- W empik go
Przygody Zagadkowego Człowieka. Tajemnica grobowca - ebook
Przygody Zagadkowego Człowieka. Tajemnica grobowca - ebook
Harry Dickson jest fikcyjnym detektywem, urodzonym w Ameryce, wykształconym w Londynie i nazywanym „The American Sherlock Holmes”. Pojawiał się w prawie 200 magazynach wydawanych w Niemczech, Holandii, Belgii i Francji. Przygody Harry'ego Dicksona i jego młodego asystenta Toma Willsa zachwyciły kilka pokoleń francuskich czytelników. Ponieważ zostały napisane przez mistrza horroru, są o wiele bardziej zorientowane na fantastykę niż prawdziwy kanon holmesowski. Najlepsze i najbardziej zapamiętane historie o Harrym Dicksonie to te, które stawiają Wielkiego Detektywa przeciwko niektórym superzłoczyńcom takim jak profesor Flax, szalony naukowiec znany jako Ludzki Potwór, a później jego córka, równie zabójcza Georgette Cuvelier, znana jako Pająk (z którą Dickson miał związek miłości i nienawiści); Euryale Ellis, piękna kobieta, która miała moc przemieniania swoich ofiar w kamień i która może być reinkarnacją legendarnej gorgony Meduzy; Gurrhu, żyjący bóg Azteków, który ukrył się w Świątyni Żelaza, podziemnej świątyni znajdującej się pod samym sercem Londynu, wypełnionej naukowo zaawansowanymi urządzeniami; ostatnie żyjące mumie babilońskie, które znalazły schronienie pod szkockim jeziorem; nikczemny, pijący krew seryjny morderca, nazwany Wampirem z Czerwonymi Oczami; tajemniczy mściciel w smokingu, znany jako Cric-Croc, Żywe Trupy; krwiożerczy hinduski bóg Hanuman itp. Sława Harry'ego Dicksona we Francji dorównuje sławie Sherlocka Holmesa i Arsène'a Lupina.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-316-2 |
Rozmiar pliku: | 67 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielka limuzyna zatrzymała się przed wrotami parku, okalającego pałac Sirrinsów. Z wozu wysiadła Ewelina Demelson i smutnym okiem powiodła w głąb parku, którego zniszczenie i zaniedbanie rzucały się już na pierwszy rzut oka.
Piękna ta i jeszcze młoda dama odziana była w ciemne szaty. Była dziś dziesiąta rocznica śmierci jej pierwszego męża, i Ewelina Demelson przybyła tutaj, aby na jego grobie, jak co roku, złożyć wiązankę kwiatów.
Od siedmiu lat była już ona żoną lorda Demelson – jednego z najbogatszych i najszlachetniejszych ludzi w Anglii.
Z opuszczoną głową kroczyła lady Ewelina przez aleję parku.
Jakże ciężkie były owe niespełna dwa lata, w ciągu których była żoną Harolda Sirrinsa!... Gdy los zwolnił ją od współżycia z tym człowiekiem i zerwał małżeństwo od początku nieszczęśliwe – opuściła ten dom i ten park czym prędzej i odtąd tylko raz do roku wracała w ten strony, aby na nagrobku swego pierwszego męża złożyć kwiaty.
Posiadłość przeszła w ręce bratanka zmarłego – Mateusza Sirrinsa, człowieka równie rozrzutnego i lekkomyślnego, jak i jego stryj Harold. Piękny majątek był w zaniedbaniu i całość chyliła się wyraźnie ku ruinie.
Na uboczu, oddzielony od parku tylko niewielkim parkanem, stał mały kościółek. Tutaj spoczywały zabalsamowane ciała Sirrinsów.
Właśnie do tego kościoła zmierzała teraz piękna lady Ewelina Demelson.
Zakrystian Belling, uprzedzony o tej dorocznej wizycie, czekał na lady na progu świątyni,
Z rąk lokaja, który kroczył za swą panią w odległości kilku kroków, dźwigając duży wieniec – wzięła lady kwiaty i zwróciła się do służącego głosem pełnym słodyczy:
– Proszę wrócić do wozu, zaraz tam będę.
Zakrystian skłonił się nisko byłej dziedziczce tych dóbr.
Lady Ewelina zeszła do krypty. Stały tu sarkofagi z kamienia i metalu.
Nie wiele było nagrobków, jak na ród liczny i jak na setki lat istnienia tej krypty. Ale Sirrinsanowie byli zawołanymi podróżnikami, niespokojne były z nich duchy i kości ich spoczywały pod różnymi szerokościami geograficznymi.
Z ciężkim westchnieniem zbliżyła się lady Demelson do grobowca męża. Złożyła ręce i gotowała się do modlitwy za spokój duszy tego człowieka, który był powodem tylu jej udręk i zmartwień.
Nagle cofnęła się przerażona!
Czyżby ją wzrok mylił?...
Z zapartym oddechem pochyliła się nad sarkofagiem...
Nie, nie myliła się. Grobowiec był pusty! Przez szkło w jego bokach nie było widać zabalsamowanego ciała. Ogarnęła ją teraz trwoga śmiertelna. Wybiegła z krypty aby zaalarmować zakrystiana.
Ale w ostatniej chwili zawahała się.
Wiedziała dobrze, że prócz zakrystiana Bellinga, tylko Mateusz Sirrings posiadał klucz do otwierającego się, jak wszystkie tutaj sarkofagi.
Instynkt jakiś mówił młodej kobiecie, że nie powinna powierzać tej tajemnicy Mateuszowi. Nie miała do niego zaufania i nie wierzyła w jego życzliwość
Złożyła kwiaty na sarkofagu, udając, iż nie zauważyła niczego i czym prędzej opuściła kryptę.
Wizyta ta nie była ani dłuższa, ani krótsza od innych z lat poprzednich. To też Belling nie widział w tym nic dziwnego, że lady Demelson po kilku minutach znalazła się znów przed samochodem.
– Do domu! – rzuciła do szofera.
Droga od posiadłości Sirringów do miasta nie trwała dłużej niż pół godziny. Nareszcie byli już w domu! Nareszcie będzie mogła zebrać myśli w spokoju i zastanowić się co czynić.
Zaledwie przekroczyła próg swej gotowalni – piękna kobieta dojrzała list, leżące na komodzie
Nosił on stempel pocztowy z Londynu i brzmiał jak następuje: „Czcigodna Lady Demelson!
Mam do spełnienia zadanie, które niewątpliwie nie sprawi pani radości. Niestety – ciężki obowiązek zmusza mnie do nie ukrywania ciężkiej dla Pani prawdy.
Oto ona, w dwóch słowach: małżonek Pani, pierwszy małżonek – Harold Sirrings, którego od lat dziesięciu uważała Pani za nieżyjącego – jest zdrów, żyje i choć mu los wiele dóbr poskąpił ale nie odebrał mu praw wolnego obywatela Anglii. Z tych praw zamierza mój przyjaciel Harold Sirrings skorzystać i domagać się powrotu doń jego małżonki, którą jest właśnie Pani, Czcigodna Lady Demelson.
Za kilka dni zamierza małżonek Pani wystąpić o swe prawa.
Oczywista, że nie wierzy Pani mym słowom. Dlatego też załączam fotografię, dokonaną przed dwoma tygodniami w Nowym Jorku.
Stwierdzi z niej Pani, Czcigodna Lady, że Harold nie zmienił się w ciągu tych dziesięciu lat. Te same lata, które sprawiły, że uroda Pani stała się jeszcze bardziej olśniewająca – spowodowały tylko nieznaczną zmianę w powierzchowności Jej małżonka.
Jak dotąd, panowało powszechne przekonanie, że Harold zwarł, wskutek upadku z konia.
Stało się jednak zupełnie inaczej. Mąż Pani, wałęsający się po najokropniejszych spelunkach, opuszczając jedną z nich którejś nocy, już nad ranem – wdał się w bójkę z kilku marynarzami. Na ulicy, niedaleko szynku znaleziono ciało człowieka, odzianego w garnitur identyczny jak ten, który nosił Harold. Twarz, posiniaczona i z wielką blizną była nie do rozpoznania.
Władze policyjne nie miały pewności, czy denatem był Harold Sirrings do chwili, w której nie stwierdzono znaku szczególnego, z jakiego mąż Pani, Czcigodna lady, był znany powszechnie.
Tym znakiem szczególnym była wytatuowana na prawym ramieniu Harolda KOTWICA w GWIEŹDZIE.
Taką wytatuowaną kotwicę w gwieździe ustalono na prawym ramieniu pani małżonka.
Jego identyczność została w tych warunkach ustalona bezspornie i została Pani wdową.
Bajeczkę o upadku z konia wymyślono dla dobra rodu Sirrinsów. Nie wypadało bowiem, aby tak wysoko urodzony człowiek zginał jak opryszek w ulicznej rozprawie nożowej.
Ale teraz szczegóły zupełnie Pani nieznane.
Zdawałoby się, że owego znaku na ramieniu nie może nosić nikt inny, jak tylko Harold Sirrins.
Ale tak nie było. Harold i jego przyjaciel z czasów studenckich, odbywający wspólnie podróż do Nowej Zelandii – tam właśnie polecili sobie sporządzić w tym samym miejscu ramienia przez tego samego „artystę” identyczne rysunki. Miał to być widomy znak ich przyjaźni.
Obaj przyjaciele skończyli marnie, ale ów były student z Cambridge spadł jeszcze niżej, niż mąż Pani: stał się zupełnym nędzarzem. Nie widzieli się obaj przez lata całe i oto teraz spotkali się w owej spelunce.
Harold Sirrins był skłonny do wylewności i umiał być wspaniałomyślnym. To też wprost zdjął ze siebie ubranie i dał je swemu przyjacielowi, a sam posłał dla siebie po inne.
Podejmował swego przyjaciela serdecznie i upił go do nieprzytomności.
Sam również mocno podchmielony, opuścił wreszcie szynk jeszcze przed ową bójką.
Nazajutrz rano, gdy się przebudził w innej spelunce – dowiedział się z pism, – że został zamordowany.
Harold był z tej wiadomości bardzo zadowolony. Ubawiła go serdecznie i od razu sobie powiedział, że ją wykorzysta, aby stać się „żywym trupem” – t. j. aby żyć, będąc oficjalnie uznanym za zmarłego.
Harold miał wielkie długi; wierzyciele nie dawali mu spokoju. Skwapliwie tedy skorzystał, aby się im wymknąć; pod przybranym nazwiskiem wyjechał do Australii, przebywał tam lat kilka, po czym osiedlił się w Ameryce, gdzie był zamieszany w sprawy bardzo brudne. Proszę mi darować, że nie taję przed Panią i tego bardzo bolesnego dla Niej szczegółu: otóż mąż Jej, wmieszany w aferę oszukańczą, został w Ameryce skazany na karę więzienia. Dopiero niedawno karę tę odcierpiał. Odnalazł mnie i we dwójkę zastanawialiśmy nad tym, co ma uczynić. Doszliśmy wreszcie zgodnie do wniosku, że jedynym jego ratunkiem, będzie... powrót do Anglii, powrót do życia i powrót do Pani. Harold udowodni światu, że na poprawę nigdy nie jest za późno.
Domyślamy się, że takie wyjście jest dla Pani, mówiąc bez obsłonek, ciężkim ciosem. Nie zależy Pani na pewno na tym, aby wrócić do dawnego życia u boku Harolda.
Postanowiliśmy dać Pani przeto szanse: jeśli Pani zależy, aby nikt się o tym nie dowiedział, a przede wszystkim, aby i mąż Pani nie został wtajemniczony, że ma żonę bigamistkę – zechce Pani przekazać na moje nazwisko odwrotnie pięć tysięcy funtów.
Tylko w ten sposób uniknie Pani zjawienia się Harolda w Londynie. W przeciwnym razie, mąż Pani znajdzie się za tydzień w stolicy i da o sobie i swej sprawie znać przez ogłoszenie w dziennikach.
Zechce przyjąć Pani, Czcigodna Lady Demelson, wyrazy poważania
Charles Beskins”.WIELKI DETEKTYW
Przeczytawszy ten list Ewelina Demelson zbladła jak płótno. Pierwszą jej myślą – było samobójstwo. Potem przemyśliwała nad ucieczką.
– Zginęłam, – łkała ciężko. – Śmierć byłaby mi milsza, niż powrót Harolda... Nie przeżyję tej hańby...
Załamywała ręce, zagryzała wargi i płakała, nie widząc żadnego wyjścia z tej strasznej sytuacji.
Nagle uspokoiła się.
– Jest tylko jeden, jedyny człowiek w Londynie, który mi może pomóc, – rzekła do siebie półgłosem. – Zadzwonię do niego. Obym tylko zastała Harry Dicksona w domu. Nie zataję przed nim niczego, jemu zwierzę się ze wszystkiego...
Drżącą ręką ujęła lady Demelson słuchawkę i nakręciła numer.
– Hallo!... Czy Mr. Harry Dickson?
– Tak jest. Z kim mam zaszczyt?
– Lady Ewelina Demelson. Czy zechciałby mnie pan odwiedzić, Mr. Dickson. Chodzi o sprawę niecierpiącą zwłoki.
– A czy tą sprawą nie jest jakiś pierścionek zaginiony, który się za godzinę znajdzie?...
– Nie, mr. Dickson. Ta sprawa – to dla mnie kwestia życia.
– W takim razie – już idę.
– A może, aby czasu nie tracić, spotkalibyśmy się przy rogatce Św. Jana?
– Proszę bardzo.
Po dwudziestu minutach Dickson zajął miejsce w wozie lady, czekającej już nań przy rogatce.
Blada i wylękniona opowiedziała detektywowi półgłosem o wydarzeniach, jakie się przed dwiema godzinami rozegrały, a które groziły tak strasznymi w jej życiu następstwami.
Dickson, swoim zwyczajem, gdy był bardzo zdziwiony, świsnął przez zęby.
Po dłuższym zastanowieniu zwrócił się do lady:
– Czy fotografia przedstawia istotnie pierwszego męża pani?
– Niewątpliwie, mr. Dickson.
– Żadnych zmian w rysach twarzy tego człowieka nie zauważyła pani?
– Nie, żadnych.
– To przecież bardzo dziwne, bo ludzie się zmieniają, a cóż dopiero ludzie, których życie upłynęło w sposób tak burzliwy – jak owego domniemanego Harolda Sirrinsa. To wielkie podobieństwo wydaje mi się szczególnie podejrzane.
Lady machnęła ręką:
– Niestety! Nie mam – jak już mówiłam – najmniejszej wątpliwości: to mój mąż, mój były mąż, został przed dwoma tygodniami sfotografowany w Nowym Jorku. I skąd wziąć tak wielką sumę, aby za nią kupić milczenie tego człowieka bez czci i wiary?
– Czyżby zamierzała pani istotnie wysłać pieniądze owemu Beskinsowi?...
– Czy widzi pan inne możliwości?... Czy nie powinnam, wszystkiego, co mam poświęcić, aby uniknąć skandalu i hańby, aby nie szargać nazwiska mego obecnego męża?...
– Rozumiem panią, mylady, doskonale, – rzekł detektyw. – Ale szantażyści nie mają zwyczaju zadawalania się jednorazowym okupem. Szantaże – to łańcuch o niekończącej się nigdy ilości ogniw. Taki niegodziwiec żądać będzie pieniędzy stale. Nie ustanie w swych pretensjach i będzie je podnosił.
– A więc nie dać mu nic?
– Nic, ani grosza! – brzmiała stanowcza odpowiedź.
– A co będzie za tydzień, gdy Harold przyjedzie?
– Za tydzień może się jeszcze niejedno zmienić. Nie przyrzekam pani niczego, przyrzekam tylko, że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, aby szantażystę unieszkodliwić i tę aferę zlikwidować.
Rozmowa ta toczyła się w zamkniętej limuzynie lady Demelson. Szofer, siedzący za szkłem, nie mógł nic słyszeć. Samochód zdążał ku dworowi Sirrinsów.
Wreszcie wóz zatrzymał się u wrót parku.
Kościelnego już nie było, ale – jak się lady Demelson rychło przekonała – krypta była jeszcze otwarta.
Harry Dickson zeszedł do podziemi. Wrócił po chwili na górę, aby zgodnie z tym, co mu mówiła lady, stwierdzić, że sarkofag Harolda Sirrinsa był pusty.
– Czy mogłaby mi pani powiedzieć jak wyglądało ciało w sarkofagu? – zagadnął przerażoną kobietę detektyw.
– Jak mumia. Owinięte było w zwoje. Ale niech pan nie zapomina o kotwicy w gwieździe. Choć z twarzy nie było można denata poznać łatwo, ale właśnie ten tatuaż był aż nadto wymowny.
Dickson zasępił się. Po dłuższej chwili wznowił znów pytanie:
– Kto posiada klucze od krypty?
– Mateusz Sirrins... Bratanek mego męża.
– Zechce pani po niego posłać. Ale o liście – ani słowa lady Demelson. Co do mnie zaś – to zagram rolę pani służącego. Lady wyszła z kościoła, spotkała znajomego wieśniaka i poleciła poprosić dziedzica.
– Mateusz Sirrins... Bratanek mego męża.
Gdy podchodził do lady Eweliny, był bardzo zmieszany.
– Co się stało, droga ciotko? Po raz drugi jest już pani w ciągu dnia na grobie mego stryja. Czym mogę służyć?..
– Stała się rzecz niesłychana – ciało Harolda zniknęło z sarkofagu.
Mateusz Sirrins zdumiał się niepomiernie i z wielkim zdziwieniem wysłuchał dalszych szczegółów, które mu podała lady Ewelina.
– W pierwszej chwili miałam tylko wrażenie, że grobowiec jest pusty, – zakończyła swe opowiadanie – ale uważałam to za grę wyobraźni, położyłam przeto wieniec i wróciłam do domu. Nie miałam jednak spokoju. Postanowiłam wrócić, aby jednak upewnić się, czy to była rzeczywistość, czy też przywidzenie. Okazuje się, że się nie myliłam. Grobowiec jest pusty. Ktoś zakłócił wieczny spoczynek nieszczęśliwego Harolda.
– Trzeba powiadomić policję! – rzekł z wielką stanowczością młody człowiek.
– I ja tak sądzę, – odparła młoda kobieta. – Ale powiedz mi, Mateuszu, czy ktoś z obcych miał dostęp do krypty?... I powiedz mi, co o tym wszystkim sądzisz?...
– Jakto, co sądzę? Popełnione zostało świętokradztwo. Trzeba szukać złoczyńcę i oddać go w ręce władz. To musi być ktoś obcy. Choć nie wiem, jaki cel mógłby mieć ktokolwiek, aby jeszcze po śmierci zabierać spokój nieszczęśliwemu stryjowi... Czy mógłbym prosić mylady do pałacu?... Czy zechce pani wypocząć przez chwilę pod moim dachem?...
Lady odmówiła grzecznie, lecz stanowczo.
– Muszę złożyć meldunek w policji. Właściwie na tym skończą się moje obowiązki. Harold i wszystko, co jego pamięci dotyczy – to dziś dla mnie tylko obowiązek bez treści...
Lady skierowała się przez aleję do samochodu. Młody człowiek ruszył za nią. Dickson, jak dobrze ułożony lokaj – szedł o kilka kroków w tyle.
Detektyw przez cały czas obserwował Mateusza Sirrinsa. Nie było wątpliwości. Ten człowiek musiał coś niecoś o tej sprawie wiedzieć. Detektyw wnosił to z całego zachowania się tego człowieka, z jego przesadnego zdziwienia, z jego niepokoju, zupełnie zresztą wyraźnego.
Gdy zatrzasnęły się drzwi samochodu, Dickson zwrócił się do lady:
– Zachowała się mylady, doskonale. Widzę, że będę miał w pani dzielną sojuszniczkę. Trzeba będzie istotnie powiadomić władze. Poproszę panią poza tym o powierzenie mi na kilką dni fotografii, nadesłanej z Nowego Jorku i o kilkudniową, małą niedyspozycję.
– Mam udawać chorą?... Czy wolne wiedzieć dlaczego?
– Dlatego po prostu, abyśmy mieli spokój, aby nikt pani nie wzywał i nie wypytywał o nic, aby lord nie niepokoił się na widok pani bladości i zapłakanych oczu...
Lady westchnęła ciężko:
– Uczynię wszystko co mi pan każe. Jestem nad brzegiem przepaści. Pan jeden może mnie ocalić przed katastrofą. Składam swój los w pana ręce, mr. Dickson.
Detektyw jeszcze raz zapewnił nieszczęśliwą kobietę, że uczyni wszystko, co będzie w jego mocy.
Zbliżali się do posterunku policji pod miastem.
– Już ja złożę meldunek w imieniu pani i swoim. Proszę jechać do domu. I proszę się położyć... Jutro dam znać o sobie...
Smutny uśmiech rozjaśnił twarz młodej kobiety, gdy podawała detektywowi na pożegnanie małą, wypielęgnowaną dłoń.W ZŁODZIEJSKIEJ SPELUNCE
Napuszony i pewien siebie, dyżurny w podmiejskim posterunku policji wysłuchał nieznajomego z miną wyniosłą i rzekł:
– I ja mam w to wierzyć, panie łaskawy?... Ukradli mumię. A po co im była ta mumia?... To są fantastyczne meldunki, mój panie. Nie wolno takimi bujdami zabierać nam czasu. My mamy sprawy ważniejsze na głowie... O wiele ważniejsze...
Dickson wołał się nie zdradzać. Rzekł tedy tylko krótko:
– Obowiązkiem panów jest sprawdzić ścisłość meldunku. Nie wątpię, że pan to uczyni. Żegnam pana.
Dyżurny, zdumiony takim tonem u jakiegoś tam sobie rentiera podmiejskiego, gdyż za takiego wziął Harry Dicksona, zapomniał go nawet zapytać o adres i personalia choć to należało do jego obowiązków.
* * *
Detektyw siedział w swym gabinecie, w wygodnym fotelu i palił fajkę. Przed nim stał Tom Wills, jego uczeń i wychowanek.
– Będziesz mi musiał załatwić kilka spraw. Przede wszystkim dowiesz się, w jakim nocnym lokalu bywa Mr. Mateusz Sirrins.
– Napewno w „Złotym Jabłku”. A jeśli nie tam, to w „Belle Vue”. Hulaka dobrze urodzony i szanujący się gdzie indziej bywa? A że Sirrins jest
jacielem jest Dr. Gensbury...
– Czy mógłbyś mi jeszcze coś o nim powiedzieć?
– Owszem. Wiem, że jego nieodłącznym przyjacielem jest Dr. Gensbury.
– Gensbury?... – powtórzył detektyw. – Znam to nazwisko. Nie pamiętam tylko gdzie i kiedy się z tym człowiekiem spotykałem...
– Z Gensburym mógł się pan spotkać tylko w jakiejś jaskini gry, bo Gensbury praktyką lekarska się nie zajmuje. Jest graczem i kto wie, czy nie szulerem.
Dickson zmarszczył brwi:
– Wysoki, – przypominam sobie, – brunet... Typowy Irlandczyk? Czy to nie ten?...
– Właśnie ten.
Detektyw poklepał swego ucznia po ramieniu.
– Bardzo dobrze. Połowę mych zleceń już załatwiłeś, nie ruszając się nawet z miejsca. Dowiesz się czegoś więcej o Sirrinsie, a ja poszukam jego przyjaciela, pana doktora Gensbury.
* * *
Gdy tegoż wieczoru Harry Dickson opuszczał swe mieszkanie przy Baker Street, wyglądał jak typowy turysta amerykański, który ukradkiem wybiera się na przegląd spelunek londyńskich.
Okrągły brzuszek, a na nim gruba złota dewizka, czarna broda i pierścienie na palcach, wreszcie duży kapelusz na głowie – wszystko to sprawiało wrażenie, że to jakiś plantator bawełny ze stanu Karolina wybrał się na poszukiwanie przygód w dzielnicy portowej.
Sporo srebrnych monet i dwa rewolwery: jeden dużego kalibru i drugi mniejszy dopełniały rynsztunku tego typowego turysty.
Detektyw znał doskonale adresy potajemnych domów gry – to też trafił gdzie należało.
Gdy poprzedzony przez małego Chińczyka, który kosztem szylinga stał się bardzo uprzejmy, znalazł się detektyw w zadymionej salce z ruletką – niemal pierwszą osobą, jaką od proga dojrzał – był pan dr. Gensbury.
Ten prezentujący się doskonale i młody jeszcze człowiek grał z kilku gentlemanami, również wywodzącymi się ze sfer najlepszego towarzystwa londyńskiego.
Oczy lekarza błyszczały namiętnością: detektyw czytał w nich wyraźnie, że hazard jest treścią życia tego człowieka.
Gensbury, ujrzawszy rzekomego Amerykanina – jednym gestem zatrzymał grę i zwrócił się do przybysza ostro:
– Kto pan jest! Czego pan tu chce?
Z najniewinniejszą miną, mocno nosową, typowo amerykańska wymową, Dickson zwrócił się do obecnych:
– Kto jestem?... Jestem Taylor, James Humbert Taylor ze stanu Karolina. Czy panowie wezmą mi za złe, jeśli spróbuję w ich towarzystwie wygrać lub przegrać kilka funtów?... Płacę rzetelnie, gdy przegrywam i wiem, że gdy wygram – nie dostanę kwitu na bank na księżycu? Gramy zatem?...
Gensbury zmierzył intruza od stóp do głów, ale już łaskawszym okiem.
– Dobrze, niech pan siada. Zagramy!
Dickson grał ze zmiennym szczęściem, ale że przegrane przyjmował ze stoickim spokojem, a z racji wygranych nie manifestował specjalnej radości – przypadł do gustu swym partnerom.
Nie brzydka, choć mocno uszminkowana młoda kobieta, którą nazywali tu wszyscy Gildą, jak się później okazało współwłaścicielka lokalu – chwaliła Wuja Sama głośno:
– Tak się gra, moi panowie, mówiła do młodych Anglików. Bierzcie sobie przykład z wujaszka z Ameryki. To się nazywa elegancka gra...
Gensbury kilkakrotnie ją upominał, aby im nie przeszkadzała.
– Jak przegrywa, to mu wszystko przeszkadza, – rzekła gniewnie.
– Jeżeli nie przestaniesz, to się wyniosę! – żachnął się doktór.
– I tak się zaraz wyniesiesz. Nie chcesz, żeby Sirrins na ciebie czekał. Przecież wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi.
Gensbury, jakby istotnie szukał tylko pretekstu, mruknął jakieś bardzo niewybredne słowo i wstał od gry.
Po chwili wyszedł.
– Krzyżyk na drogę, panie doktorze. Niech się pan śpieszy, bo pacjenci czekają.
Ta uwaga, poczyniona około godziny trzeciej w nocy, brzmiała, oczywista, bardzo ironicznie.
Gra się urwała.
– Czy mógłbym zaprosić panią na butelkę szampana? – zwrócił się nieco zażenowany wujaszek z Ameryki do Gildy.
– Z uczciwymi ludźmi nigdy nie odmawiam nawet dwóch butelek, – rzekła dama z czarującym uśmiechem.
Butelka zjawiła się na stole. Korek wystrzelił z hukiem.
Po kilku minutach Dickson i Gilda byli już najlepszymi przyjaciółmi.
– To ten doktór nie ma praktyki? – zagadnął ją od niechcenia rzekomy Amerykanin.
– Jak ją może mieć, kiedy nie ma nawet prawa praktyki.
– A to dlaczego?
– Wypisywał recepty na morfinę każdemu, kto mu zapłacił i za to odebrano mu prawo praktyki.
– Biedny człowiek... To przecież straszna rzecz... Pani zdrowie!
– Na zdrowie, wujaszku!...
– Żal mi tego doktora. Z czego biedak żyje, jeżeli mu praktykować nie wolno?
– A, jest też o kogo się martwić. Daje sobie radę, zapewniam pana, wujaszku...
– Jeżeli sobie daje radę – to bardzo dobrze...
– A tak, bardzo dobrze. Jak nie gra, to dalej pisze swoje recepty. Podpisuje się inaczej i tak forsę zbiera.
– To się może kiepsko skończyć. Powinien tego zaniechać.
– To też mówi, że zaniecha... Na zdrowie, w ręce pańskie, wujaszku z Ameryki...
Znów się trącili.
– Dobrzeby było, żeby zaniechał tego wypisywanie recept... Ale czy też on ma jakieś wyjście...
– A bo ja tam wiem... Powiada, że teraz robi duży interes i że od razu zarobi wielkie pieniądze. Niech mu będzie na zdrowie...
– Duży interes, powiada pani, panno Gildo... To przynajmniej rozumiem. Ja też robię duże interesy. Bawełną handluję. Handluję i uprawiam...
Gilda roześmiała się serdecznie.
– Gensbury bawełną nie handluje napewno... Już ja tam w czystość jego interesów nie wierzę. On nie sieje, nie orze i nie zbiera. Najwyżej ludzi nabiera – taki to musi być ten interes...
Mr. James H. Taylor z Karoliny wyraził z tego powodu zdziwienie, choć w duchu mr. Harry Dickson miał już nawet pewne przypuszczenia co do charakteru tego interesu.
Przypuszczenia te potwierdziła przecież sama Gilda twierdząc, że Sirrins był nieodłącznym przyjacielem doktora.
– Ci dwaj napewno maczali palce w sprawie lady Eweliny, – rzekł do siebie detektyw.
Gilda nie dosłyszała tych słów.
– Co mówi wujaszek z Ameryki?... Może mu się już spać zachciało...
Dickson wstał, rozmyślnie mocno kołysząc się na nogach:
– A tak... Trzeba będzie wracać. Bardzo serdecznie dziękuję za miłe towarzystwo. I moje uszanowanie.
Dickson rzucił kilka srebrnych monet.
Tego wieczoru nie zmarnował.
* * *
Tom Wills w dancingu „Rajskie Jabłko’” szukał Mateusza Sirrinsa.
Właśnie zamierzał już wyjść, aby nie znalazłszy tego wesołego młodzieńca w tym lokalu zajrzeć do „Belle Vue” – gdy w progu natknął się na drugiego detektywa.
Sam Keatson był już nieraz pomocny Dicksonowi, a z Tomem łączyła go żywa sympatia.
– Co tu robisz, mały?
– Szukam pewnego dużego, – odparł Tom.
– Kogo?
– Sirrinsa znasz?
– Mateusza Sirrinsa, wysokiego prawie na dwa metry?
– Właśnie.
– Nie ma go tutaj, bo ja już tu jestem po raz drugi, i nie będzie go.
– A jego kolega dr. Gensbury?
– Nie znasz zwyczajów tych panów, jak widzę. Razem nie bywają nigdy. Chadzają własnymi drogami. Tyle tylko, że Gensbury mieszka u Sirrinsa, pod miastem.
Detektyw Keatson był widać dobrze poinformowany.
– Więc, jeżeli Sirrinsa tu nie będzie, to może Gensbury przyjdzie? – zagadnął Keatsona Tom Wills.
– Trafiłeś w samo sedno, – uśmiechnął się wywiadowca. – Gensbury powinien tu być. Można o tym wnosić jeszcze po tej osobie.
Poczciwy Keatson wskazał na nie bardzo już młodą i nie bardzo urodziwą osobę, mocno chudą i ryżowłosą – siedzącą samotnie przy małym stoliku.
– Któż to taki? – zagadnął Tom kolegę po fachu.
– Irlandka, jak i Gensbury. A Irlandczycy popierają się w całym świecie, jak żaden inny naród.
– Czeka na doktora?
– Tak jest. To jego pomocnica, wspólniczka, czy jedno i drugie. Nazywa się Barry.
– Ma na sobie piękną suknię.
– Nepewno pożyczyła ją sobie od swej pani, pożyczyła bez jej wiedzy.
– Od swej pani, powiadasz, Keaton. Cóż to znaczy?
– Znaczy to, że ta dama jest poprostu pokojówką.
– A kto jest jej pani?
– Lady Ewelina Demelson. Słyszałeś coś o niej?...
Tom zrobił jak najniewinniejszą minę:
– Coś nie coś. Podobno jest bardzo piękna...
– A tak. Piękna i ma bardzo bogatego, drugiego już zresztą męża...
Tom ziewnął:
– Pójdę już. Bądź zdrów, Keatson.
– Dobranoc, mały. Ukłony dla mistrza Dicksona.
I Tom Wills tego wieczoru nie zmarnował.OFIARA NARKOTYKU
Lokaj w pałacu Mateusza Sirrinsa ziewnął pewnie już po raz dwudziesty. Zarazem po raz dziesiąty conajmniej tego ranka spojrzał na zegarek.
Była jedenasta przed południem.
– Nudy na pudy! – jęknął. – Za dużo roboty – źle. Za mało – jeszcze gorzej. Trzeba się będzie stąd wynosić. Ani grosza dochodów, zbijanie bąków przez cały dzień... Trzeba będzie się rozejrzeć za czymś innym.
Było to nazajutrz po owej nocy, kiedy to Tom Wills i Harry Dickson z takim powodzeniem zabawili się w bywalców nocnych lokali.
Nudzący się lokaj już po chwili na monotonność upływających chwil nie mógł narzekać.
Urozmaicenie zapewnił ma pomocnik szofera, który zameldował jakiegoś pana.
– Do pana jest ten jegomość, mr. James. Czeka pod bramą parku. Mówi, że ma pilny interes.
Zdziwiony tą wizytą lokaj wyszedł przed bramę. Czekał tam nań istotnie niemłody już gentleman, prezentujący się jak kolega po fachu lokaja Jamesa. Był starannie ogolony, uczesany gładko i trzymał się sztywno.
– Czy mam przyjemność z Mr. Jamesem Blow?... Moje nazwisko jest Ben Mill. Czy ma pan chwilę wolnego czasu?... Mam dla pana interes, który napewno pana zaciekawi.
– Czy mam czas, powiada pan?... Mam go za dużo, o wiele za dużo. Chodź pan do mojego pokoju, mister Mill. Pogadamy. Posłuchać można zawsze...
Znaleźli się w pokoju lokaja na górnym piętrze. Nieznajomy, którym nie byt nikt inny, jak Harry Dickson, uznał, że może tu mówić bez obawy, aby go ktoś podsłuchał.
– Mam do pana sprawę następującą: płacę dziesięć funtów, jeśli się pan zgodzi ustąpić mi swego miejsca tutaj, w tym domu na trzy – najwyżej cztery dni.
Lokaj Mateusza Sirrinsa zasępił się:
– A to propozycja nielada! A bo ja wiem coś pan za jeden? Przecież to bardzo podejrzanie wygląda... A poco panu taka zamiana?...
– Moje sprawy nie powinny pana wcale obchodzić, ale żeby miał pan czyste sumienie – powiem panu jedno: jestem z policji.
Tu detektyw pokazał lokajowi swój znaczek.
James Blow uniósł się z krzesła i zlekka pobladł.
– Mój pan ma coś na sumieniu?
– Nic poważnego, – uspokoił go detektyw. – Zwykła sprawa familijna. Ale dowiem się czego mi trzeba, gdy tutaj pobędę przez dni kilka. Rozumie mnie pan teraz?...
– Rozumieć, rozumiem. Ale jak to zrobić?... Przecież nie mogę wyjechać nagle i wpakować na moje miejsce pierwszego, lepszego, w dodatku człowieka, który się na naszym fachu wcale nie zna...
– Niech się pan o to nie troszczy. Oto są doskonałe świadectwa na nazwisko Ben Milla. Lokajem już nieraz byłem w................................