Przygraniczni Grabieżcy. Tom 2. Traperzy z Arkansasu - ebook
Przygraniczni Grabieżcy. Tom 2. Traperzy z Arkansasu - ebook
Akcja powieści „Traperzy z Arkansasu” rozgrywa się na początku XIX wieku i opowiada o przygodach grupy traperów w amerykańskiej dziczy stanu Arkansas. Główny bohater, francuski traper o imieniu Henri, kieruje się silnym poczuciem lojalności i honoru, co sprawia, że okazuje pomoc amerykańskim osadnikom, którym zagraża grupa rdzennych mieszkańców Ameryki. W czasie tych wydarzeń Henri napotyka wiele wyzwań i niebezpieczeństw, w tym bitwy z rdzennymi Amerykanami, spotkania z dzikimi zwierzętami i zdradzieckie warunki pogodowe. Powieść znana jest z żywych opisów amerykańskiej dziczy i portretu surowego i niezależnego ducha traperów, którzy tam mieszkali. Autor wyraźnie opowiada się po stronie osadników, trochę po stronie Indian, choć przedstawia ich często jako ludzi okrutnych, lecz wyraźnie i jednoznacznie występuje przeciw „piratom preriowym”, bandytom grasującym na tych terenach.
Seria wydawnicza Wydawnictwa Jamakasz „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67876-69-8 |
| Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gustave Aimard (właśc. Olivier Gloux) urodził się 13 września 1818 roku w Paryżu, zmarł 20 czerwca 1883 roku w paryskim przytułku św. Anny, do którego trafił pod koniec życia jako biedny, schorowany człowiek, uznany przez otoczenie za szaleńca.
Był autorem powieści przygodowych, jednym z najpłodniejszych i najpopularniejszych francuskich pisarzy XIX wieku.
Biologiczni rodzice porzucili go, został adoptowany przez rodzinę Gloux. Oficjalnie nazywał się Olivier Gloux, ale sam używał imienia Gustave. W wieku dziewięciu lat uciekł z domu i zaciągnął się na statek jako chłopiec okrętowy. Młodzieńcze lata spędził w Ameryce Południowej, m.in. w Patagonii, później trafił do Ameryki Północnej, gdzie wiódł życie pełne przygód i parał się różnymi profesjami, był myśliwym, traperem, poszukiwaczem złota. W 1835 roku zaciągnął się do wojska, ale po kilku latach zdezerterował. Podróżował po Europie, Turcji, Kaukazie i obu Amerykach.
Po powrocie do Francji poświęcił się pisaniu powieści przygodowych. Szczególnie upodobał sobie opowieści o amerykańskim Zachodzie, które opierał na swym bogatym doświadczeniu i licznych wspomnieniach. W ciągu dwudziestu pięciu lat spod jego pióra wyszło około sześćdziesięciu powieści. Do najbardziej znanych należą Traperzy z Arkansas (1858) i Bandyci z Arizony (1882) oraz duży cykl Władcy Oceanu. Początkowo jego powieści publikowano w czasopismach takich jak „Le Moniteur”, „La Presse”, „Le Voleur” i „La Liberté”. Jego książki doczekały się we Francji licznych wznowień i adaptacji, także teatralnych.
Powieści Gustave’a Aimarda opisują losy mieszkańców Ameryki Północnej na tle kolonialnych ambicji wielkich europejskich mocarstw i postępującego procesu znikania populacji Indian. Autor chętnie sięga po postaci gońców leśnych, traperów i myśliwych, ludzi pogranicza stanowiących łącznik między europejską cywilizacją a światem Indian. Główni bohaterzy jego powieści to ludzie o europejskich korzeniach, niezależni i odważni, wyznający zachodnie wartości moralne, ale prowadzący indiański styl życia.Rozdział I
Zbieg
Ogromne dziewicze lasy, które niegdyś pokrywały ziemie Ameryki Północnej, coraz bardziej zanikają pod ciosami siekier amerykańskich osadników i pionierów, których nienasycona aktywność przesuwa granice pustkowi coraz dalej i dalej na zachód.
Prężnie rozwijające się miasta, dobrze zaorane i starannie obsiane pola zajmują teraz regiony, gdzie jeszcze dziesięć lat temu rosły nieprzeniknione lasy, których wiekowe konary przepuszczały tylko słabe światło słoneczne i których niezbadane głębiny stanowiły schronienie dla wszelkiego rodzaju zwierząt i służyły jako kryjówki dla hord koczowniczych Indian, a ich wojownicze obyczaje często sprawiały, że wojenne okrzyki rozbrzmiewały pod tymi majestatycznymi kopułami zieleni.
Teraz lasy padły, a ich tajemniczy mieszkańcy, stopniowo wypierani przez cywilizację, która bezlitośnie ich ściga, krok po kroku uciekali przed nią, szukając bezpieczniejszych schronień w oddali, zabierając ze sobą kości swoich ojców, aby nie zostały wykopane i zbezczeszczone przez bezlitosne żelazo pługa białego człowieka wytyczającego długą i produktywną bruzdę na ich dawnych terenach łowieckich.
Czy to ciągłe wylesianie i oczyszczanie kontynentu amerykańskiego jest złem? Nie, z pewnością nie, wręcz przeciwnie; postęp, który idzie krokiem olbrzyma i zmierza w ciągu stulecia do przekształcenia gleby Nowego Świata1, budzi naszą sympatię; nie możemy jednak oprzeć się poczuciu bolesnego współczucia dla tej nieszczęsnej rasy, brutalnie wyjętej spod działania prawa, ściganej bez litości ze wszystkich stron, malejącej każdego dnia i skazanej na rychłe zniknięcie z tej ziemi, której ogromne terytorium pokryło niezliczonymi plemionami nie więcej niż cztery wieki temu.
Być może, gdyby ludzie wybrani przez Boga do wprowadzenia zmian, o których wspomnieliśmy, zrozumieli swoją misję, zamieniliby dzieło rozlewu krwi i rzezi w dzieło pokoju i ojcostwa, a uzbroiwszy się w boskie nakazy Ewangelii, zamiast chwytać za karabiny, pochodnie i szable, udałoby się im doprowadzić do połączenia dwóch ras, białej i czerwonej, i uzyskać wynik bardziej korzystny dla postępu, cywilizacji, a przede wszystkim dla tego wielkiego braterstwa narodów, jakim nikomu nie wolno gardzić, a za które ci zapominający o boskich i świętych przykazaniach, pewnego dnia będą musieli zdać z tego straszny rachunek.
Nie można bezkarnie mordować całej rasy, nie można świadomie kąpać się w niewinnej krwi, bez tego, by ta krew w końcu wołała o pomstę, a dzień sprawiedliwości rozbłysnął i nagle rzucił szpadę na szalę między zwycięzcami a pokonanymi.
W czasie, gdy zaczyna się nasza opowieść, to znaczy pod koniec 1812 roku, emigracja nie przybrała jeszcze ogromnych rozmiarów, jakie wkrótce miała osiągnąć; dopiero się zaczynała, że tak powiem, a rozległe lasy, które rozciągały się i pokrywały tak rozległą przestrzeń między granicami Stanów Zjednoczonych a Meksyku, były przemierzane tylko przez ukradkowych handlarzy i gońców leśnych lub deptane cicho mokasynami czerwonoskórych w czasie wielkich wiosennych i jesiennych polowań.
Nasza historia zaczyna się w środku jednego z ogromnych lasów, o których mowa powyżej, dwudziestego siódmego października 1812 roku, około trzeciej po południu.
Pod baldachimem konarów było duszno, ale w tej chwili coraz bardziej ukośne promienie słońca wydłużały wielkie cienie drzew, a wieczorna bryza2, która właśnie wstała, odświeżyła atmosferę i zabrała roje moskitów3 brzęczących i krążyły nad bagnami pośród polan przez cały ranek.
To było nad brzegiem nieznanego dopływu rzeki Arkansas. Łagodnie opadające drzewa na obu brzegach tworzyły grubą kopułę zieleni nad jego wodami, ledwo marszczonymi przez kapryśną bryzę. Tu i ówdzie różowe flamingi i białe czaple, usadowione na długich nogach, łowiły posiłek z tym beztroskim lenistwem, które ogólnie charakteryzuje rasę wielkich szczudłonogich4; ale nagle zatrzymały się, wyciągnęły szyje do przodu, jakby nasłuchiwały jakiegoś niezwykłego hałasu, po czym poczęły szybko biec, by złapać wiatr i wzbić się w powietrze z okrzykami przerażenia.
Nagle rozległy się strzały, powtórzone przez echo lasu i padły dwa flamingi.
W tym samym momencie lekka piroga5 szybko okrążyła mały przylądek utworzony przez namorzyny wystające z koryta rzeki i ruszyła w pościg za flamingami, które wpadły do wody. Jeden z nich został natychmiast zabity i dryfował w nurcie, ale drugi, najwyraźniej lekko ranny, uciekał z niezwykłą prędkością i energicznie płynął.
Łódź, o której wspomnieliśmy, była indiańską pirogą wykonaną z kory brzozowej usuniętą z drzewa przy pomocy gorącej wody. Znajdował się w niej tylko jeden człowiek. Z leżącej na dziobie strzelby jeszcze ulatywał dym, co wskazywało, że to ten człowiek oddał strzał. Opiszemy tego osobnika, gdyż ma odegrać ważną rolę w całej tej historii.
O ile można było w tej chwili ocenić na podstawie jego pozycji w pirodze, był to mężczyzna bardzo wysokiego wzrostu. Jego nieco mała głowa przytrzymywana była energiczną szyją do ramion o niezwykłej szerokości; przy każdym ruchu były widoczne na jego ramionach mięśnie twarde jak liny. Krótko mówiąc, cały wygląd tego osobnika wskazywał na ponadprzeciętną siłę.
Twarz, oświetlona dużymi niebieskimi oczami błyszczącymi sprytem, miała wyraz szczerości i lojalności, który był przyjemny na pierwszy rzut oka i był uzupełniony regularnymi rysami oraz szerokimi ustami i igrającym na nich wiecznym uśmiechem dobrego humoru. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery lata, chociaż jego brunatna cera zmieniona przez pory roku i gęsta popielato-blond broda, która pokrywała dolną część jego twarzy, sprawiały, że na pierwszy rzut oka wydawał się starszy.
Mężczyzna ten nosił pełny ubiór gońca leśnego, strój zbyt malowniczy, by nie opisać go szczegółowo. Czapka ze skóry bobra, którego ogon opadał między jego dwa ramiona, ledwo powstrzymywała gęste pukle pozłacanych włosów opadających w nieładzie na ramiona; niebieska bluza myśliwska z kaliko, ściągnięta na biodrach pasem ze skóry jelenia, opadała nieco powyżej żylastych kolan; mitasse, rodzaj wąskich spodni, zakrywały jego nogi, a stopy były chronione przed jeżynami i ukąszeniami gadów przez indiańskie mokasyny.
Miał przewieszoną z prawego ramienia na lewe biodro myśliwską torbę wykonaną z garbowanej skóry i jak u wszystkich odważnych pionierów z dziewiczych lasów, jego broń składała się z dobrej strzelby z Kentucky6, noża z prostym ostrzem o długości dziesięciu cali i szerokości dwóch oraz siekiery z żelazem błyszczącym jak lustro. Broń ta, z wyjątkiem oczywiście strzelby, była zawieszona u jego pasa, mieszczącego również dwa rogi bizona pełne prochu i kul.
Wygląd tego człowieka, tak wyposażonego, w tej pirodze pośród imponującego krajobrazu, miał w sobie coś wielkiego, co przykuwało uwagę i wzbudzało mimowolny szacunek.
Goniec leśny, tak właśnie nazwany, to jeden z wielu typów Nowego Świata, który wkrótce całkowicie zniknie w obliczu nieubłaganego postępu cywilizacji.
Gońcy leśni, ci odważni odkrywcy pustkowi, na których spędzili cały swój żywot, byli ludźmi, którzy napędzani duchem niezależności i nieokiełznanym pragnieniem wolności, zrzucili z siebie ciężkie więzy jakimi społeczeństwo krępuje swoich członków, i którzy nie mieli innego celu niż życie i umieranie bez podlegania jakiejkolwiek woli innej niż ich własna, nie kierując się nadzieją na jakiś zarobek, czym bardzo gardzili; porzucili miasta i zdecydowanie wyruszyli w dziewicze lasy. Żyli z dnia na dzień, obojętni na teraźniejszość, nie troszcząc się o przyszłość, przekonani, że Bóg nie zawiedzie ich w potrzebie, i w ten sposób znaleźli się poza prawem zwyczajowym, które lekceważyli, na skrajnej granicy jaka oddziela barbarzyństwo od cywilizacji.
Większość najsłynniejszych gońców leśnych była Kanadyjczykami. W rzeczywistości w ich normandzkim charakterze jest coś odważnego i awanturniczego, co dobrze pasowało do tego rodzaju życia, pełnego dziwnych zwrotów akcji i rozkosznych doznań, których odurzający urok może zrozumieć tylko ten, kto ich doświadczył.
Kanadyjczycy nigdy w zasadzie nie zaakceptowali zmiany narodowości, którą Anglicy próbowali im narzucić; zawsze uważali się za Francuzów, a ich oczy były stale skierowane ku niewdzięcznej ojczyźnie, która porzuciła ich z tak okrutną obojętnością.
Nawet dziś, po tylu latach, Kanadyjczycy zawsze pozostawali Francuzami; ich fuzja z rasą anglosaską jest tylko pozorna. Wystarczyłby najmniejszy pretekst, aby doprowadzić do ostatecznego zerwania między nimi a Anglikami.
Rząd angielski doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego wykazuje taką samą pobłażliwość wobec swoich kanadyjskich kolonii, jak wobec innych posiadłości.
We wczesnych dniach podboju ta niechęć (nie śmiemy powiedzieć nienawiść) była tak wyraźna między obiema rasami, że Kanadyjczycy masowo emigrowali, zamiast poddać się jarzmu, które miało zostać na nich nałożone. Ci, będący zbyt biedni, by opuścić swoją ojczyznę na dobre, zmuszeni do dalszego zamieszkiwania tej ziemi, teraz zrujnowanej przez obcą okupację, wybrali trudne rzemiosło gońców leśnych i woleli przyjąć tę egzystencję w nędzy i niebezpieczeństwie niż wstyd bycia poddanym prawu znienawidzonego zdobywcy; Otrząsając kurz z butów na progu ojcowskiego domu, zarzucili strzelby na ramiona i tłumiąc pełne żalu westchnienie wyruszyli, by nigdy nie powrócić, zanurzając się zdecydowanie w nieprzeniknione lasy Kanady, nieświadomie kładąc fundamenty pod pokolenie nieustraszonych odkrywców, z których na początku tej historii przedstawiliśmy jeden z najlepszych i, niestety, jeden z ostatnich typów.
Myśliwy nadal energicznie wiosłował; wkrótce dotarł do pierwszego flaminga, którego wrzucił na dno swojej pirogi, ale drugi sprawił mu więcej kłopotów. Przez jakiś czas trwała walka o prędkość między rannym ptakiem a myśliwym; jednak ten pierwszy stopniowo tracił siły, jego ruchy stały się niepewne, konwulsyjnie uderzał o wodę; cios płaskim pagajem7 Kanadyjczyka położył kres jego agonii i tak dołączył do swojego towarzysza na dnie pirogi.
Myśliwy, gdy tylko złapał zwierzynę, odłożył pagaj i zaczął ładować strzelbę z ostrożnością, z jaką robią to ci, którzy wiedzą, że ich życie może zależeć od ładunku prochu. Gdy broń była już gotowa, Kanadyjczyk rozejrzał się wokół siebie badawczym wzrokiem.
– Ech! – powiedział po chwili, mówiąc sam do siebie, co jest nawykiem zwykle nabytym przez osoby prowadzące samotne życie. – Boże, wybacz mi, myślę, że dotarłem na miejsce spotkania, nie podejrzewając tego. Nie mylę się, tam po prawej są dwa przewrócone dęby wierzbolistne8, leżące jeden na drugim, niedaleko tej skały, która wystaje ponad wodę; ale co to jest? – zawołał, pochylając się i odbezpieczając strzelbę.
Nagle w gęstwinie lasu rozległo się wściekłe ujadanie kilku psów, krzaki rozchyliły się gwałtownie, a na szczycie skały, ku której w tej chwili zwrócone były oczy Kanadyjczyka, pojawił się nagle Murzyn. Mężczyzna ten, dotarłszy do końca skały, zatrzymał się na chwilę, zdawał się słuchać uważnie i wykazywał oznaki największego poruszenia, ale ta chwila przerwy była krótkotrwała, bo gdy tylko zatrzymał się na kilka sekund, wznosząc oczy ku niebu w rozpaczy, rzucił się do rzeki i energicznie popłynął w kierunku przeciwległego brzegu.
Gdy tylko ucichł odgłos upadku Murzyna do wody, na platformę wbiegło kilka psów i rozpoczęło koncert przeraźliwych skowytów. Psy te były dużymi zwierzętami, z wywieszonymi językami, przekrwionymi oczami i najeżoną sierścią, jakby właśnie uczestniczyły w długim wyścigu. Najprawdopodobniej pochodziły od tych strasznych molosów9, które Hiszpanie przywieźli do Ameryki we wczesnych dniach podboju i wytresowali do polowania na Indian.
Myśliwy skinął kilka razy głową, rzucając litościwe spojrzenie na nieszczęsnego Murzyna, który płynął z tą rozpaczliwą energią dziesięciokrotnie pomnażającą siły, i chwyciwszy pagaj, skierował pirogę w jego stronę z oczywistym zamiarem pomożenia mu.
Gdy tylko rozpoczął ten ruch, z brzegu dobiegł ochrypły głos.
– Och! och! – krzyczał jakiś człowiek. – Cisza, wy diabły wcielone! cisza, na Boga!
Psy wydały z siebie kilka skowytów bólu i nagle zamilkły. Wtedy osobnik, który skarcił psy, krzyknął jeszcze głośniej:
– Hej! Tam! Człowieku w pirodze! Hej!
Kanadyjczyk wylądował teraz na przeciwległym brzegu, wyciągnął pirogę na piasek i spokojnie odwrócił się w stronę swojego rozmówcy.
Był to krępy mężczyzna średniego wzrostu, ubrany tak, jak zwykle ubierają się zamożni farmerzy z Ameryki Północnej; jego twarz była brutalna i przebiegła. Obok niego stało czterech osobników, którzy wyglądali na jego służących i nie trzeba dodawać, że cała piątka miała w rękach strzelby.
Rzeka w tym miejscu była dość szeroka: miała około czterdziestu metrów, co przynajmniej na razie stanowiło całkiem przyzwoitą barierę między Murzynem a ścigającymi go ludźmi.
Kanadyjczyk oparł się o drzewo.
– Czy ty przypadkiem nie odzywasz się do mnie? – zapytał raczej pogardliwym tonem.
– A do kogo, na Boga! – odpowiedział gniewnie pierwszy. – Zatem spróbuj odpowiedzieć na moje pytania.
– A dlaczego miałbym odpowiadać na twoje pytania, proszę ja ciebie? – odparł ze śmiechem Kanadyjczyk.
– Bo ci każę, łotrze, jakim jesteś! – powiedział brutalnie mężczyzna.
Myśliwy wzruszył lekceważąco ramionami.
– Dobranoc – powiedział i zrobił ruch, jakby chciał odejść.
– Zostań tam, na Boga, albo, jak nazywam się John Davis, wpakuję ci kulkę w łeb! – zawołał Amerykanin.
Wymawiając tę groźbę podniósł strzelbę do ramienia.
– Ha! ha! – Zaśmiał się Kanadyjczyk. – To ty jesteś John Davis, słynny handlarz niewolników!
– Tak, to ja! – odparł szorstko.
– Wybacz mi, znałem cię tylko z reputacji; do licha, cieszę się, że mogłem cię zobaczyłem.
– Dobrze! Skoro już mnie znasz, czy jesteś gotów odpowiedzieć na moje pytania?
– Muszę wiedzieć, jakie one są, więc najpierw je zadaj.
– Co się stało z moim niewolnikiem?
– O kim mówisz? Czy to ten człowiek, który przed chwilą rzucił się do wody z platformy, na której teraz się znajdujecie?
– Tak, gdzie on jest?
– Tutaj, obok mnie.
Faktycznie Murzyn, będąc u kresu sił i odwagi, po desperackiej walce, jaką stoczył podczas bezlitosnego pościgu, którego był obiektem, dowlókł się do miejsca, gdzie znajdował się Kanadyjczyk, i teraz leżał, na wpół omdlały, prawie u jego stóp.
Słysząc, jak łowca tak kategorycznie ujawnia jego obecność, z wysiłkiem złączył dłonie i uniósł ku niemu zalaną łzami twarz.
– Och, panie, panie! – zawołał z wyrazem udręki niemożliwym do oddania. – Ratuj mnie, ratuj mnie!
– Ha! ha! – Zaśmiał się John Davis. – Myślę, że możemy się dogadać, mój zuchu, i że nie będziesz żałował wygranej premii.
– Faktycznie nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dowiedzieć się, jak bardzo cenione jest ludzkie mięso w waszej tak zwanej krainie wolności. Powiedz mi, czy ta nagroda jest przynajmniej wysoka? – zapytał z drwiną.
– Dwadzieścia dolarów za zbiegłego Murzyna.
– Phi, to niewiele! – odparł Kanadyjczyk, wysuwając z pogardą dolną wargę.
– Tak uważasz?
– Dalibóg, tak.
– Jest tylko jedna prosta rzecz, o którą cię proszę, abyś ją zarobił.
– Mianowicie o co?
– Związać Murzyna, wsadzić go do pirogi i przywieźć do mnie.
– Bardzo dobrze, to naprawdę nic trudnego; a kiedy już będzie w twoich rękach, zakładając, że zgodzę się ci go oddać, co zamierzasz zrobić z tym biedakiem?
– To nie twoja sprawa.
– Zgadza się, więc proszę cię tylko o zwykłą informację.
– Zobaczymy, a teraz się zdecyduj, nie mam czasu tracić na czcze gadanie; co mi odpowiesz?
– Co mam ci odpowiedzieć, mistrzu Johnie Davis, tobie, polującego na ludzi z psami, które są mniej okrutne od ciebie i będące ci posłuszne tylko tak, jak uczy je instynkt? Odpowiadam ci tak: jestem lojalnym myśliwym, dla którego wszyscy ludzie, niezależnie od barwy ich skóry, są równi wobec Boga, który stworzył ich wolnymi i nikt nie ma prawa robić z nich zwierząt pociągowych; mówię, że jesteś nędznikiem i że jeśli liczysz na to, że oddam ci twego niewolnika, możesz uznać go za straconego.
– Ach, więc to tak! – zawołał Amerykanin, zgrzytając gniewnie zębami i odwracając się do swoich sług, rzucił: – Ognia do niego! ognia! ognia!
Potem, dodając przykład do polecenia, gwałtownie podniósł rifle10 i wystrzelił. Słudzy poszli w jego ślady, rozbrzmiały cztery strzały i połączyły się w jedną eksplozję, którą echo lasu powtórzyło żałobnym tonem.
1 Nowy Świat – tak nazywano odkrytą przez Kolumba w 1492 roku Amerykę, w odróżnieniu od Starego Świata, tj. Europy, Azji i Afryki.
2 Bryza – wiatr poranny lub wieczorny, powstający wskutek nierównomiernego nagrzewania się powierzchni lądu i morza; w nocy wieje znad lądu, w dzień znad morza.
3 Moskity (Phlebotominae) – podrodzina owadów z rzędu muchówek obejmująca około 300 gatunków; są to ciepłolubne i drobne (od 1,2 do 4 mm) owady, mają bardzo delikatne, gęsto owłosione ciało, długie czułki i długie odnóża; żeńskie osobniki żywią się krwią kręgowców, co jest źródłem roznoszenia chorób, a osobniki męskie odżywiają się sokami roślinnymi; larwy żyją w wilgotnym piasku, mule, rumoszu skalnym, a także norach gryzoni i jaszczurek.
4 Szczudłonogi (szczudłakowate, Recurvirostridae) – rodzina ptaków z rzędu siewkowych (Charadriiformes); obejmuje gatunki brodzące, zamieszkujące południową Eurazję, Amerykę Północną, Afrykę i Australię; charakteryzują się średnią wielkością, długimi lub bardzo długimi nogami, długim, prostym lub wygiętym dziobem, kontrastowym, z reguły czarno-białym ubarwieniem; żywią się drobnymi bezkręgowcami zbieranymi podczas brodzenia; potrafią pływać.
5 Piroga – niewielka płaskodenna łódź napędzana wiosłem o jednym piórze (pagajem); jej budowa umożliwia pływanie po bardzo płytkiej wodzie i łatwe wyciąganie łodzi na brzeg; także rodzaj łodzi wyżłobionej z pnia jednego drzewa.
6 Strzelba z Kentucky (sztucer z Kentucky, sztucer pensylwański) – skałkowa broń myśliwska, stosowana przez pionierów i traperów u schyłku XVIII wieku; charakteryzowała się małym kalibrem (najczęściej 0,44 cala, czasem jeszcze mniej) oraz gwintowaną, długą lufą; całkowita długość sztucera mogła przekraczać 1,5 m; sztucery z Kentucky osiągały fantastyczną celność, oczywiście jak na tamte czasy; kolby wykonywano z dobrego jakościowo drewna, często zdobiąc je wspaniałymi okuciami.
7 Pagaj – krótkie wiosło z jednym piórem, trzymane oburącz, używane bez korzystania z dulki.
8 Dąb wierzbolistny (Quercus phellos) – gatunek rośliny z rodziny bukowatych (Fagaceae); występuje naturalnie w południowych i wschodnich Stanach Zjednoczonych; rośnie na wydmach oraz brzegach rzek, na terenach nizinnych; drzewo dorasta do 30 m.
9 Molos – odmiana dużych psów o potężnej budowie, głównie wykorzystywanych jako pasterskie i stróżujące, hodowane już w starożytnym Rzymie jako psy bojowe, do molosów zaliczane są m.in. buldogi, boksery, dogi, rottweilery, bernardyny i nowofundlandy.
10 Rifle (ang.) – strzelba; w języku francuskim określano tak czasami broń produkcji angielskiej.Rozdział II
Quoniam
Kanadyjczyk zbyt długo prowadził życie na pustkowiu, i nie tracił z oczu wszystkich sztuczek i podstępów swoich przeciwników, gdy z nimi rozmawiał, więc kiedy rozległa się salwa zarządzona przez Johna Davisa, to nie przyniosła żadnego efektu, gdyż on szybko zniknął za drzewem, a kule tylko gwizdnęły mu nieszkodliwie obok uszu.
Handlarz niewolników, człowiek o gwałtownym i dumnym charakterze, przyzwyczajony do tego, że wszyscy naginają się do jego woli, był wściekły, że myśliwy tak zachował się na oczach jego sług. Wypowiadał pod jego adresem najstraszliwsze groźby, bluźnił i gniewnie tupał nogą.
Jednak groźby i bluźnierstwa na nic się zdały. Nie było innego sposobu, jak przepłynąć rzekę, co było niewykonalne mając naprzeciw człowieka tak zdecydowanego, jakim wydawał się być myśliwy; nie było sposobu na wywarcie na nim jakiejkolwiek zemsty, a zwłaszcza na odzyskanie niewolnika, którego tak rezolutnie wziął pod swoją opiekę.
Podczas gdy Amerykanin na próżno łamał sobie głowę, by znaleźć sposób na odzyskanie przewagi, zagwizdała kula i strzelba w jego dłoni rozleciała się na kawałki.
– Przeklęty psie! – ryknął z gniewu. – Chcesz mnie zamordować?
– Miałbym do tego prawo – odparł Kanadyjczyk – bo tylko bronię się, podczas gdy ty chciałeś mnie zabić. Jednak wolę załatwić sprawę polubownie, chociaż jestem przekonany, że wyświadczyłbym ludzkości wielką przysługę, wpakowując dwie kule w czaszkę brutalnej bestii, jaką jesteś.
W tym samym momencie drugi pocisk roztrzaskał strzelbę jednego ze sług, który ją przeładowywał.
– Zakończmy to! – zawołał zirytowany Amerykanin. – Czego żądasz?
– Mówiłem ci, panie Johnie Davis – odparł Kanadyjczyk ze śmiechem – że chcę zawrzeć z tobą przyjacielski układ.
– Ale na jakich warunkach? Powiedz mi przynajmniej, na Boga!
– Za chwilę, mój panie, nie bądź taki niecierpliwy.
Rifle drugiego sługi została rozwalona, podobnie jak pierwszego.
Z pięciu ludzi, trzech było teraz bez broni.
– Cholera! – wykrzyknął handlarz niewolników. – Zdecydowałeś się brać na cel jednego po drugim?
– Nie, chcę tylko wyrównać szanse.
– Ale…
– To zostało już zrobione.
W tej chwili rozpadła się czwarta strzelba.
– Teraz porozmawiajmy – dodał Kanadyjczyk, pokazując się i opierając na ziemi kolbę strzelby, wcześniej ją nabiwszy.
Wtedy dał znak Murzynowi, by nie ruszał się z miejsca, opuścił swoje schronienie i spokojnie podszedł na sam skraj rzeki.
– Tak, pogadajmy, diable! – zawołał gniewnie Amerykanin.
Błyskawicznym ruchem chwycił ostatnią rifle i wycelował, ale zanim zdążył nacisnąć spust, z okrzykiem bólu potoczył się na platformie.
Kula myśliwego roztrzaskała mu ramię.
– Mam nadzieję, że teraz się dogadamy, drogi panie; poczekaj na mnie, już idę – powiedział Kanadyjczyk, wciąż kpiącym tonem.
Przeładował strzelbę, wskoczył do pirogi i po kilku ruchach pagajem znalazł się na drugim brzegu rzeki.
– Widzisz?! – powiedział, wysiadając i podchodząc do Amerykanina, który wił się jak wąż na platformie, krzycząc i przeklinając. – Ostrzegałem cię; chciałem tylko wyrównać szanse, więc nie możesz narzekać na to, co ci się przytrafiło, mój drogi przyjacielu. Wina leży wyłącznie po twojej stronie.
– Pojmać go! Zabić! – krzyczał nędznik ogarnięty niewypowiedzianą wściekłością.
– Ech! ech! Uspokój się. Mój Boże, przecież masz tylko stłuczone ramię. Pomyśl, jak łatwo byłoby mi cię zabić, gdybym chciał. Do diabła! Trzeba było być uczciwym, a ty nie jesteś rozsądny.
– Och, zabiję cię! – zawołał Davis, zgrzytając zębami.
– Nie sądzę, przynajmniej teraz; później nie mówię nie. Ale zostawmy to; zbadam twoją ranę i opatrzę ją gdy będziemy rozmawiać.
– Nie dotykaj mnie! Nie zbliżaj się do mnie, bo nie wiem, do czego się posunę.
Kanadyjczyk wzruszył ramionami.
– Jesteś szalony – powiedział.
Nie mogąc dłużej znieść swojego stanu rozjątrzenia, handlarz, osłabiony ponadto utratą krwi, na próżno próbował wstać i rzucić się na swojego wroga, ale upadł na wznak i zemdlał, szepcząc ostatnie przekleństwo.
Słudzy byli tak samo pod wrażeniem niespotykanych umiejętności tego dziwnego człowieka, jak i zuchwałości z jaką po rozbrojeniu ich jednego po drugim, przeprawił się przez rzekę, by powrócić i niejako oddać się w ich ręce, bo choć nie mieli już strzelb, wciąż mieli pistolety i noże, nie wspominając o molosach, które nie były wrogami, którymi należało pogardzać i które z wielkim trudem powstrzymywali.
– Panowie – powiedział Kanadyjczyk, odwracając się do służących i marszcząc brwi – proszę wyrzucić spłonki z pistoletów, albo, na Boga, będziemy walczyć.
Słudzy zbytnio nie pragnęli wszczynania bójki z myśliwym. Poza tym sympatia, jaką czuli do swego pana, nie była wielka, a przeciwnie, Kanadyjczyk, dzięki szybkiemu sposobowi działania, wzbudził w nich skrajny zabobonny strach; dlatego posłuchali jego nakazu z pewnego rodzaju zapałem, chcieli nawet oddać mu swoje noże.
– To nie jest konieczne – odrzekł ze swoim wiecznie drwiącym uśmiechem. – Teraz zajmijmy się pielęgnacją tego zacnego dżentelmena. Szkoda byłoby pozbawić społeczeństwo osoby godnej uznania, która jest jego najpiękniejszą ozdobą.
Natychmiast zabrał się do pracy, wspomagany przez służących wykonywujących jego polecenia z niezwykłą szybkością i gorliwością, tak bardzo czuli się przez niego zdominowani.
Ze względu na tryb życia, jaki prowadzą, bez żadnej obcej pomocy, wszyscy gońcy leśni posiadają pewien stopień elementarnej wiedzy medycznej, a zwłaszcza chirurgicznej, i w razie potrzeby mogą leczyć złamania lub rany dowolnego rodzaju tak dobrze, jak każdy dyplomowany lekarz, i to za pomocą bardzo prostych środków, zwykle stosowanych z największym powodzeniem przez Indian.
Myśliwy udowodnił umiejętnościami i zręcznością, z jaką opatrywał rannego, że skoro wiedział, jak robić rany, to prawie równie dobrze wiedział, jak je leczyć.
Służba patrzyła z rosnącym podziwem na tego niezwykłego człowieka, który zdawał się nagle przejść metamorfozę i działał z pewnością oka i lekkością ręki, czego pozazdrościłby mu niejeden lekarz.
Podczas opatrywania ranny odzyskał przytomność, otworzył oczy, ale milczał; jego wściekłość opadła, brutalna natura została poskromiona przez energiczny opór stawiany przez Kanadyjczyka.
Pierwszy palący ból rany ustąpił – jak to zawsze bywa, gdy opatrunek jest dobrze zrobiony – nieokreślonemu dobremu samopoczuciu. Ponadto, wdzięczny wbrew sobie za odczuwaną ulgę, poczuł, jak jego nienawiść rozpływa się w uczuciu, którego sam nie był jeszcze świadomy, ale które sprawiło, że spojrzał teraz na swojego wroga niemal przyjaźnie.
Aby oddać Johnowi Davisowi należną mu sprawiedliwość, powiemy, że nie był ani lepszy, ani gorszy od któregokolwiek ze swoich kolegów, podobnie jak on handlujących ludzkim mięsem. Przyzwyczajony do bólu niewolników, którzy dla niego byli niczym innym jak istotami pozbawionymi rozumu, słowem towarem, jego serce stopniowo stawało się zrogowaciałe na bolesne emocje. Wszystko, co widział w Murzynie, to pieniądze, które wydał i te, które miał nadzieję zarobić. Jako prawdziwy handlarz bardzo kochał pieniądze, a zbiegły niewolnik wydawał mu się nędznym złodziejem, przeciwko któremu wszelkie środki były dopuszczalne, aby zapobiec stracie.
Jednak ten człowiek nie był nieczuły na wszelkie dobre uczucia. Poza swoim handlem cieszył się nawet pewną dobrą reputacją i uchodził za dżentelmena, innymi słowy za przyzwoitego człowieka.
– Proszę, gotowe – powiedział Kanadyjczyk, spoglądając z satysfakcją na bandaże. – Za trzy tygodnie nie będzie już śladu, jeśli dobrze o to zadbasz, zwłaszcza że dzięki niesamowitemu szczęściu kość nie została naruszona, a kula przeszła tylko przez ciało. Teraz, mój dobry przyjacielu, jeśli chcesz porozmawiać, to jestem gotowy.
– Nie mam ci nic do powiedzenia – odparł szorstko Amerykanin – poza tym, żebyś oddał mi tego przeklętego łobuza będącego przyczyną kłopotów.
– Jeśli tak dalej pójdzie, to obawiam się, że się nie dogadamy. Dobrze wiesz, że cała ta kłótnia wynikła właśnie z powodu oddania twojego czarnucha, jak go nazywasz.
– Ale, na Boga, ja nie mogę stracić swoich pieniędzy!
– Jak to, twoich pieniędzy?
– Mojego niewolnika, jeśli wolisz; to dla mnie suma, której nie chcę być pozbawiony, zwłaszcza że od jakiegoś czasu interesy idą bardzo źle i poniosłem znaczne straty.
– To niefortunne i szczerze ci współczuję, chciałbym jednak załatwić tę sprawę polubownie, tak jak ją rozpocząłem – odrzekł Kanadyjczyk z szyderczą uprzejmością, która była najistotniejszą cechą jego charakteru.
Amerykanin skrzywił się.
– Masz dziwnie przyjazny sposób robienia interesów – powiedział.
– To twój błąd, przyjacielu, że na początku się nie dogadaliśmy, gdyż byłeś zbyt popędliwy.
– Nie rozmawiajmy już o tym; co się stało, to się nie odstanie.
– Masz rację, powróćmy do naszej sprawy. Niestety jestem biedny, inaczej dałbym ci kilkaset piastrów i byłoby po sprawie.
Kupiec podrapał się po głowie.
– Słuchaj – powiedział – nie wiem dlaczego, ale pomimo tego, co się między nami wydarzyło, a może właśnie z tego powodu, nie chciałbym, byśmy rozstali się w złości, zwłaszcza, że szczerze mówiąc, nie przepadam za Quoniamem11.
– Kto to jest Quoniam?
– Murzyn.
– Och, bardzo dobrze! To zabawne imię, które mu nadałeś; w każdym razie mówisz, że niezbyt ci na nim zależy?
– Na honor, tak.
– Dlaczego więc prowadzisz tak nieustępliwe polowanie z psami i strzelbami?
– Z powodu miłości własnej.
– Och! – rzekł Kanadyjczyk, niedowierzająco kiwając głową.
– Posłuchaj mnie, jestem handlarzem niewolników, prawda?
– Nawiasem mówiąc to bardzo paskudny handel – zauważył łowca.
– Być może, ale nie spieram się o to. Miesiąc temu w Baton Rouge12 ogłoszono wielką publiczną wyprzedaż niewolników obojga płci należących do bogatego dżentelmena, który nagle zmarł. Pojechałem więc do Baton Rouge. Wśród wystawionych niewolników był Quoniam, młody, dobrze zbudowany, energiczny drań mający śmiałe i inteligentne spojrzenie. Naturalnie spodobał mi się od pierwszego wejrzenia i chciałem go kupić. Podszedłem do niego i zadałem mu kilka pytań, na które odpowiedział mi dosłownie jak usłyszysz, co mnie na chwilę zmieszało, przyznaję:
„Panie, nie radzę ci mnie kupować, przysiągłem, że będę wolny albo umrę; cokolwiek zrobisz, by mnie powstrzymać, ostrzegam cię, że ucieknę! Teraz możesz zrobić co ci się podoba”.
Ta deklaracja, tak jasna i stanowcza, ubodła mnie. „Zobaczymy” – powiedziałem i poszedłem znaleźć człowieka odpowiedzialnego za sprzedaż. Człowiek ten, który mnie znał, próbował odwieść mnie od zamiaru kupna Quoniama, dając mi wiele powodów, z których każdy był lepszy od poprzedniego, by nie trwać w swoim postanowieniu. Ale mój umysł został zamulony i trzymałem się mocno swej myśli. Quoniam został mi dostarczony za dziewięćdziesiąt piastrów, bajeczną cenę za Murzyna w jego wieku i tak zbudowanego jak on; ale nikt nie chciał go za żadną cenę. Zakułem mojego niewolnika w kajdany i zabrałem go nie do mojego domu, ale do więzienia, aby mieć pewność, że mi nie ucieknie. Nazajutrz, kiedy wszedłem do więzienia, Quoniam uciekł; dotrzymał danego mi słowa.
Po dwóch dniach został schwytany, lecz tego samego wieczora ponownie umknął, choć nie mogłem odgadnąć, w jaki sposób udało mu się ominąć środki ostrożności, których używałem, aby go zatrzymać. Co mogę powiedzieć? To trwa od miesiąca; tydzień temu znowu uciekł i od tego czasu go szukam. Tracąc już nadzieję, że uda mi się go powstrzymać, ogarnął mnie gniew i wyruszyłem za nim, tym razem z psami gończymi, zdecydowany raz na zawsze skończyć, bez względu na koszty z tym przeklętym Murzynem, wciąż wymykającym mi się z rąk jak wąż.
– Innymi słowy – zauważył Kanadyjczyk, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się relacji handlarza – gdyby został pan doprowadzony do ostateczności, nie zawahałby się pan go zabić.
– Dalibóg, nie, ponieważ ten bezwstydny łajdak jest tak przebiegły, tak nieustannie ze mnie drwi, że nabrałem do niego wstrętu.
– Posłuchaj z kolei mnie, panie Johnie Davis: nie jestem bogaty, daleko mi do tego. Po co mi złoto czy srebro, człowiekowi pustkowi, któremu Bóg tak hojnie każdego dnia zapewnia pożywienie? Ten Quoniam, tak spragniony wolności i świeżego powietrza, mimowolnie wzbudza we mnie żywe zainteresowanie; chcę spróbować dać mu wolność, do czego tak wytrwale dąży. Oto, co proponuję: w mojej pirodze mam trzy skóry jaguarów i dwanaście skór bobrów, które, gdyby je sprzedać w jakimkolwiek mieście Unii, byłyby warte co najmniej sto pięćdziesiąt do dwustu piastrów; weź je i skończ z tym.
Handlarz spojrzał na niego ze zdziwieniem pomieszanym z pewną życzliwością.
– Mylisz się – powiedział w końcu – transakcja, którą proponujesz, jest zbyt korzystna dla mnie i kiepska dla ciebie. Tak się nie robi interesów.
– Co cię to obchodzi? Pomyślałem sobie, że ten człowiek będzie wolny.
– Nie znasz niewdzięcznej natury Murzynów – kontynuował z naciskiem Davis. – Ten nie będzie ci wcale wdzięczny za to, co dla niego robisz, wręcz przeciwnie, przy pierwszej nadarzającej się okazji być może da ci powód, byś żałował swojego dobrego uczynku.
– To możliwe, ale to jego sprawa, nie proszę go o żadną wdzięczność; jeśli mi ją okaże, tym lepiej dla niego, jeśli nie, dzięki Bogu! Działam zgodnie z moim sercem, moja nagroda jest w moim sumieniu.
– Na Boga! Dobry z ciebie chłopak, wiesz? – wykrzyknął handlarz, już nie panując nad sobą. – Byłoby dobrze, gdybyśmy częściej spotykali ludzi twojego rodzaju. Chcę ci udowodnić, że nie jestem tak niegodziwy, jak można by przypuszczać po tym, co się między nami wydarzyło. Podpiszę umowę kupna Quoniama, a w zamian przyjmę tylko jedną skórę jaguara na pamiątkę naszego spotkania, chociaż – dodał z grymasem, wskazując na swoje ramię – już dałeś mi coś innego, czyż nie tak?
– Zgoda! – wykrzyknął wesoły Kanadyjczyk. – Tylko weźmiesz dwie skóry zamiast jednej, ponieważ zamierzam poprosić cię o nóż, siekierę i rifle, która ci została, aby to biedaczysko wypuszczane na wolność (bo teraz jesteś wspólnikiem mego dobrego uczynku), mogło zapewnić sobie pożywienie. Nie możemy zostawić go gołego i nieuzbrojonego na pustkowiu, bo lepiej byłoby go od razu zabić.
– Niech tak będzie! – wykrzyknął handlarz radosnym głosem. – Skoro ten łotr koniecznie chce być wolny, niech będzie wolny i do diabła z nim. Na Boga! Nie chcę więcej o nim słyszeć.
Na znak swego pana jeden ze służących wyciągnął z torby atrament, pióro i papier i na miejscu sporządził nie akt sprzedaży, ale, zgodnie z życzeniem Kanadyjczyka, zgodnie z wszelkimi prawami akt wyzwolenia, na którym kupiec złożył swój podpis tak, jak dał radę, a służący podpisali się jako świadkowie.
– Mój Boże! – wykrzyknął John Davis. – Możliwe, że z biznesowego punktu widzenia zrobiłem z siebie głupca, ale możesz mi wierzyć, lub nie, nigdy nie byłem z siebie tak zadowolony.
– To dlatego, że dzisiaj podążałeś za impulsami swojego serca – odparł tym razem poważnie Kanadyjczyk. – Uwierz mi, ta przyjemność jest warta więcej niż te kilka piastrów, które straciłeś.
Wtedy Kanadyjczyk opuścił platformę, aby przynieść skóry stanowiące cenę wolności biednego niewolnika. Po chwili wrócił z dwiema wspaniałymi, nienaruszonymi skórami jaguarów i wręczył je handlarzowi. Ten, zgodnie z umową, podarował mu broń, dodając nawet do niej koc, ale wtedy myśliwego ogarnęły skrupuły.
– Chwileczkę – powiedział – jeśli dasz mi tę broń, jak sam wrócisz do domu?
– Niech cię to nie martwi – odparł John Davis – gdyż zostawiłem konie i ludzi nie dalej niż trzy mile stąd. Poza tym mamy pistolety, szable i sztylety, które w razie potrzeby możemy użyć.
– To prawda – zauważył Kanadyjczyk – w ten sposób nie masz się czego obawiać, ale ponieważ twoja rana nie pozwoli ci na tak długą podróż pieszo, jeśli pozwolisz pomogę twoim sługom przygotować dla ciebie nosze.
Potem, nie czekając nawet na odpowiedź Johna Davisa, z tą zręcznością, której dał już tak wiele dowodów, Kanadyjczyk w mgnieniu oka zrobił z gałęzi ściętych siekierą nosze, na których położono skóry dwóch jaguarów.
– A teraz żegnaj – powiedział. – Być może już nigdy się nie spotkamy. Rozstajemy się, taką mam nadzieję, w lepszych stosunkach, niż się spotkaliśmy. Pamiętaj, że nie ma tak podłego rzemiosła, by uczciwy człowiek nie mógł go wykonywać z honorem, gdy ma szczere intencje; gdy twoje serce zainspiruje cię do zrobienia dobrego uczynku, nie bądź głuchy i zrób to bez żalu, bowiem to sam Bóg przemówi do ciebie.
– Dziękuję, twoje słowa wyryły się tam – odpowiedział handlarz, kładąc dłoń na sercu z pewnym wzruszeniem. – Ale jeszcze jedno słowo nim się rozstaniemy.
– Słucham.
– Powiedz mi, jak się nazywasz, abym mógł przywołać wspomnienia o tobie, tak jak ty przywołałeś moje!
– Zgadza się, nazywam się Tranquille13, moi towarzysze, gońcy leśni nadali mi przydomek Zabójca Jaguarów14.
Zanim handlarz otrząsnął się ze zdumienia wywołanego tym nagłym ujawnieniem nazwiska człowieka, którego sława była powszechna na pograniczu, myśliwy, po ostatnim pożegnalnym machnięciu ręką, zeskoczył z platformy, odwiązał pirogę i energicznie pracując pagajem popłynął w kierunku drugiego brzegu.
– Tranquille, Zabójca Jaguarów! – mruknął John Davis, gdy tylko został sam. – Doprawdy, mój dobry geniusz natchnął mnie, by zaprzyjaźnić się z takim człowiekiem!
Przez chwilę pozostawał zamyślony, po czym wyciągnął się na noszach, które dwaj jego służący wzięli na ramiona, i po ostatnim spojrzeniu na Kanadyjczyka wysiadającego w tej chwili na przeciwległym brzegu, powiedział smutnym głosem.
– W drogę.
Wkrótce platforma została opuszczona. Handlarz i jego świta zniknęli pod osłoną lasu, a jedyne, co można było usłyszeć, to coraz cichsze urywane szczekanie psów gończych biegnących przed małą grupą, które wkrótce całkowicie ucichło.
11 Quoniam (ang.) – kubek (do picia); łac. ponieważ, gdyż.
12 Baton Rouge – miasto w południowej części Stanów Zjednoczonych, stolica stanu Luizjana oraz siedziba parafii East Baton Rouge. Leży nad rzeką Missisipi, około 120 km na północny zachód od Nowego Orleanu.
13 Tranquille – nazwisko znaczące; w j. francuskim oznacza: spokojny, cichy.
14 W oryginale: Zabójca Tygrysów, ale w Ameryce Południowej tygrys to lokalna nazwa jaguara (Panthera onca).