Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjaciel Północy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjaciel Północy - ebook

Arktyczne lato, niedźwiedzie polarne i pełna przygód pogoń za kłusownikami!

To miały być spokojne wakacje w towarzystwie ulubionej ciotki. Nietypowe, bo na dalekim Spitsbergenie, wśród reniferów, maskonurów i fiordów. Dwunastoletni Daniel nie spodziewał się jednak, że lądując na arktycznej wyspie, wpadnie w sam środek afery kryminalnej. Ktoś zabija niedźwiedzie polarne, a miejscowa policja nie potrafi ustalić sprawców. Czy w takiej sytuacji można być bezczynnym, szczególnie gdy ma się wolny czas, duszę odkrywcy i ciotkę dziennikarkę która zna wyspę jak własną kieszeń?

Żałuję, że ta książka nie powstała, kiedy sam byłem w wieku głównego bohatera – na pewno przeżywałbym jego przygody razem z nim. Polecam lodowato, jak na Arktykę przystało.

Mikołaj Golachowski – przyrodnik, podróżnik i pisarz

Ilona Wiśniewska, autorka cenionych reportaży z dalekiej Północy, debiutuje powieścią dla młodych czytelniczek i czytelników, a niepowtarzalną atmosferę Spitsbergenu oddają sugestywne, malarskie ilustracje Mariusza Andryszczyka.

Książkę polecają: BukBuk.pl, CzasDzieci.pl, OurLittleAdventures.pl

Patronat honorowy: Ambasada Królestwa Norwegii

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3873-6
Rozmiar pliku: 8,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ani i Rafałowi – rodzicom Daniela

Rozdział 1

Inna planeta

Nazywam się Daniel, mam dwanaście lat i właśnie pierwszy raz lecę samolotem bez rodziców. Dzieciaki w moim wieku jeszcze nie latają same, więc siedzę obok pani, której nigdy wcześniej nie widziałem, a której mama uścisnęła dłoń na lotnisku. Obiecałem dobrze się zachowywać, nie znikać bez słowa i słuchać poleceń. Problem w tym, że ta pani cały czas mówi i już nie wiem, czy to dlatego, że boi się latać samolotem, czy uważa, że młodsi ciągle potrzebują uwagi. Kupiła mi dwa lody, paczkę żelków i batonika na wypadek, gdybym miał być smutny. Teraz mdli mnie od tego słodkiego, ale siedzę cicho, bo przed chwilą zasnęła i wreszcie mogę udawać, że lecę zupełnie sam.

Śniło mi się to wiele razy. Że jestem na pokładzie, a pilot zaprasza mnie do siebie i pozwala przejąć stery. Widzimy ziemię z góry, załoga klepie mnie po ramieniu, ale nie pamiętam, czy i gdzie lądujemy, bo się budzę. Teraz już przebolałem, że ze spotkania z pilotem nic nie wyjdzie, więc obserwuję chmury. Gdybym nie najadł się słodkiego, pewnie widziałbym w nich śnieżną pustynię, a tak to przypominają watę cukrową. Nie lubię waty cukrowej. Raz jadłem w wesołym miasteczku, ale smakowała jak cukier z proszkiem do prania. Nie, nie jadłem nigdy proszku do prania. Tak mi się tylko powiedziało.

Mam nadzieję, że u cioci będzie coś do jedzenia.

Lecę na Spitsbergen, czyli na najbardziej północną na świecie wyspę, gdzie żyją ludzie i niedźwiedzie polarne. Ciocia mieszka tam i pracuje w gazecie od wielu lat, ale nie pamiętam od ilu. Na siódme urodziny dostałem od niej oprawione zdjęcia mieszkających tam zwierząt i do dziś wszystkie wiszą w moim pokoju. Nad łóżkiem są dwa: z lisem polarnym i foką, a na ścianie obok niedźwiedź i mors. Najdalej powiesiłem renifera, bo trochę mnie przerażają jego czarne oczy. Nie wiem, co jest nie tak z tym zdjęciem, ale staram się mu nie przyglądać. Ciocię to bawi, bo podobno ze wszystkich zwierząt w Arktyce renifer jest akurat jednym z najłagodniejszych. Mnie najbardziej interesują ptaki, a ciocia nieraz opowiadała, że na Spitsbergenie latem jest ich całe mnóstwo. Dlatego bardzo chciała, żebym ją odwiedził i sam się przekonał.

Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale to nie jest moja prawdziwa ciocia. To znaczy jest prawdziwa, z krwi i kości, ale nie jesteśmy rodziną. Mama zawsze powtarza, że przyjaciele mogą się stać rodziną i że ciocia jest jak jej siostra. Często się chichrają, chociaż nie zawsze rozumiem, o co im chodzi. Tata też nie rozumie, ale mówi, że one tak mają i już. Nie no, też się z nimi czasem wygłupiam, bo są zabawne. Wkurzam się tylko, kiedy opowiadają przy innych, jakim byłem słodkim niemowlakiem, i kiedy mówią do mnie „króliczku”.

W samolocie wszystkie miejsca są zajęte, a pasażer przede mną robi zdjęcia przez zaparowane okno. Z Oslo wylecieliśmy o dwudziestej trzydzieści i na miejsce mamy dotrzeć po czterech godzinach. Jest dwudziesta trzecia, a niebo zamiast ciemniejsze robi się coraz jaśniejsze. W ogóle nie chce mi się spać i zastanawiam się, czy to od tego, że słońce na dobre nie zaszło, a już wschodzi, czy dlatego, że jeszcze nigdy nie byłem tak daleko od domu. To musi być ten dzień polarny, o którym tyle słyszałem. Nie można spać i wszystko się człowiekowi miesza. Zimą podobno jest ciemno przez cztery miesiące, ale tu już pewnie ktoś zmyśla.

– Która godzina? – Moją opiekunkę wybudzają turbulencje, a ja jeszcze bardziej żałuję tego niestrawionego batonika.

Podaję czas, a ona uspokaja się, jakby w samolocie można było przegapić swoją stację.

– Chcesz cukierka?

Potrząsam głową.

Najbardziej to chciałbym już dolecieć. Cały rok czekałem na ten wyjazd.

Staram się nie myśleć o sobie jak o dziecku, ale młodym czas płynie wolniej niż dorosłym, więc to jakby czekać dwa lata.

Przedzieramy się przez chmury, rzuca nami jak na dziurawej drodze, ale stewardesa prosi, żeby się nie denerwować i podążać ciałem za ruchami samolotu. Serio tak mówi, więc kołyszemy się zapięci w pasy. To dziwne, ale wcale się nie boję. Obserwuję wyścig kropel wody na oknach, podczas gdy moja współpasażerka zaciska dłoń na oparciu. Nawet nie zdjęła rękawiczek. Gdyby pasażerowie mieli ogony, mogliby je teraz po kociemu podkulić pod siebie. Nawet to niemowlę z przodu przestało płakać. Nie można już iść do toalety i jakiś pan wraca na miejsce obrażony. Kiedy wylatujemy z chmur, wydaje mi się, że jednak śnię mój sen o pilotowaniu i właśnie dospałem do końca, bo ląd przypomina wielką pustynię. Podchodzimy do lądowania, a mnie się jeszcze bardziej coś nie zgadza w tym widoku za oknem.

Tu naprawdę nie ma drzew.

– Cześć, króliczku! – Ciocia czeka tuż przy wejściu i rzuca się mnie ściskać. Brr... Ja już nie jestem taki do ściskania. Ale jej pozwalam, co zrobić. – Wcale nie urosłeś!

– Jak to nie urosłem?! Trzy centymetry!

– Jasne, kogo ty chcesz nabrać? Pokaż stopę, jaki numer?

– Już prawie trzydzieści dziewięć. – Przymierzamy bokami nasze buty. Ja mam górskie, ona kalosze.

– To robimy wymianę! – śmieje się. – I jak się sprawował? – zwraca się do mojej opiekunki. – Bardzo dziękuję za pomoc.

– Uroczy chłopak.

Uroczy. Jasne. Niech mi jeszcze wręczy balonik. Pani skacze po walizkę, która wyjechała na taśmę, i pospiesznie się żegna, bo mąż już czeka. Musi lecieć, zaraz wsiadają na łódkę. Kiedy ciocia pyta na którą, tamta mówi, że nie wie.

– Przeżyłeś?

– Rozpłaczę się, jeśli zaproponujesz mi coś słodkiego. – Wybuchamy śmiechem.

Na zewnątrz przeszywa mnie lodowate powietrze. Jest koniec czerwca, początek wakacji, a ciocia mówi, że są tylko dwa stopnie na plusie. Wyjmuję puchową kurtkę i robi mi się trochę głupio na wspomnienie mamy, która upychała ją do plecaka, a ja ją wyśmiałem. Bo kto chodzi latem w zimowej kurtce?! Teraz zapinam zamek pod szyję, a ciocia wyciąga z kieszeni telefon.

– Tak, kochana, doleciał. Wymięty, ale zadowolony. Daniel, chcesz porozmawiać z mamą? – Kręcę głową. – Ubiera się, zadzwonimy jutro. Tylko chciałam dać znać, że wszystko w porządku, śpijcie dobrze, pa.

– A ty czemu z własną matką nie chcesz porozmawiać?

– No przecież widziałem ją rano.

Ciocia tarmosi mnie po włosach i zarzuca mi na głowę kaptur, żebym oszczędzał światło. Bardzo śmieszne. Wyswobadzam się i patrzę w kierunku świecącej na pomarańczowo kuli, która wznosi się tuż nad morzem. Góry mają płaskie szczyty, jakby ktoś je ściął nożem. W życiu czegoś takiego nie widziałem.

– To słońce naprawdę nie zajdzie?

– Zajdzie pod koniec sierpnia. – Ciocia odbiera ode mnie plecak i zarzuca go sobie na ramię. – Niestety, ani gwiazd, ani księżyca tu nie uświadczysz. Zsynchronizujmy zegarki, bo bez nich szybko stracimy rachubę, czy jest dzień, czy noc.

Właśnie minęła pierwsza w nocy. Idziemy na parking przed lotniskiem, gdzie stoi srebrna honda cioci. Wśród SUV-ów osobówka wygląda jak powiększony resorak z moich dziecięcych zabaw. Najbardziej lubiłem ustawiać auta jedno za drugim, żeby powstawał korek, najlepiej na stole, gdzie dorośli akurat coś jedli. Czasem któryś lądował w kałuży na talerzu po zupie, inny spadał w przepaść na podłogę, a jeszcze inny parkował w drugim daniu. Widać, że honda też jest po przejściach, bo ma pęknięte okno, lekko wgniecioną maskę i pełno zadrapań.

– Fajna. – Siadam na siedzeniu pasażera i zapinam pasy.

– Moja równolatka!

– Staruszka! – Odcinam się za te zignorowane trzy centymetry.

– Może i nie urosłeś, ale humor ci się wyostrzył.

Ciocia uruchamia silnik i wyjeżdża z parkingu bez patrzenia w lusterka.

– Nie zapinasz pasów?

– Nikt nie zapina. – Wrzuca trzeci bieg i przyspiesza do pięćdziesiątki. – Tu się nie zamyka ani domów, ani samochodów, a niektórzy nawet nie wyjmują kluczyków ze stacyjki. To bardzo praktyczne.

– I nikt tego samochodu nie ukradnie?

– Nawet jeśli, to daleko nie zajedzie na tej wyspie bez dróg. Witaj na Spitsbergenie! Już nie mogłam się ciebie doczekać, króliczku.

Wznoszę oczy do nieba, ale nic nie mówię. Niech jej będzie.

W nocnym słońcu droga wije się łagodnymi zakrętami. Ciocia opowiada o wszystkim, co mijamy, a ja jestem lekko oszołomiony. Tu stado pięciu koni, jedyne na Spitsbergenie, tam hałda węgla, dalej w porcie wielopiętrowy wycieczkowiec, a tutaj Longyearbyen („Long-jer-bijen” – wymawia, a ja w myślach dzielę to słowo na sylaby). Przyglądam się budynkom. Stoją na palach, zbudowane w ten sposób, że pod każdym jest przestrzeń, idealna do parkowania roweru albo hulajnogi. Mijamy domy ze spadzistymi dachami i balkonami, piętrowe bloki i podłużne baraki z metalowych kontenerów. Z daleka widać czerwony kościół, a zaraz potem brązowy budynek przypominający statek kosmiczny. Ciocia stwierdza, że to wszystko wygląda trochę jak inna planeta, chociaż tak się tylko mówi, bo przecież nikt z nas nie był na innej planecie.

– Znasz tu wszystkich? – pytam, kiedy mijamy rowerzystę ciągniętego przez dwa psy i niewiele starszą ode mnie dziewczynę, która wyjeżdża z podporządkowanej na quadzie.

– A gdzie tam! Znam pewnie połowę z ponad dwóch tysięcy mieszkańców, ale mam przyjaciół z każdego kontynentu.

– Z Australii też?

– Z Australii też. I z Grenlandii.

– Ej, Grenlandia to wyspa, nie kontynent – poprawiam ciocię.

– Wiem, wiem, tylko cię sprawdzam.

Z nią nigdy nie wiadomo, kiedy cię wkręca, a kiedy mówi poważnie.

– A dlaczego wy tu mieszkacie?

– Żeby tacy mądrale jak ty mogli odwiedzać swoje stare ciotki! – wybucha śmiechem.

– Ale serio. Po co ludzie się tu przenoszą? – nie odpuszczam.

– Dobre pytanie. Wiesz, każdy ma pewnie swój powód. Są tu naukowcy, którzy badają arktyczną przyrodę, górnicy, którzy wydobywają węgiel, albo dziennikarze jak ja, którzy starają się to wszystko zrozumieć i opisać. Wielu też tu podróżników, którzy po prostu szukają swojego miejsca na ziemi.

Jedziemy dalej i czuję, że mój żołądek jest skurczony jak rodzynek. Tak w ogóle to nie cierpię rodzynków. A szczególnie w serniku. Ale teraz zjadłbym cokolwiek. Nic nie mówię, bo już środek nocy, może trzeba będzie przeczekać do rana. Po drodze mijamy rzędy metalowych kojców, które ciocia nazywa psiarnią. Teraz, w nocy, psy śpią na dachach bud, nawet nie podnoszą wzroku. Podobno nie trzyma się ich w domu, bo robią dużo hałasu i lubią być w stadzie. Nie wiem, czy mnie to przekonuje. Mam w domu psa Rosę i nie chciałbym jej nigdy zamknąć w kojcu, mimo że szczeka na rowerzystów i nie można jej przemówić do rozsądku. Ciocia wyjaśnia, że tutaj psy to bardziej środek transportu niż przyjaciele i że zaprzęgami jeździ się w teren. Poza rowerzystą i quadem po drodze mijamy tylko trzy samochody: ciężarówkę i dwie osobówki. Ciocia uśmiecha się do wszystkich kierowców i podnosi rękę na powitanie.

– A tego znasz?

– Tego akurat nie. Ale tu witasz się z każdym. I wszyscy mówimy do siebie na ty.

– I to wypada?

– Tu wszystko wypada, króli...

Nie kończy zdania, bo dzwoni telefon. Odbiera i daje gwałtownie po hamulcach, aż samochód lekko znosi na bok, nie wspominając o moich kiszkach.

– To jest niewiarygodne! – Podnosi głos i nerwowo stuka palcami w kierownicę. – To już czwarty niedźwiedź, a wy nie możecie ustalić, kto za tym stoi?! Przecież tu nie zachodzi słońce, macie wyspę jak na dłoni! Wiecie, co każdy z nas je na kolację, a nie potraficie znaleźć tych drani?

W słuchawce słychać męski głos, ale nie rozumiem, co mówi.

– Co nas obchodzi zepsuty helikopter?! Ile dni możecie go naprawiać?! Napiszemy o tym w kolejnym numerze! I to na okładce!

Rozłącza rozmowę, rzuca telefon na tylne siedzenie i klnie pod nosem. Pewnie myśli, że tego nie usłyszę. A jednak.

– Ta praca mnie kiedyś wykończy – wzdycha.

– Co się stało?

– Od kilku tygodni ktoś na Spitsbergenie poluje na niedźwiedzie. Dzisiaj znowu znaleźli ślady po drugiej stronie fiordu, tuż za miastem.

– Jakie ślady?

– Kupę wnętrzności. Latem futro niedźwiedzi jest najcieńsze, ale i tak osiąga zawrotne ceny na czarnym rynku. Kłusownikom nie zależy na mięsie, tylko na futrze, więc zdejmują skórę na brzegu, odpływają i ślad się urywa. Ginie mniej więcej jeden misiek tygodniowo, a nasz jedyny policjant w mieście nie potrafi ustalić sprawców.

– I to on teraz dzwonił?

– Tak. – Ciocia kiwa głową i znowu odpala silnik.

– Mówiłaś zawsze, że niedźwiedzie są tutaj pod ochroną.

– Od prawie czterdziestu lat! Więc tym bardziej nie rozumiem, jak ktoś może je zabijać, żeby jakiś jeden z drugim nie powiem kto, bo nie będę przeklinać przy młodzieży, sobie powiesił futro na ścianie. Koszmar. A Jens, nasz policjant, mówi mi, że nie ma śladów. I wymawia się zepsutym helikopterem.

– To może ty ich znajdziesz?

– Chciałabym. Tylko co ja mogę? Nawet nie mam łódki.

No tak. Brak łódki to tutaj, jak się zdążyłem zorientować, duża przeszkoda. Ale może... gdyby... Zaczynam kombinować. Czuję dreszcz na plecach, zapominam o pustym brzuchu i zmęczeniu.

– Ciociuuu – zagajam. – Wiem, że przyleciałem tu oglądać ptaki i w ogóle... Ale skoro te niedźwiedzie są dla ciebie takie ważne, to może...

– Może co? – Odwraca się do mnie i śmiesznie unosi jedną brew.

– Gdybyś chciała, możemy sami spróbować się czegoś dowiedzieć.

– Chcesz się zabawić w detektywa? – Od razu mnie rozpracowuje.

Wzruszam ramionami.

– Skoro i tak mamy ruszyć w teren, równie dobrze możemy iść ich tropem. A nuż czegoś się dowiemy. – Próbuję nie dać po sobie znać, jak bardzo się wkręciłem. Przetestowałem już dawno temu na rodzicach, że taka metoda „niby nic” działa lepiej niż wymuszanie.

– Dzięki, że chcesz się tak poświęcić dla mnie i dla miśków, króliczku. – Ciocia uśmiecha się szeroko. – Ale to nie będzie konieczne. To dla nas za gruba sprawa. A zresztą przyjechałeś tu na wakacje.

– No tak. Masz rację – zgadzam się z nią. Choć w głowie mam sto powodów, dla których tym bardziej powinniśmy się nią zająć.

– Poza tym to by się raczej nie spodobało twoim rodzicom.

– Na pewno nie – przytakuję. I proszę w duchu, żeby ta strategia na grzecznego chłopca zadziałała.

Po kilku minutach ciszy jednak nie wytrzymuję.

– Chyba że nie powiemy im wszystkiego.

– A ty co, już taki dorosły, że masz sekrety przed rodzicami?

– No nie, ale...

– Daniel, takie rzeczy, że nastolatek ściga przestępców, dzieją się może w powieściach dla dzieci, ale nie naprawdę. Przed nami wspaniała podróż, zobaczysz. A tymczasem musisz odetchnąć i przede wszystkim coś zjeść.

– Super – mówię półgębkiem. A w myślach proszę: oby tylko to nie był ryż.

Chwilę później ciocia odbija w prawo, nie włączając kierunkowskazu, a ja chyba zaczynam rozumieć, że tu będzie inaczej niż w domu. I to nie tylko dlatego, że brakuje nocy, drzew i że ktoś poluje na niedźwiedzie.

Niedźwiedzia polarnego widziałem tylko raz w zoo na wycieczce szkolnej i pamiętam, że zwróciłem uwagę głównie na to, że miał mały wybieg i brudną wodę w bajorze. Nie wiem, chyba od zawsze było mi szkoda dużych zwierząt w klatkach, bo skoro urosły duże, to chyba potrzebują przestrzeni. Tamten niedźwiedź był gruby i smutny, patrzył tępo na zwiedzających, którzy go fotografowali. Sam też zrobiłem mu zdjęcie, a potem nałożyłem go na tło jednego z zimowych zdjęć cioci, żeby miał przestrzeń i zamarznięte morze. Nazwałem go Bamsen, co po norwesku znaczy niedźwiadek. Od dziecka umiem mówić w dwóch językach, bo mój tata jest Norwegiem. W każdą rocznicę ślubu podkreśla, że to miłość nakazała mu zostać w Polsce i że poza mamą najbardziej podobają mu się nasze łąki. Oświadczył się nawet pierścionkiem własnoręcznie zrobionym z polnego kwiatka, co mama kwituje westchnieniem aprobaty albo zażenowania, w zależności od humoru. Tacie chyba jest dobrze w mieście, chociaż czasem mówi, że czuje się jak ten niedźwiedź w klatce, bo zdarza się, że przez kilka dni nie widzi horyzontu. Ale nie jest ani gruby, ani tym bardziej smutny.

Nigdy już potem nie chciałem wrócić do zoo, więc nie wiem, jak Bamsen się ma i czy jeszcze żyje. Ciekawe, jak by sobie poradził, gdyby go nagle wypuścić na Spitsbergenie. Może on jako jedyny nie dałby się złapać, bo tak dobrze zna ludzkie zwyczaje? Może nauczyłby dzikich krewnych, jak wykiwać ludzi, a oni w zamian pokazaliby mu, jak się poluje na foki?

Ślizgamy się pod górę drogą z błota, podskakujemy na wertepach, a mojego burczenia nie zagłusza już nawet warkot silnika. Jesteśmy zupełnie sami w dolinie Todalen, jak ją nazywa ciocia. Na ostatnim podjeździe wrzuca jedynkę, buksuje kołami i parkuje na poboczu.

– No, jesteśmy. Jeszcze tylko pół kilometra marszu. – Bierze mój plecak i rusza przed siebie. – Jak byłeś malutki, nosiłam cię czasem po górach na barana. Jasne, że nie pamiętasz. Ważyłeś mniej więcej tyle co ten plecak.

Idziemy po czarnej, sypkiej ziemi, która okazuje się resztkami węgla, a potem ścieżką przez tundrę i kamienie. Zimny wicher nadal dmie, ale jest w tym coś przyjemnego. Słońce schowało się za góry, a ja staram się nadążać za ciocią, która skacze po kępkach trawy wystających z mokradeł. Nie trafiam na jedną i moje buty natychmiast nasiąkają zimną wodą.

– Tu nie ma zarazków, więc nie zachorujesz, nawet jeśli przemarzniesz. – Podaje mi dłoń, kiedy musimy przeskoczyć przez rzeczkę. Dalej na ziemi leżą długie deski, po których można przejść suchą stopą.

Chatka cioci ma kolor lodów waniliowych. Serio, tylko takie skojarzenie przychodzi mi do głowy. To pewnie głód przeze mnie przemawia. Wchodzimy do zagraconego przedsionka z niebieską podłogą, mnóstwem kurtek i narzędzi, a za nim do kuchni połączonej z pokojem, gdzie okna są wielkie, a podłoga żółta. W środku jest ciepło, widać dogasający żar w piecu. Na parapecie stoi szklany czerwony koń, a pod sufitem wisi drewniana skrzydlata krowa.

– Przywitaj się z Heleną. – Ciocia pociąga za sznurek przy skrzydłach, a krowa zaczyna latać. – Ja w tym czasie nałożę nam jedzenie. Zrobiłam dorsza z ryżem, lubisz?

A jednak. Nie wiem, co takiego jest w konsystencji ryżu, ale odrzuca mnie na sam widok.

– Tak, lubię – wybąkuję.

No co mam powiedzieć?

– To świetnie. A gotowaną rybę też zjesz, prawda?

Gotowaną? Jedyna ryba, jaką jem, to dobrze wysmażone paluszki rybne.

– Yhm – burczę, bo nie chcę skłamać.

– Doskonale. Wiesz, tutaj ryb się nie smaży, tylko właśnie podgotowuje. Na początku trudno mi było się do tego przyzwyczaić, ale widzę, że z tobą nie będzie problemu. Pewnie to te norweskie geny. Ty tak wszystko jesz, co?

– Z reguły – odpowiadam.

Zapytaj mamę, dodaję w myślach. Pięć razy w tygodniu naleśniki.

Siadamy do stołu w kuchni. To, co mam na talerzu, pachnie tak, jak się obawiałem, ale jestem już na tyle głodny, że ryż wyobrażam sobie jako drobny makaron. Nawet nie mam ochoty jak zwykle podzióbać w jedzeniu. Szybciej zjem, szybciej zapomnę, myślę i chwytam za widelec. Ale okazuje się, że ryż ryżem, ale ta ryba smakuje super. I nie ma ości. Ciocia wyjaśnia, że to dlatego, że to dorsz z najczystszego morza, a nie panga z chińskiej kałuży. Mówiąc to, podciąga rękawy swetra i odsłania bliznę na lewym przedramieniu: długą linię ze śladami po szwach. Przypominała mi zawsze szyny kolejowe, więc jak byłem mały, jeździłem po niej resorakami. Teraz już zbladła, ale nadal ją widać. Do niedawna wierzyłem, że to pamiątka po walce z niedźwiedziem, ale zwątpiłem rok temu, mniej więcej wtedy, gdy zrozumiałem, że za Świętego Mikołaja co roku przebierał się dziadek. Ciocia zresztą sama przyznała, że opowiadała bujdy i że tak naprawdę upadła na lodzie i zerwała ścięgno. Ale podobno czasem dorosłym sprzedaje tę historię dla żartu i niektórzy wierzą.

Śmieszna jest ta ciocia. Ma skośne niebieskie oczy i brązowe włosy, które zawsze wyglądają na potargane. Na czole ma guza, którego nabiła sobie w przedszkolu. To znaczy nie sama nabiła. Z koleżanką zrzucały z drzewa gruszki i ona jej przez przypadek przyłożyła deską w czoło. Guz cioci został na całe życie i ukrywa go pod grzywką. Zawsze powtarza, że marne to ukrywanie, bo w Arktyce ciągle wieje silny wiatr i rozwiewa włosy. Twierdzi też, że zawsze chciała mieć piegi i żebym jej odsypał trochę swoich.

– To co, teraz kupa czy spanie? – Zbiera talerze po jedzeniu, wkłada je do miski i zalewa wodą z wiadra. – Bo jeśli to pierwsze, muszę cię przedstawić Kopciuszkowi.

Co ona mówi? Znowu nie wiem, czy żartuje i kto to jest ten Kopciuszek. A do tego właśnie wyobrażam sobie szajkę myśliwych, którzy idą w stronę naszej chatki uzbrojeni po szyję, nie wiem w co, bo nie mam pojęcia, jak się poluje na niedźwiedzie, więc dla świętego spokoju odpowiadam:

– Kupa jutro. A spać nie idę. Obiecałaś, że pod twoim domem są renifery, więc będę na nie czekał.

Ciocia na to wręcza mi lornetkę i mówi:

– Wypatruj. A ja się położę tu na kanapie. Przed nami długi dzień.

Jest wpół do trzeciej w nocy i świeci słońce. Siedzę z lornetką w fotelu, obserwując góry i ogromną dolinę. Ze świstu wiatraka stojącego na zewnątrz wiadomo, że nadal wieje. Ciocia śpi, a ja nie zdążyłem zapytać, czy w tej dolinie są niedźwiedzie. Aż trudno uwierzyć, że minął dopiero dzień i jeszcze rano jadłem śniadanie w domu, ponad trzy tysiące kilometrów stąd. Patrzę przez lornetkę, ale nie widzę nic żywego. Zamiast tego przed oczami nagle przelatuje samolot, a pilot macha ręką, żebym wsiadał i przejął stery.

Rozdział 2

Na wyprawę

– Zaspaliście, żołnierzu. Dzień dobry! – Ciocia rozpala w piecu.

– Yhm. – Przeciągam się w fotelu, w którym odpadłem kilka godzin temu. W pierwszej chwili jestem zdezorientowany i muszę sobie przypomnieć, gdzie się znajduję. Rano zazwyczaj milczę więcej niż zwykle. I nie chodzi o zły humor, chociaż tak to może wyglądać.

Siku robimy na zewnątrz – usłyszałem wczoraj zaraz po przyjściu, więc wychodzę na dwór, gdzie od razu przeszywa mnie zimno. Widzę, że szczyty gór zniknęły, a chmury siedzą na nich jak berety. Niebo jest szare i niskie, wiatrak się nie kręci i dopiero teraz słychać, jak tu cicho. Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem takie nic na tak ogromnej przestrzeni. Poza drzewami jeszcze czegoś mi tu brakuje. No tak. Ptaki nie śpiewają.

– Tu miało być dużo ptaków – zauważam po powrocie do chatki.

– I jest ich mnóstwo, tylko dobrze się maskują. Ale śpiewający jest tylko jeden, fakt. – Ciocia nalewa wodę z wiadra do czajnika i ustawia na blacie kubki. – Nazywa się śnieguła i wygląda jak puchaty, biały wróbel. Zbudowałam tu dla nich budkę pod dachem, ale w tym roku nie zrobiły gniazda. Są bardzo nieśmiałe, potrzebują spokoju, a ja tu całą wiosnę i lato robię małe remonty na zewnątrz.

– A inne ptaki są?

– Jeszcze będziesz przed nimi uciekał! Wczoraj przejeżdżaliśmy koło gniazd edredonów, ale ich nie zauważyłeś, bo leżą na ziemi i zlewają się z kolorem tundry. Pokażę ci dzisiaj w drodze do miasta. Trzeba ci kupić wodery.

– To idziemy jednak na tę wyprawę?!

– Od rana biję się z myślami, czy to dobra decyzja, ale skoro masz ochotę mi towarzyszyć, to... Te niedźwiedzie chyba nas potrzebują.

– Taaaak! – Aż podskakuję z radości.

– Ale potem ty będziesz się tłumaczył mamie.

– Spokojnie. Mam na nią sposoby.

Nie pytam o szczegóły, bo wygląda na to, że ciocia ma wszystko pod kontrolą.

Woda w czajniku bulgocze, a my przygotowujemy śniadanie. Kiedy ciocia zaczyna mieszać ciasto na naleśniki, zastanawiam się, czy to przypadek, czy po prostu potrafi czytać innym w myślach.

Podrzucając na patelni pierwszy, tłumaczy mi, że ruszamy w góry, po drodze są rzeki i będziemy spać w namiocie. Byłem wiele razy w górach, ale nigdy nie schodziłem ze szlaku. W prognozie pogody dla Spitsbergenu zapowiadają mniej wiatru, wzrost zachmurzenia i temperaturę nie wyższą niż sześć stopni. Ciocia oddycha z ulgą na wieść o braku opadów, a mnie na myśl o deszczu przyspiesza przemiana materii.

– Ja chyba muszę... wiesz gdzie.

– I słusznie, chodź, zrobię ci przeszkolenie.

Wychodzimy z chatki i przechodzimy po drewnianym podeście do osobnego domku. Ciocia otwiera drzwi kopniakiem i stajemy przed białym pojemnikiem z klapą, na którym miga zielone światełko. Wygląda jak zwykły sedes, tylko szumi.

– To jest właśnie Kopciuszek! – mówi, jakby mnie przedstawiała przyjacielowi.

Po otwarciu klapy ukazuje się metalowe wnętrze, a ja odruchowo się cofam. Ciocia tymczasem zdejmuje z półki papierową torebkę w kształcie czapki malarskiej, zakłada ją sobie na głowę, a dopiero potem wyjaśnia:

– Tę torebkę wkładasz do środka, siadasz, załatwiasz sprawę, zamykasz klapę i naciskasz ten guzik. Torebka spada i zaczyna się spalać, a przez komin unosi się dym. Genialne, co?

Nie odpowiadam, bo w zasadzie nie wiem, co powiedzieć. Zostaję sam i wyglądam przez małe okienko na wielką dolinę. Wszystko rzeczywiście działa, jak należy, ale po naciśnięciu guzika już nie sprawdzam, czy torebka spadła na dno, tylko wybiegam na zewnątrz, nie oglądając się za siebie.

Dzisiaj z ulgą zauważam, że wertepy na drodze do Longyearbyen już wcale nie przeszkadzają mojemu żołądkowi. Jedziemy równą czterdziestką, ale w połowie drogi musimy się zatrzymać, bo tuż przed nami przechodzi stado gęsi.

– Bernikle przylatują tu w maju i najpierw bardzo dużo jedzą. – Ciocia wyłącza silnik, bo stado zatrzymuje się na środku i ani myśli iść dalej. – Cały teren wygląda wtedy jak sitko, bo dziobią wszystko, co jest do jedzenia. Teraz już pojawiają się pisklęta, ale za miesiąc zaczną się pierwsze przeloty i to jest dopiero frajda.

– Ciociu, nikt już nie mówi „frajda”... – wzdycham. – A co się właściwie takiego dzieje? – dopytuję się jednak, bo trochę mnie te gęsi zaciekawiły.

– Pisklęta, które uczą się latać, są bardzo pocieszne. Widać, że się denerwują, kiedy im nie wychodzi, popisują się przed innymi i robią to wszystko na naszych oczach. Arktyczne ptaki żyją w ciągłym pośpiechu, bo lato jest krótkie, a one muszą zdążyć wychować młode i odlecieć przed zimą. A zima, wiesz, mimo że dopiero się skończyła, może przyjść już za dwa miesiące.

Wreszcie stado rusza. I choć na drodze zostaje ostatnia niezdecydowana gęś, na powrót uruchomiony silnik hondy skłania ją, by biegiem dołączyła do reszty. Jedziemy powoli i zaraz za zakrętem znowu się zatrzymujemy. Tym razem koło psiarni. Teraz stoi tu sporo samochodów, psy szczekają, skaczą albo gonią się po wybiegu. Rosie by się tu podobało, myślę, mimo że żaden z nich nie jest labradorem jak ona. Rosa ma dwa lata i co rano staram się z nią wychodzić na spacer. Tylko czasem nie mogę się dobudzić i wychodzi tata. No dobrze, zwykle wychodzi tata, ale ja wyprowadzam ją po szkole i robimy rundkę po okolicy. OK, czasem po prostu wypuszczam ją do ogrodu. Mamy też kotkę Szprotkę, ale ona wyprowadza się sama. Była u nas przed Rosą i na początku nie mogła uwierzyć, że sprowadziliśmy do domu tego potwora. Teraz, po dwóch latach, są przyjaciółmi, nawet razem śpią.

Koło psiarni pachnie bardzo nieładnie, a mówiąc szczerze: śmierdzi. To chyba pierwszy raz od wczoraj, że czuję jakiś zapach na zewnątrz. W Todalen nic nie pachnie.

– A teraz patrz pod nogi. – Ciocia łapie mnie za ramię. Między kojcami a drogą dopiero teraz widzę na ziemi ptaki w gniazdach. Jedne się rozglądają, drugie śpią z głowami na grzbietach.

– Ale sobie znalazły miejscówkę! – mówię zdumiony.

– Edredony gniazdują koło psiarni, bo tu czują się bezpiecznie. Popatrz, samice są prawie niewidoczne w terenie, te czarno-białe to samce.

– Z czego są te gniazda?

– Głównie z puchu, który sobie same wydziobują z piersi, więc pisklęta mają ciepło jak pod pierzyną.

– A nie boją się ludzi?

– Ludzi boją się mniej niż lisów, bo my im przynajmniej nie wykradamy jaj i piskląt.

W tym momencie unoszą się skrzydła jednej z wysiadujących, wychyla się z nich dziób, a potem puchata główka. Kaczka zagarnia skrzydłami pisklę, żeby siedziało w spokoju, ale ono co chwila wysuwa łebek w innym miejscu. W końcu się poddaje i już nie próbuje uciekać, a ptasia mama przymyka oczy. Kucamy przy gniazdach, żeby się im poprzyglądać. Tkwimy tam tak długo, aż cierpną nam nogi. To niesamowite, że kaczki nie ruszają się ani o krok, mimo przejeżdżających samochodów, ciężarówki z węglem i kilku osób, które też chcą je zobaczyć z bliska.

Szkoda, że kosy w Polsce nie są takie cierpliwe. Ja z ptaków najbardziej lubię właśnie kosy. Zdarza mi się ich nasłuchiwać, gdy przebudzę się przed świtem. Mama mówi, że umiem gwizdać tak dobrze jak one i gdyby była kosem, toby przylatywała co rano na mój parapet.

Nasze zegarki tymczasem pokazują jedenastą i ciocia zarządza odwrót. Musimy jeszcze zrobić zakupy i przygotować się do drogi. Pierwszy raz będę niósł mój plecak sam, ale podobno ma nie być cięższy niż ten we wtorki, gdy mam siedem lekcji.

Wjeżdżamy do miasta i parkujemy na placu przed supermarketem, który nazywa się Svalbardbutikken. Na parkingu ciocia spotyka kilkoro znajomych. Przedstawiają się, ale natychmiast zapominam ich imiona. Są zresztą tak zaabsorbowani rozmową, że myślę, że ledwo co mnie zauważyli.

– Słyszeliście? – zagaja ciocia. – Wczoraj znaleźli czwartego niedźwiedzia, tam po drugiej stronie doliny. Wszystkie zostały zabite w ciągu ostatniego miesiąca. Pierwszy jakieś sto kilometrów stąd na południe, drugi przy lodowcu niecałe czterdzieści kilometrów od miasta, trzeci na brzegu niedaleko Grumantbyen, to przecież tuż za rogiem. I teraz ten – tak blisko Longyearbyen, że prawie niemożliwe, że nikt tego nie zauważył.

– Tak, wszyscy o tym mówią – odpowiada gość z rudą brodą. – Ale nikt nie chce się tym zająć. Jakby się zmówili. – Ciekawe, kogo ma na myśli, zastanawiam się. Mieszkańców? Policjantów? – Słyszałem nawet jednego, co mówił, że to dobrze, bo niedźwiedzie zagrażają mieszkańcom i im ich mniej, tym lepiej.

– Co za bzdury! To raczej ludzi tutaj jest za dużo – wykrzykuje ciocia.

– Wczoraj dzwoniłam do Jensa i powiedział, że nic się nie stanie do jutra i zbadają to w godzinach pracy, chociaż wiadomo, że może padać i zmyć ślady – dodaje bardzo wysoka pani w szarej czapce w paski. – Co to za policjant? Przecież tu nic się nie dzieje, nie jest przepracowany.

A więc miałem rację, chodzi o to, że policja nic nie robi w sprawie zabitych niedźwiedzi.

– Swoją drogą, ktoś musiał wiedzieć, że miejscowy helikopter jest zepsuty i że nie będą ich szukać z powietrza – zauważa ciocia. – Szkoda gadać. Samemu trzeba ruszać w teren, bo nam wkrótce tylko te miśki tutaj zostaną. – Wskazuje na wejście do sklepu, gdzie stoi wypchany niedźwiedź polarny. Drugiego widzę na wystawie sklepu z pamiątkami. – Akurat idziemy z Danielem na północ, może się czegoś dowiemy, może coś zauważymy, bo przecież tamci nie mogli się rozpłynąć w powietrzu. Gdzieś na pewno mają łódź, musieli zostawić jakiś ślad. Widzieliście Birgera?

– Wybierał się na Vindodden w ten weekend, chyba jeszcze nie wrócił – rzuca na pożegnanie ten rudy.

Po wejściu do sklepu jak zwykle pchany niewidzialną siłą wędruję między półki ze słodyczami. Ciocia odciąga mnie w stronę paczek z jedzeniem, które wyglądają jak saszetki dla kota, tylko są twarde i trochę większe.

– Wybierz, co będziesz jadł. – Podaje i tłumaczy, co jest napisane na opakowaniach. – Makaron ze szpinakiem, ryż z soczewicą, bigos wegetariański albo kasza z warzywami. Z zup porowa, brokułowa i pomidorówka.

– To jest dobre? – Krzywię się. Poza pomidorową nic mnie nie przekonuje.

– W trasie wszystko jest dobre.

– I jak to się je?

– To jest zwykłe jedzenie, tylko wysuszone. Gotujesz wodę i zalewasz tu, do kreski. Czekasz kilka minut i masz obiad jak w domu. I nawet tego w myślach nie porównuj do chińskiej zupki, bo nie mają ze sobą nic wspólnego.

Nie wiem, wszystko brzmi jak koszmar dwunastolatka. Ryż odpada, makaron jeszcze by uszedł, ale ten szpinak go przekreśla, kasza to taki ryż w przebraniu. Wybieram sześć pomidorowych i sześć bigosów. Ciocia dorzuca do tego dziesięć opakowań owsianki z malinami, bo i tak nie ma wyboru. Ja szybko wracam do półki, gdzie leżą żelki w kształcie niedźwiedzi, i jak gdyby nigdy nic wrzucam do koszyka dwa opakowania. Dokładamy jeszcze dziesięć czekolad i jakieś cukierki, które podobno nie są specjalnie smaczne, co nas uchroni przed ich natychmiastowym zjedzeniem.

– To teraz jeszcze tylko wodery i możemy wracać – mówi ciocia, odchodząc od kasy.

Pakuje torbę do bagażnika i trzaska nim kilka razy, żeby się zamknął. Fajne auto, nie ma co, oceniam w myślach. Na parkingu co rusz zatrzymują się samochody, a każdy ma czarną rejestrację z żółtymi numerami. Dorośli się zagadują, a dzieciaki jeżdżą na hulajnogach. Żałuję, że nie wziąłem swojej, bo ma dobre resory i tu na pewno by się sprawdziła. Jak na jakieś dwa tysiące mieszkańców na ulicy jest bardzo dużo ludzi. Ciekawe, że większość z nich jest stara i ma błękitne kurtki. Robią zdjęcia wszystkiemu i sobie nawzajem. Pytam ciocię, czy mieszkańcy Longyearbyen noszą specjalne uniformy. Okropnie ją to pytanie rozśmiesza.

– Widziałeś ten statek w porcie po drodze z lotniska? Nazywa się Fram, ma na pokładzie dwustu pasażerów i właśnie ich wypuścili do miasta. Takich statków latem przypływa tu coraz więcej. Największy nazywa się Mein Schiff i zabiera cztery tysiące ludzi, dwa razy więcej, niż mieszka w mieście. My go nazywamy za przeproszeniem „Men Shit”, a pasażerów szarańczą, bo przypływają, wykupują wszystko w sklepach, depczą rośliny, chodzą środkiem drogi i zostawiają po sobie tylko śmieci.

– Ale czemu oni mają jednakowe kurtki? – dociekam.

– To jest trochę jak w przedszkolu. Żeby się nie zgubili i żeby dało się ich wyłapać w tłumie albo w terenie.

– Ale my w przedszkolu nie chodziliśmy w jednakowych kurtkach.

– Bo się trzymaliście za rączki, a im nie wypada.

– Wy ich chyba nie lubicie, co?

– Niespecjalnie, chociaż w ogóle ich nie znamy. – Omijamy grupę zdezorientowanych staruszków. – Wiesz, to pewnie są w większości mili ludzie, ale w grupie dzieje się z nimi coś dziwnego. Mam wrażenie, że przestają myśleć i traktują nasze miasto jak dekorację przygotowaną na swój przyjazd.

– Dekorację? – dopytuję.

– No, wchodzą czasem do domów, pytają, czy mogą skorzystać z toalety albo dostać kawę. Nieraz słyszałam takie historie od znajomych, którzy mieszkają w centrum. I robią zdjęcia bez pozwolenia. Albo zadają te niemożliwe pytania.

– Jakie na przykład?

– Gdzie jest rezerwat niedźwiedzi, bo chcieliby zobaczyć. Albo o której godzinie wschodzi to drugie słońce, które świeci podczas dnia polarnego. Turyści czasem tracą głowę i zapominają, że tylko przypłynęli na drugą półkulę, a nie polecieli w kosmos.

– W sumie to ty też na początku byłaś turystką... – zauważam.

– Jasne. I rozumiem, czemu ci nowi są zagubieni. Pierwszy raz przyleciałam tu sama i nic nie wiedziałam o tej wyspie. Ale na wielki statek nigdy bym nie wsiadła. Wiesz, że jeden taki zużywa trzydzieści ton paliwa na dobę? To jakby trzynaście tysięcy samochodów nagle przyjechało do tego miasta. Nasza honda przy tym to rzeczywiście resorak.

Dojeżdżamy pod sklep, na którego wystawie stoi manekin w wełnianym wdzianku i kaloszach. Po chwili okazuje się, że nie ma woderów dla dzieci, ale świetnie pasują na mnie damskie. Szczerze mówiąc, nie robi mi to różnicy. Moja mama na przykład lubi nosić męskie koszule. Dlaczego ja miałbym nie nosić damskich butów? Ciocia prosi też sprzedawcę o dwa naboje do prymusa, a ja szybko pojmuję, że to nie chodzi o mnie i moje tegoroczne świadectwo, tylko o kuchenkę do gotowania tych suchych bigosów. No dobra, nie jestem prymusem. Ale rodzice mi zawsze powtarzają, że od stopni ważniejsze jest to, żebym miał w życiu pasję. Jeszcze swojej nie znalazłem, ale mam dopiero dwanaście lat.

– No to mamy wszystko, króliczku. – Ciocia puszcza do mnie oko. – Zostawmy to miasto z jego wielkimi statkami i zobaczmy prawdziwy Spitsbergen. Ale żebyś nie czuł się tak zupełnie wyjątkowy, muszę ci zrobić zdjęcie pod znakiem, pod którym fotografuje się każdy rasowy turysta.

– Czy ja tego chcę?

– Oczywiście! Wyślemy rodzicom.

Tuż za psiarnią rzeczywiście stoi znak, którego wcześniej nie zauważyłem: trójkątny ostrzegawczy z niedźwiedziem. Podpis: Gjelder hele Svalbard, czyli „obowiązuje na całym Svalbardzie”, archipelagu, którego największą wyspą jest Spitsbergen.

– I niedźwiedzie rzeczywiście tu przychodzą? – chcę wiedzieć, podchodząc do znaku.

– Zdarza się.

– A do twojej chatki też mogą przyjść?

– Raz jeden tylko przechodził, ale nic się nie bój, przez te duże okna wszystkich widać z daleka i do Kopciuszka nikt ci nie wejdzie – mówi ze śmiechem. – A teraz nie zagaduj, robię zdjęcie!

Ustawiam się w pozie bohatera i unoszę kąciki ust. Nie rozumiem, dlaczego do zdjęć zawsze trzeba się uśmiechać. Gdybym miał poważną minę, mama od razu by zadzwoniła z pytaniem, co się dzieje. A nic się nie dzieje. Po prostu gdybym mógł wybierać, nie szczerzyłbym się teraz do aparatu, mimo że jestem zachwycony.

– No, bardzo ładnie, jeszcze raz. O. Teraz super. Od razu wyślę. – Wysyła. – A wiesz, jaka jest historia związana z tym znakiem? No bo zobacz, wszędzie na świecie tego typu znaki mają jasne tło i czarne zwierzę. I tu kiedyś było tak samo, ale mieszkańcy w końcu zaprotestowali, że jak to, przecież niedźwiedź jest biały i trzeba zmienić. I dlatego jest biały na czarnym tle.

– A ty widziałaś niedźwiedzia?

– Tak, dotychczas dwanaście. Z czego tylko jednego na tyle blisko, że sam na mnie spojrzał.

– I bałaś się wtedy?

– No jasne.

Dojeżdżamy do końca drogi, samochód zostawiamy na poboczu jak poprzednio i znowu idziemy przez tundrę. Dzwoni telefon, a ja od razu poznaję, że ciocia rozmawia z mamą, bo zaczyna się chichrać.

– No naprawdę, zjadł i jeszcze mówił, że mu smakuje. – Dociera do mnie urywek rozmowy. – Daniel, mama nie wierzy, że zjadłeś ryż z gotowaną rybą! Czekaj, dam nas na głośnomówiący.

– Cześć, Danusiu! – „Danusiu”, no nie mogę... Umawialiśmy się już na jedenaste urodziny, że toleruję tylko „Danielka”. – Jaki zadowolony jesteś na tym zdjęciu. Słyszałam, że apetyt ci dopisuje! Nie marzniesz?

– Nie bardzo – odpowiadam, bo nie lubię rozmawiać przez telefon.

– Wszystko dobrze?

– Tak. – No co będę teraz opowiadał, przecież tyle się wydarzyło. Zamiast tego pytam: – Jak Rosa i Szprotka?

– Dobrze, dobrze, tęsknią. My też tęsknimy. Jesteś grzeczny? – To ostatnie to taki nasz rodzinny żart.

– Jak zawsze!

– Jasne!

– Tak, dziecko na medal, nie marudzi – wtrąca ciocia.

– Ty, to weź go przetrzymaj jeszcze z tydzień dłużej, może zacznie jeść warzywa, co? – śmieje się mama.

Nikt nie czeka na moją odpowiedź, a ja chciałem tylko powiedzieć, że nie mam nic przeciwko pozostaniu tu dłużej. Ciocia tymczasem opowiada mamie o naszym planie. Dzisiaj ruszamy i przez najbliższe dni będziemy poza zasięgiem. Nic nie wspomina o niedźwiedziach i szajce kłusowników. Znowu rozmawiają na słuchawkach, więc nie wiem, co mama mówi, ale domyślam się, że trochę się niepokoi. Jak gadamy z chłopakami z klasy, to wychodzi na to, że chyba wszystkie mamy tak mają, co zrobić. Na do widzenia ciocia daje mi jeszcze telefon, a mama mówi, że mnie kocha.

– Też cię kocham – odpowiadam. – Szkoda, że nie idziesz z nami.

Przez kolejną godzinę pakujemy plecaki. Cięższe rzeczy do cioci, lżejsze do mnie. Do niej idą: namiot, cztery grube patyki z metalowymi zakończeniami, linki i metalowe pojemniki, suszone owoce, jedzenie w torebkach, zestaw do gotowania, sztućce, apteczka, telefon satelitarny, śpiwór z dmuchanym materacem i ubrania na zmianę, w tym wodery. Ja biorę swój śpiwór i materac, jedzenie i moje ubrania. Każde z nas dostaje po butelce wody i termosie z herbatą oraz słodycze, które upychamy w bocznych kieszeniach. Wykradam jeden z tych rzekomo niedobrych cukierków. Rzeczywiście paskudny. Przykleja się do podniebienia i muszę go zeskrobać paznokciem. Ciocia przytwierdza do swojego plecaka jeszcze dwa kijki do chodzenia po górach, bo podobno przydadzą nam się przy przekraczaniu rzeki. Umiem pływać, ale widziałem na filmach, że jeśli się wpadnie w nurt, to nic nie pomoże, a na końcu rzeki zazwyczaj jest wodospad. Na myśl o tym pędzę jeszcze raz odwiedzić Kopciuszka.

– A teraz najważniejsze. – Ciocia stoi ze strzelbą w ręce, kiedy wracam do chaty. – To jest mauzer, którego bierzemy ze sobą na wszelki wypadek, gdybyśmy spotkali ciekawskiego niedźwiedzia i musieli go odstraszyć. Tylko ja go dotykam, ty nie wchodzisz nigdy przed lufę, nie zbliżasz się, jest dla ciebie niewidoczny. I od teraz będzie jak na prawdziwej wyprawie, że ufasz przewodnikowi, dobrze?

– Dobrze. A czy przewodnik może mnie z tej okazji już nie nazywać króliczkiem?

Mina cioci świadczy o tym, że nie jest to takie oczywiste.

Wychodząc z chatki, zamykamy drzwi tylko na klamkę, a ja już nawet nie pytam, dlaczego nie na klucz. Mówię, że fajnie byłoby nie musieć pamiętać o alarmie w domu albo nie zapinać roweru za każdym razem, kiedy go zostawiam pod sklepem. Ciocia na to opowiada, że gdy kupowała tu rower i poprosiła o zabezpieczenie, sprzedawca powiedział, że nie mają niczego takiego, i prawie się obraził.

Ruszamy w głąb doliny, którą było widać z okien. Wszystko wydaje się bliżej niż w rzeczywistości. Z daleka trudno określić, czy coś jest duże, czy małe, bo nie ma z czym porównać. Jeśli ktoś widzi mnie teraz z daleka, być może pomyśli, że to dorosły z plecakiem, nie dziecko. Mam już 158 centymetrów wzrostu, ale nadal sięgam cioci tylko do ramion. Są z mamą tego samego wzrostu i obie mają w zwyczaju opierać brodę o czubek mojej głowy. Odkąd przyleciałem, ciocia zrobiła to już trzy razy. Idziemy dobrym tempem. Zatrzymujemy się dopiero wtedy, gdy pod stopami pojawia się coraz więcej małych różowych kwiatków na zielonych kępkach.

– To lepnica bezłodygowa – wyjaśnia ciocia.

– Brzmi jak jakaś choroba! – wzdrygam się.

– Inaczej mówi się na nią kwitnący mech. Już lepiej, co?

– A czemu ma kwiaty tylko z jednej strony?

– Bo jest naturalnym kompasem i kwitnie od południa. Gdybyśmy podczas dnia polarnego nagle się zgubili, wskaże nam właściwy kierunek świata.

– Czyli teraz kierujemy się na północ.

– Na północny zachód. Trzeba brać poprawkę na precyzję kwiatów.

– Ciociu – pytam po jakimś czasie. – A jak to jest z tymi niedźwiedziami? Można do nich strzelać czy nie? Bo idziesz z tą strzelbą jak na wojnę.

– Można strzelać tylko w samoobronie, gdyby misiek nas zaatakował – odpowiada i poprawia pasek od mauzera, który wpija się jej w ramię. – Problem w tym, że my często sami nie wiemy, czy to atak, czy tylko ciekawość. Ci, którzy mieszkają tu dłużej ode mnie, zawsze powtarzają, że niedźwiedzie tak naprawdę unikają ludzi i atakują ich tylko wtedy, kiedy mają wyraźny powód.

– Czyli gdybyśmy teraz spotkali niedźwiedzia, to do niego strzelisz?

– Tylko jeśli będzie chciał cię pożreć – śmieje się i poprawia czapkę, która jej się zsunęła na oczy.

– Ej, serio pytam.

– Nie wiem, Daniel. Gdyby coś nam zagrażało z jego strony, to pewnie bym strzeliła, ale najpierw w powietrze. To zazwyczaj pomaga i miśki uciekają od samego huku. Zresztą o tej porze roku zazwyczaj pojawiają się bliżej brzegu, a my, jak sam widzisz, wędrujemy doliną.

Właściwie nie jestem pewien, czy mnie ta rozmowa uspokoiła, ale chociaż wiem trochę więcej. Na szczęście teren jest rozległy i wszystko widać z dużej odległości. Stąpamy po kamieniach i mchu. Nie ma tu żadnych wydeptanych ścieżek ani oznaczeń szlaków. Nie jest specjalnie mokro, zresztą z daleka widać, gdzie grunt może być grząski. Ciocia jest oczami wyprawy, wie, czego wypatrywać. Najpierw kierujemy się na drugą stronę doliny, gdzie mają leżeć te zignorowane przez policjanta ślady po niedźwiedziu.

Miejsce zbrodni jest widoczne z daleka, bo krążą nad nim ptaki. Niedźwiedź nie jest duży, widać mięśnie i kości w kałuży zaschniętej krwi. Leży skulony, jakby spał. Nie patrzę mu w oczy, bo to jednak trochę straszne. Nigdy nie widziałem martwego zwierzęcia takich rozmiarów. No dobra, zerkam tylko raz. Mętne oczy patrzą na mnie z obdartej ze skóry głowy, więc szybko odwracam wzrok i staram się myśleć o czymś innym. Niby wiem, że martwe zwierzę to widok w przyrodzie naturalny, a mimo to... czuję się jakoś nieswojo.

Zamiast na ciele niedźwiedzia skupiam się na jego otoczeniu. Od miejsca zbrodni odchodzą ślady płóz – rozpoznaję je z łatwością. Są też ślady butów, ale niewyraźne. Wokół walają się skrawki mięsa. Ciocia mówi do siebie, coś notuje w wyjętym z plecaka zeszycie. I nagle się schyla. Zaciekawiony podchodzę do niej. Na ziemi obok wnętrzności leży coś, co wygląda jak kawałek szmaty. Ciocia trąca to kijkiem, nabija na ostrą końcówkę i podnosi na wysokość oczu.

– Ha! – wykrzykuje po krótkiej chwili przyglądania się.

– Co?

– Rękawiczka.

Rzeczywiście, i ja rozpoznaję dokładnie pięć palców. Rękawiczka jest mała i ciemna od zaschniętej krwi, więc nie wiadomo, jakiego jest koloru. Przy przegubie ma wzorek w gwiazdki, tylko tyle można dostrzec.

– A jednak zostawili ślad – szepcze ciocia z zadowoleniem, przymierzając znalezisko do swojej dłoni. – I wygląda, że wśród nich jest kobieta. Albo dziecko.

– Dziecko?

– W Norwegii polują całe rodziny, wiesz przecież.

– No wiem, wiem, ale to mnie zawsze przerażało – wzdrygam się.

– Ciesz się, że twój tatuś przyjechał do Polski i nie każe ci oprawiać saren i zajęcy.

Cieszę się. Nie wyobrażam sobie mojej mamy i mojego taty na polowaniu. Rodzice w ogóle nie jedzą mięsa poza rybami, bo uważają, że mamy dość innego pożywienia. Dyskutują o tym z dziadkami, kiedy podobno nie słyszę, bo tamci są przekonani, że dziecko powinno jeść mięso. Ja tam nie mam zdania. Jak częstują, to zjadam parówkę albo hamburgera.

– I co teraz zrobimy? – pytam ciocię.

– Zabieramy dowód rzeczowy i ruszamy dalej.

– W filmach zawsze ostrzegają, żeby nie ruszać niczego na miejscu zbrodni, zanim przyjedzie prokurator.

– A ty nie jesteś za młody na oglądanie kryminałów?

– To zależy, którego rodzica zapytasz.

– No tak, może nie nosisz tatusiowi strzelby, ale widać, że i tak cię nie oszczędza. Norweskie dzieci od samego początku oswaja się ze śmiercią i potem niczego się nie boją.

Bo ja wiem. Wielu rzeczy się boję i tata mówi, żebym nie wstydził się do tego przyznawać.

– To co z tym prokuratorem? – zmieniam temat.

– My tu nawet porządnego policjanta nie mamy, a co dopiero prokuratora. Może przyleci ze stałego lądu, ale znając realia, pewnie nikogo nie wyślą, bo zaczęły się wakacje i każdy już myśli o podróżach do ciepłych krajów, a nie ekspedycjach na biegun. Zabieram ten dowód na własną odpowiedzialność.

Zdejmuje plecak i przywiązuje znalezisko do dolnych troków. Ja tymczasem wyciągam telefon i pstrykam parę zdjęć rękawiczki i miejsca zbrodni. Jeszcze nie wiem, do czego miałyby mi się przydać, ale skoro tak zawsze robią detektywi na filmach, to musi to mieć sens. Zaraz potem nad truchło zlatują się ptaki.

Idziemy dalej, krwawy kawałek wełny przymocowany do cioci plecaka majta się przy każdym ruchu, a mnie nie opuszcza wrażenie, że gdzieś już kiedyś widziałem podobną rękawiczkę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: