- promocja
- W empik go
Przyjaciele na zawsze - ebook
Przyjaciele na zawsze - ebook
Gabby, Billy, Izzie, Andy i Sean to piątka przyjaciół o odmiennych charakterach i talentach. Łączy ich właściwie tylko jedno: magiczna nić porozumienia, którą najłatwiej jest odnaleźć w dzieciństwie. Poznają się pewnego słonecznego wrześniowego poranka w ekskluzywnej Atwood School i z miejsca się stają nierozłączni. Wszyscy nazywają ich Wielką Piątką. Są dla siebie kimś więcej niż tylko przyjaciółmi. Nie zmieniają się, pomimo upływającego czasu.
Jednak z biegiem lat w ich pozornie idealnym życiu pojawiają się pierwsze rysy: problemy z rodzicami, niefortunne wybory, mniejsze lub większe niepowodzenia. W trudnych chwilach każde z nich może się zwrócić o pomoc do reszty przyjaciół, by odzyskać równowagę i sprowadzić swoje życie na właściwe tory. Po skończeniu Atwood School jednak ich dalsza droga okazuje się jeszcze bardziej wyboista. Ścieżki Wielkiej Piątki stopniowo się rozchodzą, wyzwania i porażki stają się coraz poważniejsze, straty dotkliwsze, a wybór właściwych dróg coraz trudniejszy.
W swojej być może najbardziej intrygującej i naszpikowanej emocjami powieści Danielle Steel opowiada chwytającą za serce i zarazem podnoszącą na duchu historię. Rozgrywa się ona na przestrzeni kilku dekad, splata ze sobą losy barwnych bohaterów i porusza temat codziennych trosk, którym czasem, przy odrobinie szczęścia, możemy stawić czoła z niezawodnym przyjacielem u boku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67790-13-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Proces naboru do Atwood School – te wszystkie dni otwarte, spotkania, dociekliwe rozmowy z matkami lub ojcami, a czasem z obojgiem rodziców, prześwietlanie każdego dziecka – pochłaniał pół roku i doprowadzał rodziców na skraj szaleństwa. Rodzeństwo uczniów miało większe szanse, ale i tak najbardziej liczyły się mocne strony samego dziecka, niezależnie od tego, czy w szkole uczył się już jego brat lub siostra. Atwood należała do nielicznych prywatnych szkół koedukacyjnych w San Francisco – większość tamtejszych szkół z tradycjami przyjmowała albo tylko dziewczynki, albo tylko chłopców – i była jedyna, która zapewniała pełny cykl kształcenia, od zerówki do matury, co czyniło ją niezwykle pożądaną dla rodziców, którzy nie chcieli przechodzić po raz kolejny przez proces naboru do gimnazjum i liceum.
Listy z decyzją o przyjęciu lub nieprzyjęciu dziecka przychodziły pod koniec marca i były wyczekiwane z takim samym niepokojem jak listy z Harvardu czy Yale. Niektórzy rodzice przyznawali, że omal nie popadli wówczas w obłęd, utrzymywali jednak, że było warto, ponieważ Atwood jest wspaniałą, przydającą prestiżu szkołą, w której dzieci traktowane są indywidualnie i której uczniowie, jeśli ukończą liceum, zwykle dostają się na najlepsze uczelnie, także te należące do Ivy League. Umieszczenie dziecka w Atwood było nie lada wyczynem. Szkoła liczyła około sześciuset pięćdziesięciu uczniów, położona była w doskonałym miejscu, przy Pacific Heights, a na jednego nauczyciela przypadała zaskakująco niewielka liczba wychowanków. Atwood gwarantowała przyszłą karierę, wstęp do college’u i opiekę psychologa.
Gdy nadszedł w końcu wielki dzień rozpoczęcia nauki przez pierwszoroczniaków – była to środa po Święcie Pracy – w San Francisco panował upał nietypowy jak na wrzesień. Od niedzieli temperatura w dzień przekraczała 32 stopnie Celsjusza, w nocy nie spadała poniżej 20 stopni. Tak upalna pogoda zdarzała się najwyżej raz czy dwa razy do roku i wszyscy wiedzieli, że skończy się, gdy tylko nastaną mgły; będzie wtedy wiał silny, chłodny wiatr, a temperatura wróci do poziomu około 15 stopni w dzień i około 10 stopni w nocy.
Marilyn Norton na ogół lubiła upały, ale teraz znosiła je źle, była bowiem w dziewiątym miesiącu ciąży, za dwa dni miała rodzić. Oczekiwała drugiego dziecka, również chłopca, który zapowiadał się na bardzo dużego noworodka. Chodzenie sprawiało jej trudności, kostki u nóg i stopy tak opuchły, że udawało się wcisnąć na nie tylko gumowe japonki. Marilyn miała na sobie obszerne białe szorty, teraz już na nią za ciasne, i biały T-shirt swego męża, opinający brzuch. Żadne ubrania na nią nie wchodziły, ale nie przejmowała się tym, bo dziecko miało się urodzić lada chwila. Cieszyła się, że udało jej się wcisnąć w cokolwiek, tak że mogła towarzyszyć synowi pierwszego dnia szkoły. Malec bardzo się denerwował, dlatego Marilyn chciała być przy nim w tej ważnej chwili. Gdyby musiała jechać do pracy, Billy’ego odwiózłby jego ojciec Larry; w tym wypadku chłopca obiecała odebrać ze szkoły sąsiadka. Billy, jak wszystkie dzieci, wolał jednak być z mamą tego pierwszego dnia, Marilyn była więc szczęśliwa, że tu jest, a gdy wchodzili do nowoczesnego, pięknego gmachu, syn trzymał ją mocno za rękę. Nowe budynki szkolne wybudowano przed pięciu laty przy hojnym wsparciu finansowym ze strony rodziców obecnych uczniów oraz wdzięcznych rodziców wychowanków, którym się powiodło w życiu.
Billy rzucał matce niespokojne spojrzenia, kurczowo przyciskając małą futbolówkę. Oboje mieli bujne, kręcone rude włosy i szerokie uśmiechy. Uśmiech Billy’ego sprawiał, że Marilyn także musiała się uśmiechać; malec wyglądał tak uroczo bez dwóch przednich zębów. Był wspaniałym, spokojnym dzieckiem, pragnącym wszystkich zadowolić, zawsze miłym dla matki i lubiącym sprawiać przyjemność ojcu. Wiedział, że Larry najbardziej lubi rozmawiać o sporcie. Pamiętał wszystko, co opowiadał mu o każdym meczu. Miał pięć lat i od roku powtarzał, że pewnego dnia chce grać w futbol w 49ers. „Taki jest mój chłopiec!” – mówił z dumą Larry Norton, który miał bzika na punkcie sportu, futbolu, bejsbolu i koszykówki. W weekendy grywał ze swymi klientami w golfa i tenisa. Codziennie rano sumiennie ćwiczył i zachęcał do tego żonę. Marilyn, silna i sprawna, grała z nim w tenisa, dopóki nie zrobiła się w ciąży zbyt gruba, by szybko dobiec i odbić piłeczkę.
Marilyn miała trzydzieści lat. Larry’ego poznała osiem lat wcześniej, gdy po ukończeniu college’u trafiła do tej samej firmy ubezpieczeniowej, w której on pracował. Był o osiem lat od niej starszy i bardzo przystojny. Od razu ją zauważył i droczył się z nią z powodu jej rudych włosów. Wszystkie kobiety w firmie uważały, że jest cudowny, i chciały z nim chodzić. Szczęśliwą zwyciężczynią została Marilyn. Pobrali się, gdy miała dwadzieścia cztery lata. Bardzo szybko zaszła w ciążę i urodziła Billy’ego; na następne dziecko czekała pięć lat. Larry nie posiadał się z radości, że będzie to również chłopiec. Chcieli dać mu na imię Brian.
Larry grywał przez krótki czas w bejsbol w drugoligowych zespołach, odnosząc duże sukcesy. Słynął z mocnego uderzenia, tak że wszyscy byli przekonani, iż trafi do zespołu pierwszej ligi. Kres jego karierze położyła kontuzja łokcia, odniesiona podczas wypadku na nartach, rozpoczął więc pracę w ubezpieczeniach. Początkowo bardzo tym rozgoryczony, zaczął zbyt dużo pić i flirtować z kobietami. Nieodmiennie utrzymywał, że pije tylko dla towarzystwa. Był duszą każdego przyjęcia. Po ślubie z Marilyn porzucił pracę w firmie i poszedł na swoje. Z natury sprzedawca, został maklerem ubezpieczeniowym, a założona przez niego firma odniosła duży sukces, dzięki czemu mógł zapewnić rodzinie wygodne, luksusowe wręcz życie. Nortonowie kupili okazały dom przy Pacific Heights, a Marilyn nie wróciła już do pracy. Ulubionymi klientami Larry’ego byli pierwszoligowi zawodnicy, którzy mieli do niego zaufanie i stali się teraz podstawą bytu jego firmy. W wieku trzydziestu ośmiu lat Larry Norton był właścicielem solidnej, stabilnej firmy i cieszył się dobrą reputacją. Nadal odczuwał rozczarowanie, że nie został zawodowym bejsbolistą, chętnie jednak przyznawał, że życie ułożyło mu się wspaniale, że ma najlepszą żonę i syna, który pewnego dnia zostanie zawodowym graczem, jeśli on będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia. Choć jego życie okazało się inne, niż planował, Larry Norton był szczęśliwym człowiekiem. Tego rana nie towarzyszył Billy’emu rozpoczynającemu naukę w szkole, ponieważ umówił się na śniadanie z jednym z zawodników 49ers, któremu miał sprzedać dodatkowe ubezpieczenie. W tego rodzaju sytuacjach klienci zawsze mieli pierwszeństwo, zwłaszcza jeśli byli gwiazdami. W szkole pojawiło się zresztą niewielu ojców, Billy nie miał więc żalu. Ojciec obiecał mu piłkę z autografem i kilka kart ze zdjęciem zawodnika, z którym miał zjeść śniadanie; karty przydadzą się na wymianę. Podniecony tym Billy cieszył się, że przyszedł do szkoły tylko z mamą.
Nauczycielka stojąca w drzwiach zerówki, gdzie zbierali się pierwszoroczniacy, spojrzała na chłopca z ciepłym uśmiechem, on zaś zerknął na nią nieśmiało, wciąż trzymając matkę za rękę. Nauczycielka, ładna i młoda, miała długie blond włosy. Wyglądała na świeżo upieczoną absolwentkę college’u. Z identyfikatora wynikało, że jest asystentką nauczycielki i ma na imię Pam. Billy również miał identyfikator. Po wejściu do budynku Marilyn zaprowadziła syna do jego klasy, gdzie bawiło się już kilkanaścioro dzieci. Nauczycielka od razu przywitała się z nim i zapytała, czy chciałby zostawić piłkę w swojej szafce, aby mieć ręce wolne do zabawy. Była to Miss June, mniej więcej w wieku Marilyn.
Billy zawahał się, a potem przecząco pokręcił głową. Bał się, że ktoś ukradnie mu piłkę. Marilyn zapewniła go, że tak się nie stanie, i namówiła, aby poszedł za radą nauczycielki. Pomogła mu znaleźć szafkę w rzędzie otwartych szafek, gdzie inne dzieci już złożyły swoje rzeczy. Gdy wrócili do klasy, Miss June zaproponowała, aby Billy pobawił się klockami, dopóki nie przyjdzie reszta kolegów. Zastanawiał się nad propozycją, nie spuszczając oczu z matki, która łagodnie popchnęła go do przodu.
– W domu lubisz się bawić klockami – przypomniała. – A ja nigdzie nie zniknę. Dlaczego nie chcesz się pobawić? Będę tu cały czas.
Pokazała synowi małe krzesełko i z wyraźną trudnością opadła na nie, myśląc przy tym, że trzeba będzie dźwigu, żeby ją stąd podnieść. Miss June zaprowadziła Billy’ego do kącika z klockami, a on zabrał się do budowania z największych czegoś w rodzaju twierdzy. Był dużym chłopcem, wysokim i silnym, co bardzo cieszyło jego ojca. Larry bez trudu potrafił wyobrazić sobie syna jako futbolistę i sprawił, że stało się to również marzeniem Billy’ego od chwili, gdy był już na tyle duży, że można było z nim poważnie rozmawiać. Larry marzył o karierze piłkarskiej dla syna, zanim jeszcze dorodny, pięciokilogramowy chłopiec przyszedł na świat. Billy był masywniejszej budowy niż większość jego rówieśników, a przy tym łagodny i czuły. Nigdy nie przejawiał agresji wobec innych dzieci, a podczas rekrutacji do Atwood wywarł na komisji bardzo dobre wrażenie. Okazał się nie tylko sprawny ruchowo, lecz także znakomicie rozgarnięty. Marilyn wciąż z trudem mogła wyobrazić sobie, że drugi syn będzie równie wspaniały jak pierwszy. Billy był przecież najwspanialszy. Teraz zajął się klockami i zapomniał o matce, podczas gdy ona siedziała w niewygodnej pozycji na krzesełku, obserwując wchodzące do klasy dzieci.
Zauważyła ciemnowłosego chłopca o niebieskich oczach, niższego i szczuplejszego niż Billy. Za pasek krótkich spodenek miał wciśnięty mały rewolwer, a do koszuli przypiętą gwiazdę szeryfa. Pomyślała, że tego rodzaju zabawki nie są dozwolone w szkole, ale najwyraźniej umknęły uwadze Miss Pam, witającej w drzwiach gromadkę jednocześnie wchodzących dzieci. Sean również był z matką, ładną blondynką w dżinsach i białym T-shircie, o kilka lat starszą od Marilyn. Tak jak Billy Sean trzymał matkę za rękę, a kilka chwil później zostawił ją, aby zająć się klockami, matka zaś obserwowała go z uśmiechem. Sean i Billy zaczęli się bawić ramię przy ramieniu, podkradając sobie klocki, lecz nie zwracając na siebie większej uwagi.
Kilka minut później Miss June zauważyła rewolwer i ruszyła porozmawiać z Seanem, obserwowana przez matkę chłopca. Connie O’Hara wiedziała, że syn nie będzie mógł zatrzymać tej zabawki w szkole. W Atwood uczył się w siódmej klasie jej starszy syn, Kevin, znała więc obowiązujące w szkole zasady. Sean upierał się jednak, że musi zabrać ze sobą rewolwer. Connie sama uczyła w szkole przed zamążpójściem i zdawała sobie sprawę z obowiązujących w takich placówkach reguł, ale ponieważ nie udało jej się przekonać Seana do zostawienia „broni” w domu, postanowiła pozostawić rozwiązanie problemu nauczycielce. Miss June podeszła do chłopca z miłym uśmiechem.
– Schowamy to w twojej szafce, Seanie, dobrze? Możesz zatrzymać gwiazdę szeryfa.
– Nie chcę, żeby ktoś zabrał moją broń – odparł Sean, patrząc surowo na nauczycielkę.
– Dajmy ją więc twojej mamie. Odda ci broń, gdy będzie cię odbierała z zajęć. Ale w twojej szafce rewolwer też będzie bezpieczny – zapewniła Miss June, choć nie mogła wykluczyć, że chłopiec przekradnie się w którymś momencie do szafki i znów włoży rewolwer za pasek spodenek.
– Mogę go potrzebować – oznajmił Sean, zmagając się z dużym klockiem, który chciał ułożyć na szczycie piramidki. Mimo zaledwie przeciętnego wzrostu i szczupłej budowy był silnym chłopcem. – Może będę musiał kogoś aresztować – wyjaśnił.
Miss June z powagą skinęła głową.
– Rozumiem, ale nie sądzę, żebyś musiał kogoś tu aresztować. Wszyscy twoi koledzy to fajni faceci.
– Może do szkoły przyjdzie jakiś złodziej albo inny zły człowiek.
– Nie pozwolimy na to. Tu nie przychodzą źli ludzie. Oddajmy rewolwer mamie – nakazała Miss June stanowczo.
Sean patrzył jej w oczy, oceniając, na ile poważnie ona mówi, i doszedł do wniosku, że mówi serio. Nie podobało mu się to, ale powoli wyjął rewolwer zza paska i podał nauczycielce, która podeszła do Connie i wręczyła jej „broń”. Connie, stojąca obok ciężarnej matki Billy’ego, przeprosiła Miss June, wsunęła rewolwer do torebki i usiadła na krzesełku koło Marilyn.
– Wiedziałam, że tak będzie. Znam zasady. Mam tu syna w siódmej klasie. Ale Sean nie chciał wyjść bez tego z domu. – Uśmiechnęła się do Marilyn z zakłopotaniem.
– Billy przyniósł swoją piłkę. Włożył ją do szafki. – Marilyn wskazała głową syna bawiącego się obok Seana.
– Ma wspaniałą rudą czuprynę – powiedziała z zachwytem Connie.
Chłopcy bawili się spokojnie, nic nie mówiąc, gdy do kącika z klockami podeszła dziewczynka, istne uosobienie ideału małej dziewczynki. Miała piękne, długie jasne włosy, całe w lokach, i duże niebieskie oczy, a na sobie ładną różową sukienkę, białe skarpetki i różowe lakierki. Wyglądała jak anioł. Od razu, bez słowa, wyjęła z rąk Billy’ego największy klocek i uznała go za swój. Chłopiec nawet nie zaprotestował. Gdy tylko ustawiła klocek zabrany Billy’emu, zobaczyła, że Sean chce dołożyć kolejny klocek do budowanej przez siebie twierdzy, i też mu go zabrała. Rzuciła przy tym obu kolegom spojrzenie ostrzegające, żeby z nią nie zadzierali, i przystąpiła do gromadzenia kupki klocków, podczas gdy chłopcy patrzyli na nią zdumieni.
– To właśnie podoba mi się w koedukacji – szepnęła Connie do matki Billy’ego. – W ten sposób wcześnie uczą się radzić sobie także z dziewczynkami, jak w prawdziwym życiu, nie tylko z samymi chłopcami.
Billy wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać, ponieważ dziewczynka zabrała mu jeszcze jeden klocek, a Sean rzucił jej ponure spojrzenie, gdy zrobiła to samo jemu.
– Dobrze, że rewolwer mam w torebce. On na pewno zaraz by ją za to aresztował. Mam tylko nadzieję, że jej nie uderzy – powiedziała Connie.
Kobiety obserwowały swych synów, podczas gdy blond anioł, czy może demon, budował klocek po klocku własną twierdzę, nie przejmując się chłopcami. Dziewczynka – na jej identyfikatorze widniały dwa imiona, „Gabrielle” i „Gabby” – niepodzielnie królowała teraz w kąciku z klockami; chłopcy się poddali. Potrząsała długimi blond lokami, oni zaś patrzyli na nią oszołomieni.
Do kącika podeszła druga dziewczynka, zatrzymała się na dwie sekundy, po czym skierowała się do sąsiedniego kącika kuchennego. Zaczęła uwijać się między garnkami i patelniami, otwierała i zamykała drzwiczki piekarnika, wkładała różne rzeczy do piecyka i do lodówki. Miała miłą twarzyczkę i brązowe włosy, starannie zaplecione w dwa warkocze. Ubrana była w ogrodniczki, tenisówki i czerwony T-shirt. Pochłonięta zabawą, zdawała się nie zwracać uwagi na inne dzieci, ale cała trójka uważnie się przypatrywała, jak do dziewczynki podchodzi kobieta w granatowym kostiumie i całuje ją na do widzenia. Kobieta miała takie same brązowe włosy jak córka, tylko upięte w kok. Mimo upału ubrana była w żakiet, białą jedwabną bluzkę, pończochy i pantofle na wysokich obcasach. Wyglądała na bankowca, prawniczkę bądź szefową firmy. A jej córka sprawiała wrażenie, jakby zupełnie nie przejmowała się tym, że matka zostawia ją samą. Najwyraźniej przywykła do jej nieobecności, w przeciwieństwie do obu chłopców, którzy chcieli, by matki zostały z nimi.
Dziewczynka z warkoczykami miała na imię, jak głosił identyfikator, Izzie. Gdy za jej matką zamknęły się drzwi, obaj chłopcy podeszli niepewnie do Izzie. Ta druga dziewczynka budziła w nich strach, zignorowali ją więc i zostawili w kąciku z klockami. Nieważne, że była ładna, skoro okazała się niemiła. Izzie, krzątająca się po kuchni, wydawała się bardziej przystępna.
– Co robisz? – zapytał ją Billy.
– Lunch – odparła, obrzucając go spojrzeniem mówiącym, że odpowiedź jest przecież oczywista. – Na co masz ochotę?
W kąciku kuchennym stały koszyki z plastikowym jedzeniem; Izzie wyjmowała atrapy produktów i potraw z lodówki i piekarnika, po czym układała je na talerzach. Obok stał stół piknikowy. Zerówka w Atwood była wspaniale wyposażona w zabawki. Niezmiennie robiło to wrażenie na zwiedzających placówkę rodzicach. Na terenie szkoły znajdował się również ogromny plac zabaw i obszerna sala gimnastyczna z pierwszorzędnym sprzętem sportowym. Bardzo podobało się to ojcu Billy’ego, Larry’emu, Marilyn natomiast najbardziej przypadł do gustu program nauczania. Chciała, aby Billy nauczył się czegoś więcej niż tylko gry w piłkę. Larry był sprytnym biznesmenem i genialnym sprzedawcą, miał niezwykły wdzięk, ale nie wyniósł wiele ze szkoły. Marilyn pragnęła mieć pewność, że w wypadku jej syna stanie się inaczej.
– Serio? – zapytał Billy, aby się upewnić, czy chodzi o prawdziwy lunch. W jego szeroko otwartych oczach malowała się dziecięca ufność i naiwność.
Izzie roześmiała się.
– Oczywiście, że nie, głupku – zbeształa go żartobliwie. – To tylko na niby. Co byś chciał zjeść? – Sprawiała wrażenie, że naprawdę ją to obchodzi.
– Och... Poproszę hamburgera i hot doga, z keczupem i musztardą, i z frytkami. Bez ogórków – złożył zamówienie Billy.
– Już się robi – rzuciła rzeczowo Izzie, po czym wręczyła mu talerz, na którym piętrzyła się sterta jedzenia, i wskazała stół.
Billy usiadł, a wtedy przyszła kolej na Seana. Izzie odruchowo zaczęła matkować chłopcom, troszczyć się o nich.
– A co ty zjesz? – zapytała z uśmiechem.
– Pizzę – odpowiedział z powagą Sean. – I lody z gorącym sosem czekoladowym.
Izzie miała w magazynie plastikowego jedzenia i jedno, i drugie, od razu więc mu podała. Wyglądała jak kucharz przygotowujący proste dania w barze szybkiej obsługi. I wtedy w kąciku kuchennym pojawił się anioł w różowej sukience i błyszczących różowych bucikach.
– Czy twój ojciec ma restaurację? – zapytała zaciekawiona Gabby. Izzie bowiem doskonale radziła sobie w kuchni i sprawiała wrażenie znającej się na rzeczy.
– Nie. Jest prawnikiem. Pomaga biednym ludziom, których ktoś skrzywdził. Pracuje dla ACLU. Mama też jest prawnikiem, pracuje dla firm. Dzisiaj musiała iść do sądu, dlatego nie mogła tu zostać. Musiała złożyć wniosek. Mama nie umie gotować, ale tata umie.
– Mój tata sprzedaje samochody. Mama dostaje co roku nowego jaguara. Wyglądasz na dobrą kucharkę – powiedział uprzejmie anioł.
Gabby wydawała się o wiele bardziej zainteresowana Izzie niż chłopcami. Co prawda dziewczynki trzymały się zwykle razem i miały podobne zainteresowania, a chłopcy tworzyli odrębną grupę, ale przecież wszyscy byli w jednej klasie i w pewien sposób nawzajem się temperowali.
– Czy mogę dostać makaron z serem? I pączka? – zapytała Gabby, pokazując plastikowego pączka z różową posypką.
Izzie podała jej talerz z makaronem i pączka na różowej tacy. Gabby poczekała, aż Izzie weźmie dla siebie plastikowego banana i pączka z czekoladą, a potem obydwie dołączyły do chłopców. Siedzieli przy stole niczym czwórka przyjaciół, którzy spotkali się na lunchu.
Zaczynali właśnie udawać, że jedzą przygotowany przez Izzie posiłek, gdy podbiegł do nich wysoki, szczupły chłopiec. Miał proste jasne włosy, a na sobie białą koszulę z kołnierzykiem z rogami przypinanymi na guziki oraz nienagannie wyprasowane spodnie w kolorze khaki. Wyglądał na starszego niż inne dzieci, raczej na ucznia drugiej klasy niż malca z zerówki.
– Spóźniłem się na lunch? – wyrzucił z siebie bez tchu.
Izzie uśmiechnęła się do niego.
– Oczywiście, że nie – zapewniła. – Co chciałbyś zjeść?
– Kanapkę z indykiem i majonezem na białym chlebie.
Izzie podała mu coś, co z grubsza przypominało kanapkę, i dorzuciła garść chipsów ziemniaczanych, a chłopiec usiadł przy stole. Zerknął na swoją matkę, która właśnie wychodziła z klasy z telefonem komórkowym przyciśniętym do ucha. Wydawała komuś polecenia i bardzo się gdzieś śpieszyła.
– Moja mama odbiera dzieci, gdy się rodzą. Teraz komuś mają urodzić się trojaczki. Dlatego nie mogła zostać ze mną. Tata jest psychiatrą, rozmawia z ludźmi, jeśli są szaleni albo smutni. – Chłopiec, na którego identyfikatorze widniało imię „Andy”, sprawiał wrażenie poważnego. Włosy miał obcięte jak dorosły i był dobrze wychowany. Po skończonym „posiłku” pomógł Izzie odnieść wszystko do kuchni.
Tymczasem Miss Pam wróciła już do klasy i wraz z Miss June poprosiły wszystkie dzieci, by usiadły w kole. Tych pięcioro, którzy „jedli lunch” przy stole piknikowym, zasiadło jedno obok drugiego; już się przecież znało. Gdy nauczycielki rozdawały instrumenty muzyczne i objaśniały, jak one działają, Gabby ściskała Izzie za rękę i uśmiechała się do nowej przyjaciółki.
Po zapoznaniu się z instrumentami dzieci dostały sok i ciasteczka, a potem wyszły na plac zabaw. Matki, które z nimi zostały, również poczęstowano sokiem i ciastkami, ale Marilyn odmówiła, wyjaśniając, że teraz nawet woda przyprawia ją o zgagę. Nie mogła już doczekać się narodzin dziecka. Przepraszając, masowała sobie brzuch, a pozostałe kobiety patrzyły na nią ze współczuciem. W tym upale wyglądała na znękaną.
Matki siedziały w małych grupach w rogach klasy. Do Marilyn i Connie dołączyła już wcześniej matka Gabby. Wyglądała młodo i była uderzająco piękna. Miała utapirowane blond włosy, białą bawełnianą minispódniczkę i buty na wysokich obcasach. Głęboki dekolt jej różowego T-shirtu odsłaniał rowek między piersiami. Umalowana i uperfumowana wyróżniała się wśród innych matek, ale nic sobie z tego nie robiła. Przedstawiła się jako Judy. Była miła, przyjacielska i pełna współczucia dla Marilyn. Wyznała, że w czasie ostatniej ciąży przybyło jej dwadzieścia pięć kilogramów. Miała trzyletnią córeczkę Michelle, dwa lata młodszą od Gabby. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo kiedyś przybrała na wadze, najwyraźniej pozbyła się zbędnych kilogramów i miała fantastyczną figurę. Wyzywająca, ale bardzo ładna, wyglądała na kobietę jeszcze przed trzydziestką. Wspomniała coś o konkursach piękności, w których brała udział w czasie studiów, co mogło być prawdą, zważywszy na jej urodę. Powiedziała, że przed dwoma laty wraz z rodziną musiała przeprowadzić się do San Francisco z południowej Kalifornii i że tęskni za upałami, dlatego bardzo podoba jej się taka gorąca jesień.
Trzy kobiety rozmawiały o podwożeniu dzieci do szkoły na zmianę i miały nadzieję, że znajdą jeszcze dwie ochotniczki, tak żeby każda z nich mogła jeździć tylko raz w tygodniu. Judy, matka Gabby, dodała, że w swoje dni będzie musiała zabierać ze sobą trzyletnią córeczkę, ale będzie jeździła vanem, tak że dla wszystkich dzieci starczy miejsc z pasami bezpieczeństwa. Marilyn poinformowała, że nie będzie w stanie jeździć przez pierwsze tygodnie po urodzeniu dziecka, ale z przyjemnością się tym zajmie, gdy tylko będzie mogła zabierać niemowlaka ze sobą.
Connie zgodziła się zorganizować podwożenie dzieci, ponieważ robiła już to wcześniej, gdy jej siódmoklasista był młodszy. Przez chwilę miała nadzieję, że rano będzie odwoził Seana do szkoły jego brat, Kevin, ale chłopcy rozpoczynali naukę o różnych godzinach, a ponadto Kevin nie chciał zawracać sobie głowy młodszym bratem, dlatego kategorycznie odmówił. Podwożenie dzieci na zmianę było więc ważne tak samo dla Connie, jak dla pozostałych matek.
Po powrocie dzieci z placu zabaw przyszła pora na głośne czytanie. Maluchy w napięciu słuchały opowiastki czytanej przez Miss June, a matki mogły już wyjść, obiecawszy, że wrócą po południu, gdy zajęcia się skończą. Billy i Sean byli nieco zaniepokojeni, ale Izzie i Gabby z uwagą słuchały Miss June, trzymając się za ręce. Na placu zabaw przyrzekły sobie, że będą najlepszymi przyjaciółkami. Chłopcy biegali wówczas dookoła i krzyczeli, a dziewczynki bawiły się na huśtawkach.
– Słyszałyście o zebraniu dziś wieczorem? – zapytała Connie inne matki, gdy kobiety znalazły się już na zewnątrz, tak że dzieci nie mogły ich usłyszeć. – To zebranie w zasadzie dla rodziców uczniów starszych klas. – Connie zniżyła głos. – Latem powiesił się uczeń tej szkoły, z drugiej klasy liceum, naprawdę miły dzieciak. Kevin go znał, choć tamten, członek drużyny bejsbolowej, był o trzy lata od niego starszy. Rodzice i szkoła wiedzieli, że miał mnóstwo problemów emocjonalnych, ale i tak wszyscy przeżyli wstrząs. Zaproszono psychologa, aby porozmawiał z rodzicami o tym, jak rozpoznać u dzieci oznaki zamiarów samobójczych i odpowiednio zareagować.
– Przynajmniej nie musimy się martwić o nasze dzieci, są jeszcze za małe na coś takiego – powiedziała Judy z widoczną ulgą. – Ciągle usiłuję oduczyć Michelle moczenia się w nocy. Co jakiś czas jej się to zdarza, ale ona ma dopiero trzy lata. Nie sądzę, żeby samobójstwo w wieku trzech czy pięciu lat było możliwe – dorzuciła beztrosko.
– Nie, ale w wypadku ośmio- czy dziewięciolatków to już inna sprawa – rzekła Connie ponuro. – Nie boję się o Kevina, ale czasami zachowuje się jak szalony. Nie jest tak spokojny jak Sean, nigdy nie był. Nie znosi stosowania się do reguł. Ten chłopiec, który się zabił, był naprawdę miłym dzieckiem.
– Rodzice są rozwiedzeni? – zapytała Marilyn, patrząc znacząco.
– Nie – odparła spokojnie Connie. – Dobra rodzina, dobre, trwałe małżeństwo, matka nie pracuje. Chyba nie przypuszczali, że coś takiego może się zdarzyć. Myślę, że chłopiec rozmawiał z psychologiem szkolnym, ale głównie o problemach z dotrzymaniem kroku klasie. Wszystkim się przejmował. Zawsze płakał, gdy jego drużyna bejsbolowa przegrała. Moim zdaniem w domu wywierano na niego za dużą presję. Ale rodzina jest porządna. Chłopiec był jedynakiem.
Marilyn i Judy wydawały się poruszone słowami Connie, ale zgodziły się, że temat zebrania ich nie dotyczy, i wyraziły nadzieję, że nigdy nie będzie dotyczył. Po prostu przykro było słyszeć, że komuś przytrafiło się takie nieszczęście. Było nie do pomyślenia, aby któreś z ich dzieci popełniło samobójstwo. I tak przecież się martwiły, że dzieci spotka coś złego, że utoną na basenie, zachorują lub będą miały wypadek w rodzaju tych, jakie zdarzają się małym dzieciom. Samobójstwo było, ku ich wielkiej uldze, czymś z innego świata.
Connie obiecała zadzwonić, gdy znajdzie jeszcze dwie osoby chętne do podwożenia dzieci, po czym kobiety się rozeszły. Zobaczyły się jeszcze tego dnia, gdy każda z nich była w swoim samochodzie, i pomachały do siebie. Izzie i Gabby wybiegły w podskokach ze szkoły, trzymając się za ręce, a Gabby opowiedziała matce, jak dobrze się bawiły tego dnia. To samo opowiedziała Izzie swej opiekunce, która po nią przyjechała. Billy wyszedł ze szkoły, przyciskając do siebie kurczowo piłkę wyjętą ze szkolnej szafki. Sean poprosił matkę o rewolwer szeryfa w chwili, gdy wsiadł do samochodu. Andy’ego odebrała gosposia, ponieważ jego rodzice byli jeszcze w pracy.
Wszyscy pięcioro uważali, że pierwszy dzień w szkole Atwood był wspaniały; podobały im się nauczycielki, cieszyli się, że mają nowych przyjaciół. Marilyn uznała, że warto było przejść całą tę żmudną procedurę naboru. W drodze powrotnej ze szkoły odeszły jej wody i poczuła pierwsze bóle porodowe. Brianowi spieszno było na świat. Urodził się w nocy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------