała i nasza trójka. Sądziliśmy, że w tym wypadku nigdy nie zostaną wyświetlone napisy końcowe. Wybraliśmy się tu, szukając odmiany od codziennego rytmu ulic i układu kamiennych brył, w których — z niewiadomych powodów — gromadzili się ludzie i samochody.
Gdy tylko wkroczyliśmy w zieleń, naprzeciw wyleciały nam ważki, niby reprezentując — niewidoczną jeszcze z naszej perspektywy — rzekę. Znalezienie miejsca na piknik pod tą naturalną eskortą nie było zbyt proste. Nie mogliśmy zbytnio zbaczać z wydeptanej ścieżki. Oczywiście nie słyszeliśmy żadnych zmian w torze lotu, manewr zawsze odbywał się bezgłośnie, ale gdy wybieraliśmy zakazany kierunek, owady natychmiast zastępowały nam drogę, popisując się przy okazji lotem wiszącym. Na ich korzyść świadczyło trzysta milionów lat tradycji, więc musieliśmy ustąpić.
W końcu udało nam się znaleźć miejsce, do którego żadna ze stron nie zgłaszała zastrzeżeń. Rozbiliśmy się (jak gdyby nigdy nic) i z czasem chitynowy nadzór został odwołany. Wyjęliśmy więc kanapki, notes i piłkę. Już jednak wiedzieliśmy, że nie jesteśmy u siebie. I być może w tym wszystkim chodziło tylko o wywołanie tego poczucia. W moim przypadku dochodziło jeszcze wspomnienie faktu, że grałem kiedyś w zespole z ważką w nazwie. Była to bardzo zła muzyka. To wystarczyło, żebym poczuł się winny.Ślub
Zaproszenia się nie spodziewałem, ale być może w świecie istniała jakaś tajemna równowaga i właśnie rekompensowano mi wszystkie te ceremonie, na których nikt nie chciał mnie widzieć. Tymczasem pociąg wjeżdżał w puste rejony. Oczywiście, jeśli nie liczyć budynków, które jakby nie mogąc się zdecydować, zastygały w formie pośredniej pomiędzy domkiem mieszkalnym a siedzibą małego przedsiębiorstwa. Wszystko zdawało się tu czekać na jakieś decydujące słowo. Nawet gołębie, które chybotały się na linii wysokiego napięcia.
Miałem wrażenie, że to ostatnie w niewytłumaczalny sposób udziela się również mnie. Z tego względu obracałem w myślach nazwę miejscowości, ale ona (podobnie jak cały skład) drgała konwulsyjnie i w efekcie niczego nie wywnioskowałem. Kolejne podejście spełzło na niczym, bo tym razem słowo zjeżyło się jak kot, w obawie przed moją ciekawością. Źródło tej ogólnej nerwowości pozostawało niejasne, a przecież nie dojechałem jeszcze na miejsce. Czego się spodziewać na samym ślubie, skoro byłem zupełnie sam? Zabrakło mi czasu, żeby dobrze się nad tym zastanowić.
Lokalne niebo ujawniło się; szare i nieokreślone. Na jego tle biegłem teraz przez place i ulice miasteczka, zwodzony przez mieszkańców topograficznie nieprecyzyjnymi wskazówkami. Wieża kościelna to pojawiała się na ułamek sekundy, to nikła w gąszczu słupów elektrycznych. Zwątpiłem w to, że będę na czas. I właśnie wtedy dostrzegłem murowane ogrodzenie, chroniące w swym obrębie odświętnie ubranych ludzi. Wpatrywali się w dwie, czarno-białe figurki przy ołtarzu, które recytowały krótką formułę. Używając jej jak pieczątki, podstemplowały właśnie nowy stan rzeczy. Stało się.
**
Ktoś, dawny znajomy, moknął jako czarna postać w niespodziewanym deszczu. Zauważyłem tę scenę w ostatnim momencie, z perspektywy tylnego siedzenia. Samochód szybko się oddalał, więc nie mogłem odgadnąć, czy rozmyta twarz wyrażała żal, że się nie zatrzymaliśmy, czy tylko zwykłe zaskoczenie spowodowane nagłym załamaniem pogody. Pomyślałem, że powinienem coś zrobić, ale było już za późno. Ociekająca wodą figurka właśnie zniknęła za najbliższym zakrętem.
Jasne, że sytuacja w środku też była do pewnego stopnia niewygodna: wracać z ludźmi, których słabo się zna, a do tego spostrzec, że stosunki pomiędzy nimi są mocno napięte. Obawiałem się, że pojazd rozleci się od ich sprzecznych oczekiwań. Każde z nich patrzyło w inną stronę, uznając za dobry wybór te zjazdy z autostrady, których nie dało się pogodzić. Z tego powodu byłem zmuszony podtrzymywać rozmowę, która — mimo znacznych wysiłków — rwała się jak kawałek przesiąkniętego wodą papieru. Rozluźniłem się trochę, gdy wymienialiśmy niezobowiązujące uwagi na temat uroczystości a za oknami miejska zabudowa dawała o sobie znać coraz częściej.
Ja jednak uporczywie myślałem o ludziach-figurkach zebranych przed kościołem. Była to dość spora kolekcja, ale każdy z gości został wykonany z dbałością o detal, w skali jeden do jednego, choć w dość ograniczonej palecie kolorów. Film drogi za szybą osiągnął napisy końcowe; dojechaliśmy na miejsce. Spojrzałem na współtowarzyszy podróży i zrozumiałem swój błąd. Oni też stanowili część tej potężnej plamy barwnej. Nie należało jej lekceważyć. Pod żadnym pozorem.
Darmowy fragment
W empik go