Przyjaźń - ebook
Przyjaźń - ebook
Elisa i Beatrice przyjaźniły się, ale było to dawno temu, jakby w innym życiu. Poznały się jako nastolatki, w małym miasteczku T, na wybrzeżu Toskanii. Elisa trafiła tam przypadkiem, w wyniku niezrozumiałych wyborów swojej matki, Beatrice zaś spędziła w T całe swoje dotychczasowe życie. Ich spotkanie to zderzenie dwóch różnych światów. Elisa ma konfliktową, przenikniętą problemami rodzinę, która z trudem okazuje jej uczucia; Beatrice ma troskliwą matkę, odnoszącego sukcesy ojca, idealny dom. Elisa jest zła, zbuntowana i nieporadna, Beatrice jest zdeterminowana, racjonalna i pewna swego. Łączy je tylko jedno: poczucie osamotnienia. Elisa, jako outsiderka, nie może odnaleźć się wśród rówieśników. Beatrcie, uważając się za lepszą, sama wybrała samotność. Pewnego dnia postanawiają ukraść ze sklepu parę markowych dżinsów. To wydarzenie sprawia, że między dziewczynami nawiązuje się silna siostrzana więź. Od tej pory przyjaciółki zwierzają się sobie ze wszystkich nowych doświadczeń, ze swoich pierwszych miłości, pierwszych razów, pierwszych imprez. Beatrice i Elisa są młode, zbuntowane i nierozłączne… do czasu. Trzynaście lat później Beatrice jest światową gwiazdą, podczas gdy Elisa z trudem odnajduje się w rzeczywistości.
Silvia Avallone kreśli skomplikowane postacie, a ich zawiłe losy tkają gęstą fabułę powieści.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-317-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
godz. 2.00
Gdy byłam dzieckiem, najbardziej przerażała mnie ciemność. Wystarczyło zejść do garażu bez dotykania przełącznika światła, uchylić drzwi do piwnicy i już tam była, cicha i gęsta. Przyczajona.
Na dnie ciemności może czyhać każde niebezpieczeństwo. Czarownice, przerażające zwierzęta, potwory bez twarzy, ale też nicość, pustka. Myślę, że to właśnie sprawiło, że musiałam spać razem z matką do tak nierozsądnego wieku, że aż się wstydzę do niego przyznać.
Teraz, gdy mam trzydzieści trzy lata, spoglądam w ciemność mojego pokoju i wydaje mi się, że słyszę, jak moje stare pamiętniki szeleszczą w skrytce, w której zakopałam je żywcem po tym, jak cię straciłam. Pięć lat liceum i jeden rok studiów streszczone zamaszystym pismem w zeszytach o srebrzonych brzegach, wyciszone i uśpione jak w środku opuszczonego reaktora.
Odkąd nie jesteśmy przyjaciółkami, przestałam rejestrować bieg życia.
*
Siadam na łóżku. W przypływie dojrzałości uświadamiam sobie, że nadszedł czas na powrót do przeszłości i skonfrontowanie się z tobą. Inaczej nie umiałabym podjąć wobec ciebie żadnej mądrej decyzji.
Wyciągam drabinę ze schowka, wspinam się po dwóch szczeblach i nieruchomieję, bo czuję się jak złodziejka. Złodziejka czego? – pytam sama siebie. Mojej własnej przeszłości?
Gdy już jestem na górze, czuję, jak przyspiesza mi serce. Zagłębiam rękę w kurz zalegający półkę i wyciągam z dna ciemności wszystkie sześć pamiętników.
Wynoszę je na światło, kładę na szafkę nocną. Trzymanie ich tutaj, w pobliżu mnie, jest jak cios w pełny żołądek. Wobec ich okładek – różowych, w kwiaty, złoconych – czuję potrzebę, by od razu postawić sprawę jasno: między tobą a mną, Beatrice, nie ma mowy o żadnym pokoju.
Kładę dłoń na liliowej okładce dziennika z lat 2000/2001, kuszona, ale wciąż niezdecydowana, czy go otworzyć. I podczas gdy ja walczę ze sobą, moje palce wymykają się spod kontroli, same wślizgując się między kartki. Pamiętnik otwiera się na oścież i wyłania się z niego wyblakła fotografia z polaroida, jedna z tych, które zrobił nam mój ojciec.
Podnoszę ją, przybliżam do aureoli żarówki. Rozpoznaję małą mnie, moje krótko ścięte włosy, moją bluzę z logo Misfitsów, przestraszony uśmiech. I poznaję ciebie, moje dokładne przeciwieństwo. Ze wspaniałymi włosami, czerwoną szminką, fioletowymi paznokciami; obejmujesz mnie i głośno się śmiejesz. Nie mogę znieść naszego widoku.
Spoglądam na drugą stronę. Znajduję tam słowa: „Przyjaciółki na zawsze”. Data: „14 czerwca 2001”.
Nie wiem, kiedy ostatnio mi się to zdarzyło, ale wybucham płaczem.1
Kradzież dżinsów
Jeśli ta historia ma mieć początek, a jakiś przecież musi mieć, to chcę zacząć od kradzieży dżinsów.
Nieważne, że nie pokrywa się z chronologią wydarzeń, że tamtego popołudnia już się znałyśmy. My dwie urodziłyśmy się właśnie w tamtym momencie: gdy uciekałyśmy na skuterze.
Najpierw jednak potrzebny jest wstęp. Kosztuje mnie to sporo i denerwuje, ale czymś niewłaściwym byłoby udawać, że Beatrice, o której mowa, jest pierwszą lepszą Beatrice. Czytelnik zaczynałby lekturę spokojnie, a potem, dowiadując się, że chodzi o ciebie, podskoczyłby na krześle, mówiąc: „A więc to o n a?!”. I poczułby się oszukany. Niestety, nie mogę więc ominąć tego, czym stała się nastolatka z moich dzienników: osobą publiczną, jedną z tych, które gdy wchodzą do jakiegoś pomieszczenia, natychmiast sprawiają, że robi się w nim ciasno. Powiedziałabym nawet, że pod tym względem nie ma na świecie drugiej takiej jak ty.
*
Osobą, o której mówię, jest Beatrice Rossetti.
Tak, t a Beatrice Rossetti.
Ale zanim poznali ją wszyscy mieszkańcy naszej planety, zanim stało się wiadome, gdzie się znajduje o każdej porze dnia i nocy i jak jest ubrana, Beatrice była zwyczajną dziewczyną, była moją przyjaciółką.
Najlepszą, a mówiąc dokładnie, jedyną, jaką miałam. Chociaż nikt by się tego nie domyślił, a ja zawsze bardzo się pilnowałam, aby tego nie ujawniać.
Mówię o czasach sprzed wielu lat, kiedy świat nie był jeszcze zasypany jej zdjęciami, a samo wspomnienie jej nazwiska nie wywoływało debat, niekończących się dyskusji, zażartych kłótni. Bieguny magnetyczne, oceany i lądy nie wibrowały, gdy tylko upubliczniła dwuznaczne spojrzenie, nową garsonkę, romantyczną kolację w towarzystwie przystojnego mężczyzny na najwyższym piętrze Burdż Chalifa. Zresztą dla większości z nas Internet jeszcze nawet nie istniał.
Nigdy nie złamałam ślubu tajemnicy, którą zapieczętowałam naszą przyjaźń. I jeśli teraz to robię, to tylko po to, żeby coś samej sobie wyjaśnić. Aby było jasne: wyznanie to rodzi się i umiera tutaj, za zamkniętymi drzwiami prywatnego pokoju, którym zawsze było dla mnie pisanie.
Nigdy nie chciałam rozpowiadać o nas na prawo i lewo czy nawet gorzej, chwalić się tym. Zresztą kto by mi uwierzył? Nawet gdybym ograniczyła się do wspomnienia kolegom z pracy, dajmy na to: „Znam Rossetti, byłyśmy w tej samej klasie”, to wiem z góry, że nie daliby mi spokoju i zasypaliby mnie masą niezdrowych pytań. I uznaliby za oczywiste, że między nami nie było nic więcej, tylko kilka ciao, parę okolicznościowych spojrzeń: no przecież nie ma mowy o jakiejś większej bliskości między kimś takim jak o n a i kimś takim jak j a.
Chcieliby wyciągnąć ze mnie pikantne szczegóły, najlepiej kompromitujące, by sprowadzić jej boskość do grzechu, do pułapki: „Powiedz, zrobiła sobie cycki?”. „Komu dała, żeby stać się tak sławna?”
Pytaliby niewłaściwą osobę, bo ja nie znałam „tej Rossetti”: ja w i e m, kim jest Beatrice. Luki w biografii, zwekslowane pytania w wywiadach, puste miejsca i straty, po których nigdzie nie pozostał ślad – wszystko to zachowałam. Razem z naszymi dziecinnymi i gorszącymi radościami, które nikogo by nie zainteresowały, ale mnie do dziś przyprawiają o gęsią skórkę.
Po niej szukałam jeszcze innych przyjaźni, lecz bez zaangażowania. W głębi duszy wiedziałam, że ta magia tajemnic, kryjówek i uroczystych przysiąg między mną, całkiem nieznaną Elisą Cerruti, a nią, Beatrice Rossetti, obecnie tak znaną, że bardziej już się nie da, mogła zaiskrzyć tylko w pierwszej klasie liceum. A więc dla mnie, która ją straciłam, co zmieni, że wszyscy albo ją idealizują i okadzają, albo umniejszają i nienawidzą, a w każdym z tych przypadków są przekonani, że ją znają?
Nie mają o niej najmniejszego pojęcia.
Bo to ona była m o j ą najlepszą przyjaciółką, zanim to wszystko się stało. I to mnie zastał świt przy lekturze wszystkich pięciu dzienników z liceum oraz jednego z uczelni. A potem długo patrzyłam na biurko stojące przed oknem, na komputer, którego do tej pory używałam wyłącznie do pracy. Stałam, wpatrując się w niego z przerażeniem. Ponieważ w młodości byłam przekonana, że dobrze piszę, wierzyłam nawet, że zostanę pisarką. A tymczasem nie osiągnęłam celu. Zaś Beatrice stała się s n e m.
Ale czuję, że Bea, o której nikt nie wie, prze, by się wydostać na zewnątrz. Trzymałam tę pustkę w duszy tak długo, że teraz mam gdzieś, czy stanę na wysokości zadania czy też nie. Nie chcę niczego udowadniać. Jedynie opowiedzieć. Przyznać, że w 2019 roku wciąż nie przeszły mi jeszcze: rozczarowanie, złość, tęsknota. I nie wiem, czy opowiedzenie tego jest kapitulacją czy uwolnieniem, dowiem się tego, jak skończę.
Teraz chcę sobie zwrócić właśnie początek.
*
A więc, jak już mówiłam, kradzież dżinsów.
Jedenastego listopada 2000 roku – taka data widnieje w moim pamiętniku z pierwszej klasy liceum – w nieprzyjemną sobotę z deszczem bijącym o szyby i imperatywem kategorycznym nakazującym mi – podobnie jak wszystkim moim rówieśnikom – wyjść, bawić się i mieć masę przyjaciół, siedziałam zamknięta w swoim pokoju, przygnębiona i bezczynna. Również ówczesna Beatrice, jakkolwiek absurdalnie może to dziś zabrzmieć, nie cieszyła się wielką popularnością. Musiała nawet mieć jeszcze mniej przyjaciół niż ja, skoro około wpół do drugiej, zaraz po obiedzie, zadzwoniła na mój domowy telefon.
Byłam jej ostatnią deską ratunku. Mieszkałam w tym mieście od nieco ponad czterech miesięcy i nie tylko się nie zintegrowałam, ale nawet nie pogodziłam ze zmianą; chciałam jedynie umrzeć.
W drodze powrotnej ze szkoły zjadłam z ojcem obiad (jak zwykle w milczeniu), potem zaszyłam się w swoim pokoju, włożyłam do uszu słuchawki walkmana i zabrałam się do układania listy określeń – „samotny”, „płowy”, „sędziwy” – dla platana rosnącego na środku podwórza. W końcu miałam już dość wyszukiwania słów i rzuciłam pamiętnik na podłogę. Siedziałam więc ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, pełna pretensji do świata, kiedy zapukał ojciec. A ja, oczywiście, nie odpowiedziałam. Wyłączyłam muzykę. Odczekał. Znów zapukał, a ja znów nie odpowiedziałam. To był rodzaj konkursu na to, kto się okaże bardziej uparty. Aż w końcu uchylił drzwi, tylko na tyle, by mnie nie potrącić, i powiedział:
– Dzwoni twoja koleżanka z klasy, ma na imię Beatrice.
Serce zaczęło mi walić.
– Pospiesz się, czeka na ciebie – ponaglił mnie, widząc, że nie ruszam się z miejsca.
Widać było, że się cieszy: myślał, że zaczynam się zaprzyjaźniać, ale nie miał racji. Przed tym telefonem Beatrice i ja nie byłyśmy wcale zaprzyjaźnione. Raz kiedyś dała mi nadzieję, ale potem zaczęła mnie ignorować. W szkole udawała, że mnie nie dostrzega. Gorzej niż ci, którzy się ze mnie nabijali: okazywała całkowitą obojętność.
– Pojedziesz ze mną do centrum? – zapytała, gdy przyłożyłam ucho do słuchawki. Powinnam była odmówić i rozłączyć się. A jednak skapitulowałam.
– Kiedy?
– Za pół godziny, godzinę?
Spacerować razem po corso Italia na oczach wszystkich, ależby mi się to podobało. Nie ufaj jej, upomniałam siebie, ściskając mocniej słuchawkę. Pomyśl: ona przy tobie się zbłaźni. To musi być jakaś pułapka. A poza tym, przepraszam, ale to bezczelność z jej strony, dzwonić do mnie jak gdyby nigdy nic. Byłam wściekła. Chociaż, wbrew swej woli, również podekscytowana.
– A co mamy robić w centrum? – Postanowiłam wybadać teren.
– Nie mogę ci powiedzieć przez telefon.
– Dlaczego?
– Bo to tajemnica.
– Powiedz mi albo nic z tego.
– Jak powiem, to się wycofasz…
Zamilkłam, umiałam czekać. Zawahała się, ale w końcu nie mogła się powstrzymać i szepnęła:
– Chcę ukraść dżinsy. Mam upatrzone.
Zatkało mnie.
– Nie mogę tego zrobić sama, potrzebuję kogoś na czujce – przyznała. – Nie masz pojęcia: to nie są zwykłe dżinsy… Kosztują czterysta tysięcy lirów! – wykrzyknęła stłumionym głosem. Wyobrażałam sobie, że kładzie rękę na ustach, żeby domownicy jej nie usłyszeli. – Jeśli przyjdziesz, ukradnę też jedne dla ciebie. Obiecuję.
Tato, który sprzątał ze stołu, wychylił się z kuchni i popatrzył na mnie, zesztywniałą przy stoliku z telefonem w głębi korytarza. Nie wiem, co by oddał za to, żebym wyszła z domu, zaaklimatyzowała się w tym wrogim mi mieście. Podczas gdy ja chciałam tylko wrócić do tego, co było wcześniej, do mojego poprzedniego życia, pożegnać się z ojcem i nigdy więcej go nie oglądać.
Nienawidziłam go, chociaż nic mi nie zrobił. Ale właśnie o to „nic” chodziło. Nagie ściany pokoju, świeżo pobielone na moje przybycie. Puste łóżko, w którym co noc otwierałam szeroko oczy i bezskutecznie szukałam ich rąk, ich kolan. Mieszkanie, w którym nie rozmawiali, nie kłócili się, już nawet mnie nie wołali i upierali się, by tam nie być.
– Wchodzę w to – odpowiedziałam w końcu.
Wyczułam, że Beatrice się uśmiecha: rozpracowała mnie. Kradzież była ostatnią rzeczą, do której ktoś taki jak ja byłby zdolny w czyichkolwiek oczach, ale nie w jej. Napisałam, że wówczas była zwyczajną dziewczyną, i to prawda, miała jednak dar: umiała czytać w ludziach. Nie na powierzchni ani nawet we wnętrzu, lecz w sercu. Ze słów, gestów, ubrań. Ona, która w przyszłości zbije fortunę na wyglądzie, wiedziała, że prawda człowieka, podobnie jak prawda książki, tkwi w tym, co milczy i pozostaje tajemnicą.
– O wpół do czwartej na żelaznej plaży. Wiesz, gdzie to jest?
– Tak.
Rozłączyła się. A ja z kablem od słuchawki w rękach, mimo że nie chciałam, nie ufałam i byłam martwa od czterech miesięcy, wróciłam do życia.
*
Żelazna plaża jest za daleko, pomyślałam, ubierając się w pośpiechu, burcząc do taty ciao bez wyjaśnienia i wychodząc z domu.
Nazwano ją tak z powodu zalegającego na niej ciemnego piasku, pozostałości po starej kopalni, i z pewnością nie znajdowała się w centrum. Trafiłam tam przypadkiem któregoś z lipcowych popołudni, kiedy włóczyłam się bez celu na skuterze. Zrobiła na mnie wrażenie, bo nawet w środku lata nie było na niej nikogo. Tworzyła ją skalista zatoczka z wodą, która szybko robiła się głęboka, i miała w sobie coś przygnębiająco samotnego, aurę nieważnej plaży ignorowanej przez turystów, dlatego od razu stała mi się bliska. Ale w tamtą listopadową sobotę, kiedy jechałam, mocząc sobie spodnie i kurtkę na deszczu, nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Beatrice wyznaczyła mi spotkanie właśnie tam.
Bo się mnie wstydzi, to oczywiste. Albo zażartowała sobie ze mnie i w ogóle się nie pojawi.
Na tym odcinku wybrzeża nie było domów ani sklepów, nie mówiąc już o drogich dżinsach za czterysta tysięcy lirów. Na każdych światłach się zatrzymywałam, odwracałam głowę i nachodziła mnie całkiem zrozumiała pokusa, żeby zawrócić. A mimo to jechałam dalej.
Byłam „obca”. Tak mówili o mnie w klasie za plecami, ale na tyle głośno, że słyszałam. Jakbym pochodziła z Argentyny czy Kenii, a nie zaledwie z innego regionu. Wchodziłam do klasy, a oni lustrowali mnie spojrzeniami, krytykowali moje buty, plecak, włosy. Za każdym razem, gdy wymawiałam „e” lub „z” inaczej niż oni, chichotali. Nawet Beatrice chichotała. Nigdy mnie nie broniła, nie wyciągnęła do mnie ręki na przerwie. A teraz czego ode mnie chce? Żebym była jej czujką?
Ale ze mnie idiotka.
Jechałam krętą drogą na punkt widokowy, zostawiając za sobą miasto, pełna ponurych myśli. Powoli przestawało padać, spomiędzy wielkich czarnych chmur wyłaniały się fragmenty sinego światła. Ulice, budynki, plaże: wszystko było mokre. Niemożliwe, by ktoś taki jak ona chciał się ze mną zaprzyjaźnić.
Malowała się i wyglądała, jakby codziennie chodziła do fryzjera. A ja? Dajmy spokój. Ktoś powinien był mnie nauczyć dbania o wygląd, no ale nie nauczył.
Kiedy dotarłam do skrzyżowania na końcu miasta, zatrzymałam się przed znakiem stopu i poczułam się tak niewidzialna nawet dla samej siebie, że zerknęłam w lusterko wsteczne. Moja twarz była blada i piegowata. Może mogłabym nałożyć jakiś bronzer, podkład czy coś, gdyby tylko w tym domu były jakieś kosmetyki, gdyby zostało w nim cokolwiek kobiecego, ale nie. Pojechałam drogą w kierunku wietrznej końcówki cypla i byłam pewna: to żart. Znajdę się tam sama, bardziej samotna niż dotąd, i skoczę ze skały. Myliłam się, umiałam tylko się mylić.
Tymczasem ona tam była.
Siedziała na swoim nowiuśkim skuterze marki SR Replica. Czekała na mnie pod nabrzmiałym antracytowym niebem, z kaskiem w rękach i w ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym, który zakrywał ją aż do stóp i spod którego wystawała tylko para butów do kostek z obcasem tak wysokim i cienkim, że żaden inny śmiertelnik, niezależnie od wieku, nie byłby w stanie kierować w nich skuterem w deszczowy dzień. Wiatr wprawiał w szalony taniec jej długie do pośladków włosy, które w 2000 roku nie były ani kręcone, ani czarne, tylko brązowe z rozjaśnionymi, jak to było wtedy w modzie, końcówkami i potraktowane prostownicą. Nie okłamała mnie, nie zdradziła: naprawdę chciała się ze mną umówić.
Zwolniłam, wyhamowałam kilka centymetrów od jej eserki moim używanym quartzem, który był najgorszym z możliwych skuterów, jaki tylko ojciec mógł mi załatwić, a ponadto oblepiony żenującymi naklejkami: uniesiony środkowy palec nad tylnym światłem, buldogi z irokezami na głowie i anarchistyczne A w kółku. Punkowe pozostałości, które nie ja nakleiłam.
Ze ściśniętymi płucami i sercem, miękkimi rękami i nogami zdjęłam kask, podniosłam wzrok i teraz, prawie dwadzieścia lat później, wciąż mam jej twarz odciśniętą w pamięci. Nie taką jak dziś na milionach zdjęć reklamowych widniejących na budynkach, na okładkach czasopism, w Internecie. Ale taką, jaka była tamtego zagubionego dnia wieku dojrzewania, jedynego dnia, kiedy widziałam ją poza domem bez makijażu. Na żwirowym parkingu przy żelaznej plaży, bez żywego ducha w pobliżu, tylko ona i ja naprzeciwko siebie.
Skóra na jej twarzy była blada, zaczerwieniona, z wypryskami. Zwłaszcza podbródek i czoło nosiły ślady prób ich wygniatania i konstelację czarnych kropek. Nie żeby to umniejszało jej bezczelną urodę, ale rysy bez zwyczajowej maski podkładu były niedoskonałe i zaokrąglone, wręcz smutne. Usta zamknięte w lekkim grymasie, z wargami spierzchniętymi od zimna, bez szminki pozostawały raczej anonimowe. Ale oczy, one tak, pozostały wyjątkowe, w kolorze nieosiągalnej w naturze szmaragdowej zieleni, z długimi rzęsami, które nie potrzebowały tuszu, i milczącym spojrzeniem zamkniętym w swojej tajemnicy; te oczy, które zna cały świat, a przynajmniej tak mu się wydaje.
– Twój skuter jest do bani, ale wiesz co? Podobają mi się naklejki. – Uśmiechnęła się, pokazując równe białe zęby i dołeczki w policzkach, tym uśmiechem, którym potrafiła rozbroić człowieka.
– Nie ja je przykleiłam – odpowiedziałam zgodnie z prawdą – tylko mój brat.
Co zresztą było jedynym powodem, dla którego ich nie zerwałam.
– Wcześniej cię okłamałam, ale tylko dlatego, że inaczej byś nie przyjechała. Nie jedziemy do centrum, jedziemy do Marina di S, a twój quartz za bardzo rzuca się w oczy. Musisz go tu zostawić.
– Tutaj? – Rozejrzałam się. To było pustkowie porośnięte wrzosami i jałowcami przygiętymi do ziemi przez mistral. I surowe morze. – Nie jadę. To będzie co najmniej dziesięć kilometrów.
– Dwanaście – sprecyzowała.
– Nie dotrzemy tam, jadąc pięćdziesiąt na godzinę. Mój ojciec wezwie policję, jeśli nie wrócę na kolację.
To nie była prawda: gdybym wróciła do domu o północy, tato pomyślałby, że jestem normalną czternastolatką, i byłby szczęśliwy.
– Moja eserka wyciąga osiemdziesiąt. Ja nie jestem z Bielli jak ty. Jeśli się pospieszymy, wrócimy tu przed siódmą. Obmyślałam ten plan od kilku dni. Dlaczego mi nie ufasz?
Bo w tych szpilkach nie da się jechać osiemdziesiąt na godzinę przez dwanaście kilometrów. I dlatego, że raz położyłaś mi dłoń na ramieniu, a potem znikłaś. A kiedy pojawiłaś się ponownie, ignorowałaś mnie i śmiałaś się z przytyków pod moim adresem.
Ale najgorsze było to, że już jej wybaczyłam.
– No dalej, wsiadaj – poleciła, przesuwając się na przód siodełka, by zrobić mi miejsce.
Zsiadłam z quartza z wahaniem: to był złom, tak, ale też jedyny motorower, jaki miałam, a mój ojciec, choć niekoniecznie obchodził go wygląd zewnętrzny, na pewno nie kupiłby mi ładniejszego.
– Co jest, boisz się, że ci go ukradną? – Zaśmiała się. – Ale kto, mewy?
Wsiadłam za nią. Beatrice ruszyła z piskiem opon. Skuter, nie skłamała, był tuningowany. W dół ścieżką pełną dziur, obok obserwatorium i latarni morskiej, slalomem przez zarośla pachnące solą, mokrą ziemią i dzikimi zwierzętami kryjącymi się wśród dębów.
Przylgnęłam do niej, pokonując zakłopotanie, przycisnęłam się do jej pleców. Bea pozwoliła mi na to, bo czuła, że się boję. Taka prędkość była dla mnie nowa. Koła ślizgały się na mokrym asfalcie, a ona jeszcze przyspieszała. Wciąż o włos od upadku.
Wyjechałyśmy na asfalt, dwupasmowy prosty odcinek pełen ciężarówek, samochodów i ani jednego jednośladu. Przyspieszyłyśmy do siedemdziesięciu na godzinę, wyprzedzając wszystkich, jak pociąg z rozświetlonymi oknami pędzący na północ, tam gdzie zostało moje życie.
Na zachodzie za sosnowym lasem słońce przebijało się przez chmury i zachodziło, lśniąc nad morzem. Na wschodzie wzgórza wypatroszone przez kamieniołomy ogarnęła już ciemność. Pędziłyśmy po linii ciągłej rozdzielającej pasy ruchu, a kierowcy migali nam światłami i trąbili, ostrzegali, że nie wolno jechać tak szybko i że dwie osoby na małym skuterze to też zabronione. Zamknęłam oczy, żałując, że wyszłam z domu, że jej posłuchałam. Wtedy Bea zdjęła jedną rękę z kierownicy.
Swoją obleczoną w wełnianą rękawiczkę dłonią wzięła do ręki moją dłoń. Ścisnęła ją.
Prawie nic o sobie nie wiedziałyśmy, nie znałam jej bólu, a ona nie znała mojego, ale musiałyśmy coś wyczuć, bo jej palce splotły się z moimi. I może właśnie z tego powodu albo z powodu zimna potajemnie zaczęły mi łzawić oczy.
*
Butik nazywał się Scarlet Rose. Jestem pewna, że nie ma go już od wielu lat, ale tamtej zimy w Marina di S jak najbardziej istniał i miał sześć błyszczących witryn wychodzących na główną ulicę oraz dekoracje świąteczne, które pojawiły się tam szybciej niż u konkurencji. Wyglądał jak statek kosmiczny, tyle światła emitował.
Beatrice i ja stałyśmy tam przez chwilę i marzłyśmy. Patrzyłyśmy na turystów, którzy przyjechali z Florencji, a nawet z Rzymu, potrząsali parasolami, wchodzili do środka i mieli ze sobą miliony lirów.
Marina di S przeżywała szturm możliwy tylko w weekendy i w szczycie sezonu. Ścisk był taki, że nie można było się przedostać. Tu i tam stały wózki z popcornem, sprzedawcy balonów i akordeoniści, którym zdyszani, obładowani zakupami ludzie wrzucali do kapeluszy po kilka monet.
Zawsze napawały mnie smutkiem nadmorskie miejscowości, które są turystyczne z żadnego innego powodu poza bliskością morza. Marina di S była i jest właśnie czymś takim: pozbawionym historii zbiorowiskiem domów skupionych wokół sklepów, z małym portem, skromnym jak dom towarowy; anonimowym miejscem, które od czasu do czasu się ogarnia i pachnie ciasteczkami brigidini, chrupkami, pizzą sprzedawaną na kawałki. A jednak tamtego popołudnia wydała mi się piękna.
Beatrice trzymała mnie przy sobie mocno, niemal przyklejoną do siebie. Może się obawiała, że w ostatniej chwili się rozmyślę? Tylko jak bym teraz mogła to zrobić? To takie ekscytujące znaleźć się w sobotę w centrum wydarzeń: po raz pierwszy wychodziłam pod ramię i w porozumieniu z dziewczyną w moim wieku. Wiedziałam, że to możliwe tylko tam, gdzie nikt nas nie zna, i że Beatrice jest wyjątkowo nieumalowana, ukryta pod czarnym nieprzemakalnym płaszczem, a nie otoczona chmurą brokatu, bo taki właśnie był cel: pozostać nierozpoznaną, niewidzianą, niezapamiętaną. Kaptur miała naciągnięty na głowę, płaszcz szczelnie zapięty. Zbierała się na odwagę. Teraz, kiedy o tym myślę, to wspaniałe: tylko ty i ja wiemy, co ta chwila znaczyła.
Kiedy się zdecydowała, zaciągnęła mnie przed trzecią witrynę: lśniły na samym środku skąpane światłem i nawet taka jak ja zrozumiała, że to muszą być właśnie o n e. Wysadzane kryształami Swarovskiego na każdym centymetrze kwadratowym, zwężane i obcisłe niczym syreni ogon. Reszta manekina była oczywiście nieubrana: co jeszcze można dodać do takich spodni?
– Matka powiedziała, że mi ich nie kupi – wyjaśniła, wpatrując się w nie – nawet na Gwiazdkę, nawet jeśli to jedyna rzecz, jakiej pragnę. Suka. – Odwróciła się do mnie. – Nawet nie wiesz, jak wielką suką jest moja matka, nikt nie wie.
Milczałam, ten temat był dla mnie tabu. Zrozumiałam, że dla niej też, bo nic więcej o tym nie mówiła. Ale po przemyśleniu sprawy spojrzała mi prosto w oczy z determinacją, której nigdy nie zapomniałam.
– Pewnego dnia – przysięgła mi – przyjdę tu i kupię cały ten sklep. Za własne pieniądze, za pieniądze, które sama zarobię. Wezmę stąd wszystko, splądruję, wyczyszczę do zera. Przysięgam to w twojej obecności. Nigdy nie kradłam i nigdy więcej nie będę kradła. Ale dziś muszę to zrobić, na przekór. Rozumiesz?
– Tak – odpowiedziałam. Bo naprawdę czułam, że kradzież tych dżinsów to sprawa życia i śmierci. Obiecałam sobie, że pomogę je ukraść, nawet jeśli zostanę zatrzymana, wylegitymowana i zabrana na komisariat. Wtedy przyszedłby po mnie ojciec, choć jeden raz on zamiast brata, a ja mogłabym mu wykrzyczeć: „Widzisz, do czego doszłam? Jak bardzo źle się czuję, jak bardzo tu jestem nieszczęśliwa? Zabierz mnie z powrotem do Bielli”.
Beatrice zdjęła płaszcz, włożyła go do torby i przeczesała włosy. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieniła swój wygląd.
Weszłyśmy do środka. Wszystkie ekspedientki były zajęte, co nie przeszkodziło jednej z nich zauważyć nas, zerknąć na Beatrice i zatrzymać swoje zdziwione, a potem nieprzychylne spojrzenie na mnie. W tak pełnej napięcia chwili nie zamierzam opowiadać, jak wyglądałam. Nie tylko tamtego dnia, ale w ogóle każdego wsuwałam ręce do szafy i wyciągałam z niej to, co tam było, tylko w jednym celu: aby się okryć i zniknąć. Tylko że w takim sklepie efekt był dokładnie odwrotny. Również Beatrice spojrzała na mnie, uświadamiając sobie poniewczasie, że ja, podobnie jak mój skuter marki Quartz, stanowię anomalię.
Ale wtedy już poszłyśmy w tan. A nikt na świecie, naprawdę nikt, nie potrafi tańczyć tak jak Beatrice. Przybliżyła usta do mojego ucha i wyszeptała: „Udawaj, że jesteś głuchoniema”.
*
Najpierw muszę opowiedzieć, co Beatrice miała na sobie. Nie tylko dlatego, że cała jej przyszłość, sława i bogactwo zależeć będą od jej iście czarnoksięskiej zdolności ukrywania własnych śladów za zasłoną ubrania. Głównie dlatego, że cała kradzież, jej wykonalność, opierała się na tym właśnie przebraniu.
Miała na sobie kremowobiały, krótki, przewiązany w talii okazałym pasem w kolorze kości słoniowej płaszcz matki, który dodawał jej co najmniej pięć lat.
Następnie wspomniane już kozaczki na obcasie z błyszczącej miękkiej czarnej skóry.
Do tego aksamitną spódnicę do samej ziemi, również czarną, pełną falban i wstawek z organzy, nie pamiętam już jakiego projektanta, ale ekspedientka, która miała nas na oku, wiedziała i dała się złapać. Podeszła do Beatrice, gdy tylko skończyła z poprzednią klientką, by powiedzieć, że jej spódnica jest wspaniała i jeśli szuka czegoś do niej, to trafiła we właściwe miejsce. Beatrice pospiesznie wymyśliła, że kupiła ją we Florencji, bo tam właśnie mieszka ze mną, swoją nieszczęśliwą młodszą siostrą.
Co prawda obie miałyśmy po czternaście lat, tylko że ona wyglądała na dwadzieścia, a ja na dziesięć. Od początku, zgodnie z prawem natury, ustalone było, że to ona gra pierwsze skrzypce, i to prawo zadecydowało o całej naszej przyszłości. Nawet to, że dzisiaj siedzę tu schowana i piszę, podczas gdy ona przebywa tam, w centrum świata, i jest na ustach wszystkich.
Sprzedawczyni poprowadziła nas między wystawionymi rzeczami. Beatrice rzuciła, że może potrzebować bluzki. Zdjęła płaszcz, torebkę, podała mi je. Sięgnęła ręką do stołu, na którym leżały bluzki, T-shirty i topy. Jej oczy, uświadomiłam sobie, stały się tak intensywnie zielone i zachłanne, jakby ktoś rzucił na nie urok.
– Przymierzę wszystko – oznajmiła i ruszyła do przebieralni.
Posłusznie poszłam za nią, zostając na zewnątrz. Widziałam jej ciało: ramię, bark. Wyciągała rękę na zewnątrz: „Nie ta, nie podoba mi się!”, wołała. „Teraz druga!” Zachłanna i władcza. Potem wychodziła. Szła prosto do lustra. Podziwiała samą siebie. „Nie, źle na mnie leży”, mówiła rozzłoszczona.
Kazała sobie przynieść jeszcze więcej bluzek, swetrów, kardiganów, pulowerów.
– Ach! – rzuciła w pewnym momencie zza zasłony. – Ma pani może jakieś bardziej nietypowe dżinsy?
Ekspedientka była już całkiem oszołomiona. Beatrice zgromadziła całą stertę rzeczy w przymierzalni. W kółko opowiadała, jak to jej ojciec jest znanym dziennikarzem, jak jej ciotka pracuje w Paryżu w atelier mody, a ja, no cóż, mam tę rzadką chorobę, przez którą nie rosnę, nie mówię, a nasza matka nieomal wpadła z tego powodu w depresję. Bea była niesamowitą gawędziarką: upiększała, czarowała… Aż wreszcie z wystawy przyniesiono jej t e dżinsy.
– To ostatnie rozmiar trzydzieści osiem, jakie nam zostały.
Beatrice zamilkła, wbiła wzrok w ręce sprzedawczyni trzymające dżinsy, jakby były żywą istotą. Jej spojrzenie stało się mroczne jak ściółka nocnego lasu.
– Nie, są zbyt krzykliwe – oświadczyła.
– Niech mi pani wierzy, będą na pani doskonale wyglądać. Może je pani włożyć na sylwestra, nawet z prostym T-shirtem świetnie będą wyglądać.
Uderzyło mnie, że ta kobieta mówiła jej per pani, zwracała się do niej jak do równej sobie. Mnie coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło.
Minęła chwila.
– Skoro pani nalega… – powiedziała Beatrice, cedząc słowa.
Chwyciła dżinsy i schowała się za zasłoną. Gdy tylko ekspedientka się oddaliła, wychyliła się, by poprosić mnie do środka. Była naga.
Prawie. Miała na sobie tylko stanik i stringi. Targnęło mną silne niejasne uczucie, coś między onieśmieleniem a przyciąganiem. Ale ona tego nie zauważyła. Wyciągnęła metkę z ceną, chwyciła dwoma palcami i pokazała mi ją: czterysta trzydzieści dwa tysiące lirów.
– Widzisz? – powiedziała, szeroko otwierając oczy, w których kryła się bezbrzeżna ekscytacja. – Zdajesz sobie sprawę?
Byłam oszołomiona, ale nie dżinsami. Nie tym, że ten ciuch kosztował tyle, ile kosztował, ale odkryciem, że niemal nagie ciało Beatrice było widowiskiem tak surowym i potężnym. Jak Nike z Samotraki, Dafne Berniniego, ale też jak lawa, ziemia, coś brudnego. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że piękno może boleć.
Powoli wciągnęła na siebie dżinsy, opuściła wzrok i czekała. Tak samo mój ojciec robił ze zdjęciami z polaroida przed ich odwróceniem: dawał im się stwarzać, pozwalał, by fotografowana postać wykwitła z niczego, ujawniając swoją prawdę lub swoje kłamstwo. Udało jej się wytrzymać przed lustrem z zamkniętymi oczami przez dwadzieścia sekund. Potem otworzyła je szeroko. I zobaczyłam na jej twarzy rozkosz.
Jasno oświetlona przez biały reflektor garderoby, jak nowo narodzona w samych dżinsach i staniku, była magnetyczna.
Nie mogłam odwrócić wzroku, stałam jak zahipnotyzowana.
Komuś takiemu jak ona nie można powiedzieć „nie”. Nie można było jej porzucić ani zignorować. Mogła być tylko obiektem miłości albo zazdrości wszechświata.
Jakby odgadywała te myśli, powiedziała do mnie:
– Wkurwiam wszystkich, zauważyłaś? Ładnie się do mnie uśmiechają, ale mnie nienawidzą, nigdzie mnie nie zapraszają. Ale wyobraź sobie: gdybym pewnego ranka pojawiła się w szkole tak ubrana, jak bardzo by się czerwienili. Wyobrażasz sobie? Nawet moja matka musiałaby to przełknąć, bo ja jestem młoda, a ona nie, bo jestem od niej piękniejsza. Rozumiesz, dlaczego muszę to zrobić?
Wciąż nie rozumiałam, ale chciałam być jej przyjaciółką.
Beatrice chwyciła mnie za obie ręce, jakby brała ze mną ślub.
– Jesteś gotowa?
– Jestem gotowa.
Uśmiechnęła się do mnie, spojrzała mi w oczy.
– W takim razie musisz się teraz źle poczuć.
Nie zdejmując dżinsów, lecz nakładając na nie spódnicę i szybko ponownie się ubierając, zawołała moje imię:
– Boże, Elisa!
Co wiedziała o mojej przeszłości? Nic. A przecież właśnie poprosiła mnie, żebym zrobiła to, co potrafię najlepiej: przestała czuć powietrze w płucach i podłogę pod stopami; sprawić, by moje serce rozszalało się tak, jakby miało się w jednej chwili roztrzaskać. Nazywają to kryzysami paniki, ale dla mnie to były zawsze kryzysy samotności; zaczęły się pewnego konkretnego poranka w dzieciństwie, o którym mogłabym nawet opowiedzieć, gdyby nie to, że samo wspomnienie rozrywało mnie na strzępy.
Wyszłam z szatni, nie mogąc złapać tchu. Beatrice zaczęła krzyczeć i siać panikę w Scarlet Rose. Dygotałam. Wokół mnie zbiegli się ludzie. Ktoś pośpiesznie przyniósł szklankę z wodą.
– Powietrza, powietrza! – błagała Beatrice, ciągnąc mnie w stronę wyjścia. Płakała. Ktoś zasugerował, żeby wezwać karetkę. – Tak, szybko! Mamo, tato! – odpowiedziała, przyzywając naszych wyimaginowanych rodziców.
Byłam sina od bezdechu. Beatrice ukradkiem zsunęła buty i wrzuciła je do torby. Otworzyła drzwi. Następne, co pamiętam, to że zaczęłyśmy biec.
Biec co sił w nogach przez zatłoczony do niemożliwości deptak, przepychać się przez tłum, a potem słabo oświetlonymi alejkami, między zaparkowanymi w dwóch rzędach samochodami, przy ścianach. Umierając na atak serca, dotarłyśmy do skutera pozostawionego na początku via Aurelia.
Beatrice włożyła swój kask, podała mi mój, podniosła podpórkę skutera i wybuchła śmiechem.
– Byłaś wspaniała, Eli, wspaniała!
Nazwała mnie E l i. Poczułam się, jakbyśmy były córkami z tą samą historią, tak intymnie sobie bliskie jak syjamskie bliźnięta. Byłam dumna z siebie, z nas. Nawet gdy w podstawówce dostawałam same piątki, a w gimnazjum piątki i szóstki, nie czułam się tak wspaniale.
Z piskiem opon ruszyłyśmy w ciemność rozświetlaną reflektorami samochodów, w sobotnią noc, która jak w filmach była prawdziwym centrum życia. Szybki postój na tankowanie i dalej z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, jak najszybciej. Dotarłyśmy na żelazną plażę, kiedy już tylko księżyc oświetlał brzeg i morze. Niebo było tak czyste, że dało się dostrzec gwiazdozbiory Byka i Bliźniąt.
Przesiadłam się na mojego quartza.
– Przykro mi, że nie mogłam ukraść jeszcze jednej pary dla ciebie – powiedziała Beatrice, wyłączając silnik. – Pożyczę ci moje.
Podniosła spódnicę, by je odsłonić. W zimnym świetle księżyca zapłonęły kryształy Swarovskiego.
– Bea – odparłam i to był pierwszy raz, kiedy ją tak nazwałam – ja nie mogę ich nosić.
– Dlaczego?
– Czy ty mnie w ogóle widzisz? – Uśmiechnęłam się niemal przepraszająco.
– Nic nie rozumiesz – odpowiedziała z powagą. – W poniedziałek po obiedzie przyjdź do mojego domu, via dei Lecci siedemnaście, a pokażę ci coś, czego nikt nie widział.
– Nie wiem, czy mogę…
– Możesz.
Było już późno. Nie dodając nic więcej, pojechałyśmy w dół zbocza, ona pierwsza, ja za nią. I tak będzie jeszcze przez długi czas: przed i za – lustrem, aparatem fotograficznym, komputerem – ona w świetle, a ja w cieniu, ona, która mówi, i ja, która słucham, ona, która się staje, i ja, która na nią patrzę.
Ale tamtej nocy po prostu ścigałyśmy się nawzajem, bawiłyśmy się w wyprzedzanie. Ona na błyszczącej eserce, ja na moim złomie. Skakałyśmy po wybojach, omijałyśmy korzenie sosen kruszące nawierzchnię, krzyczałyśmy. Byłyśmy szalone.
Przed dziewiątą znalazłyśmy się z powrotem w mieście. Na rondzie przy via degli Orti ona skręciła w prawo, ja w lewo. Pożegnałyśmy się dźwiękiem klaksonu i nicią tej obietnicy, która miała nas ze sobą łączyć: do zobaczenia w poniedziałek po szkole.
Potem sen się skończył. Czułam, jak smutek znów wypełnia mi żołądek, gdy parkowałam przed domem. Lampa paliła się w kuchni na wysokim parterze, gdzie czekał na mnie tylko ojciec.2
Dwoje obcych ludzi
Zastałam uchylone wejście do bloku i otwarte drzwi do mieszkania, tak jakby rozpoznał silnik quartza lub co gorsza, cały czas czekał przy oknie na mój powrót.
Gdybym miała jakieś inne miejsce, poszłabym tam, nie do domu. To mroczne mieszkanie z pokojami wydanymi na pastwę ciszy, wszystkimi prócz jednego, potwierdziło mi, jak bardzo byliśmy samotni.
Przeszłam korytarz, ważąc kroki, jak robią goście w cudzych domach. W powietrzu unosił się zachęcający zapach sosu rybnego, a ja byłam głodna. Z zabłoconymi podeszwami i w kurtce brata oparłam się o framugę kuchennych drzwi.
Stół był nakryty dobrze, starannie, a nie od niechcenia, jak to robiła mama. Obrus był czysty i wyprasowany, talerze głębokie spoczywały na płytkich, serwetki były z materiału, nie żadne papierowe. Woda gotowała się na kuchence, surowe spaghetti leżało już na wadze. Telewizor nadawał odcinek programu popularnonaukowego Superquark, który tato uważnie śledził.
Była za dwadzieścia dziesiąta.
Odwrócił się spokojnie w moją stronę i zapytał:
–Wrzucić makaron?
Przytaknęłam. Głuchoniemość już od wielu miesięcy przychodziła mi naturalnie.
Wstał, podniósł pokrywkę z garnka, zwiększył ogień.
– Możesz zdjąć buty i kurtkę, jeśli chcesz, i umyć ręce.
Jego grzeczność mnie irytowała, nie mówiąc już o higienie. W moim poprzednim życiu nikt nie kazał mi myć rąk. Mój brat odliczał pieniądze zarobione na trawce, zmiękczał haszysz między kciukiem a palcem wskazującym nad płomieniem zapalniczki, po czym te same palce wkładał do paczki chipsów. Czasami zdarzało się nawet, że paczka chipsów była całym obiadem.
Podeszłam do zlewu, chwyciłam płyn do naczyń i pospiesznie przetarłam palce i dłonie. Nie rozstałam się jednak z kurtką ani butami: parą fioletowych glanów z żelaznymi noskami, w których kiedy szłam, przypominałam Charliego Chaplina: miały rozmiar 40, ja nosiłam 36, ale wcześniej należały do Seba, najlepszego przyjaciela Niccolò, i dotrzymywały mi towarzystwa.
– Posłuchaj. – Tato wskazał na ekran, na którym migały obrazy planet i mgławic. – To ciekawe. Astronomii w liceum uczą dopiero w trzeciej klasie, a szkoda.
Nie wiedziałam, kiedy będę się uczyć astronomii, dopiero zaczynałam liceum. Próby nawiązania rozmowy z jego strony, w dodatku na tematy naukowe, działały mi na nerwy jeszcze bardziej niż jego maniery.
– Fascynuje mnie myśl, że z całego wszechświata znamy tylko dziesięć procent – kontynuował, mieszając spaghetti – podczas gdy reszta, ogromna większość tego, co istnieje, pozostaje tajemnicą.
Niestety, słuchałam go. A nawet szpiegowałam, tak jak on szpiegował mnie. Przechodziłam obok jego gabinetu i rzucałam ukradkowe spojrzenie. Kiedy słyszałam, że rozmawia przez telefon z kolegą, zbliżałam się i podsłuchiwałam. Wychwytywałam niewiele lub nic. Ale on miał jeszcze gorzej, bo ja z nikim nie rozmawiałam, drzwi do mojego pokoju były zawsze zamknięte, a kiedy szłam do łazienki, nie tylko dwa razy przekręcałam klucz w drzwiach, ale jeszcze puszczałam wodę ze wszystkich kranów.
Byliśmy ojcem i córką, ale także dwojgiem zupełnie obcych sobie ludzi. Trochę trudno jest zacząć relację z czternastoletnim opóźnieniem.
Tamtego listopadowego wieczoru 2000 roku siedziałam skulona w fotelu przy gorącym kaloryferze i miałam na sobie kurtkę bomberkę. Byłam uwięziona w bańce niecierpliwości i pretensji, która nie chciała pęknąć. W tle Piero Angela wyjaśniał różnicę między galaktyką eliptyczną a spiralną. Mój ojciec spróbował spaghetti w garnku.
– Sieć zorganizowała się w ten sam sposób – skomentował. – Dostępna część to nie więcej niż jeden procent. – Spróbował kolejnej nitki makaronu, uznał, że można już odcedzić. – Pomyśl tylko, jak zmieni się życie na naszej planecie dzięki temu jednemu procentowi. Mówili wam w szkole, czym jest Internet? Jakie to ogromne źródło informacji?
W tamtych miesiącach Internet był dla mnie wyłącznie powodem irytacji, bo kiedy ojciec łączył się z siecią, ja nie mogłam się nigdzie dodzwonić. Nie obchodziły mnie jego czaty ani strony internetowe. Co innego robiło na mnie wrażenie: że o dziesiątej wieczorem przyrządzał mi spaghetti z owocami morza. To mnie wzruszało. I dlatego mnie wkurzał. Kolacja z nim była męczarnią.
– W tych dniach chciałbym założyć ci skrzynkę mejlową, Eliso – powiedział, mieszając spaghetti z sosem. Zesztywniałam, bo nie miałam pojęcia, co to jest skrzynka mejlowa, a sama nazwa brzmiała dla mnie obrzydliwie. – Byłoby miło. W zasadzie to chyba najwyższy czas, żebyś miała własny adres e-mail. – Podszedł do stołu, napełnił talerze, a pustą patelnię zostawił na kuchence. – Ty i twoja matka mogłybyście pisać do siebie codziennie i nie czekać na listonosza, poczułybyście się bliżej.
– Nie potrzebuję – oznajmiłam szybko, twardo i niepewnie.
– Dlaczego? Zobaczysz, jak bardzo ci się przyda i jak szybko działa.
– Mamy już telefon – odpowiedziałam, pomijając milczeniem, że dzwonił bardzo rzadko.
Ojciec nawinął na widelec porcję makaronu.
– Smacznego – pożyczył.
Skosztowałam. Był dobry, ale nie powiedziałam mu o tym. Nie odrywałam wzroku od stołu.
– Myślę, że to może być rozwiązanie, aby spróbować jakoś się na nowo komunikować, spokojnie, wszyscy razem. Co ty na to?
Chciałam wstać, rzucić talerzem, potłuc wszystko, zabić go.
– Telefon nie jest dla nas najbardziej przyjaznym środkiem. Widać, że nie czujemy się dobrze w rozmowie. A pisanie byłoby czymś innym. Moglibyśmy poświęcić na nie tyle czasu, ile potrzebujemy, aby dobrać słowa, dostosować je, zmienić, jeśli to konieczne.
Jak śmiesz, pomyślałam. Co ty wiesz o pisaniu, ty jesteś pieprzonym inżynierem!
– Komputer jest tam – kontynuował. – Możesz iść do mojego gabinetu w każdej chwili, będziesz miała prywatność i czas, którego potrzebujesz. Myślę, że w ogóle dam komputer twojej mamie w prezencie na Boże Narodzenie.
Zaczęłam kaszleć, ślina spłynęła mi do gardła, miałam ochotę zwymiotować. To była tylko strategia, nie chciałam, by zobaczył, że naprawdę chce mi się płakać. Mama i Boże Narodzenie w tym samym zdaniu wywołały spięcie. Tato podał mi szklankę wody. Wstał, podszedł do mnie. Zdjął ze mnie kurtkę po Niccolò i pogłaskał mnie po mokrych od potu włosach. Potem cofnął rękę. Ten gest był zbyt czuły.
– Obiecuję, że będziemy mieli piękne święta. Dopilnuję, żeby tu wrócili, przekonam ich, żeby zostali do Trzech Króli. W najgorszym wypadku to my pojedziemy na północ. Nie musisz się martwić.
W najgorszym wypadku to ja ucieknę, a ty mnie nie znajdziesz.
Schowam się w Palazzina Piacenza na zawsze.
Jak tylko skończę osiemnaście lat.
Myśl o osiągnięciu pełnoletności mnie uspokoiła. Zawsze uspokajała też mojego brata. To był cel, argument za tym, że musimy wytrzymać, cierpliwie czekać, ale w końcu uwolnimy się od idiotycznych decyzji naszych rodziców.
Tato wrócił na swoje miejsce, a ja podniosłam głowę, żeby na niego spojrzeć. Musiałam być roztrzęsiona. Poznałam to po smutku na jego twarzy.
Starał się. Czterdziestosiedmioletni mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie, z siwiejącymi włosami i brodą, w grubych okularach w czarnych oprawkach, z twarzą godną protoplasty wszystkich nerdów świata, zajmował się gotowaniem, sprzątaniem i układaniem rzeczy. Wszystko dla swojej córki. Wziął sześć miesięcy wolnego na uniwersytecie, żeby się mną opiekować i być męską gospodynią domową.
Tylko że ja nie chciałam miłości obcego człowieka. Chciałam mamy, która do mnie nie dzwoniła, chciałam Niccolò, który upalał się ziołem. Nie tego kulturalnego, pełnego zainteresowań ojca, który błagał mnie o uśmiech, o sygnał otwartości. Biednego faceta, który nagle znalazł się w jednym domu z nastoletnią córką.
Na dodatek taką jak ja.
Nosiłam włosy ścięte na chłopaka, marchewkowoczerwone po matce. Po niej odziedziczyłam też piegi oraz orzechowe oczy. Byłam długa jak tyka i ważyłam około czterdziestu pięciu kilo, czyli niewiele. Nie miałam bioder, nie miałam cycków, więc mogłam bez problemu nosić rzeczy, w które nie mieścił się już mój brat albo które wyrzucały córki przyjaciółek mojej mamy, robiąc porządki w swoich szafach. Efekt był taki, że chodziłam w workowatych dżinsach celowo poplamionych wybielaczem, bluzkach z okrągłym kołnierzykiem, które przywoływały wspomnienie podstawówki, bluzach Sex Pistols o dwa rozmiary za dużych i plisowanych spódnicach w szkocką kratę. Widać, że byłam nieprzystosowana. Ale w mojej rodzinie wszyscy tacy byli, każdy na swój sposób.
Zadzwonił telefon, a ja drgnęłam. Moje istnienie w tamtym czasie było dosłownie zdeterminowane i naznaczone przez to biało-szare urządzenie z napisem „Telecom Italia”.
Tylko jeden dzwonek, a ja już zerwałam się z krzesła i wybiegłam na korytarz. Wiedziałam, że to ona: kto inny mógłby dzwonić w sobotę późnym wieczorem? Z prędkością błyskawicy rzuciłam się do telefonu.
– Mamo! – krzyknęłam.
Przykucnęłam ze słuchawką tak przyklejoną do ucha, że zjednoczyła się z moją małżowiną. Trzymałam ją obiema rękami, przyciskałam do niej usta. Trzymałam się jej. Byłam taka szczęśliwa, że o mnie nie zapomniała.
– Kochanie, jak się masz?
– Dobrze – skłamałam i od razu zasypałam ją pytaniami: – Co dzisiaj robiłaś? Padał śnieg? Byłaś przywitać się z Sonią i Carlą? – Chciałam wiedzieć wszystko o Bielli, o ich życiu beze mnie. – A Niccolò jest?
– Nie, kochanie, jest w Babylonii.
„Baby”, samo usłyszenie tej nazwy sprawiło, że zrobiło mi się miękko i przeniosło mnie pamięcią do każdej nocy, które tam spędziliśmy, Niccolò pogował na widowni, a mama i ja czekałyśmy na niego w samochodzie. Rozkładany fotel, koc na nogach i szyby opuszczone nawet zimą. Jak słodko było zasypiać z mamą pijącą piwo z butelki i palącą papierosy na równinie pośrodku pól ryżowych.
– Śnieg padał, ale tylko nad Andorno – odpowiedziała. – Góry są całe białe.
Widziałam je poprzez jej głos. Cresto, Camino, Mucrone. Były dla mnie jak ludzie. A ja szalałam z tęsknoty.
– Byłaś w bibliotece?
– Ale jak? Jeśli są opóźnienia w dostawach, pracuję też w soboty po południu, wiesz przecież.
Tak naprawdę nie wiedziałam nic o jej nowej pracy w fabryce kapeluszy Cervo. Było mi smutno, że mnie to ominęło, bo kiedyś godzinami czytałam na parkingu fabryki bielizny Liabel i znałam jej kolegów i jej rozkład dnia.
– A ty co robiłaś? – zapytała.
– Nic.
– To niemożliwe.
– Wyszłam – przyznałam.
– To wspaniale! Z kim?
Jej radość mnie bolała, bo to znaczyło, że nie jest zazdrosna.
– Z koleżanką ze szkoły, Beatrice.
– Przyjaźnie są ważne, Eli, zawsze o tym pamiętaj. Możesz na chwilę dać mi ojca?
Już? Pękło mi serce. Roztrzaskało się.
Dlaczego tak mało mnie kochasz, mamo?
Zawołałam tatę, oddałam mu słuchawkę. Miał rację: telefon nie był odpowiedni dla nas jako rodziny. Bo my w ogóle nie byliśmy rodziną.
Nie chciałam już słuchać ich kłótni, jakbym nie istniała, więc zamknęłam się w swoim pokoju.
Część pudeł z przeprowadzki wciąż leżała na podłodze pod ścianą, zaklejona taśmą. Nieotwieranie ich dawało mi złudzenie, że mój pobyt w tym miejscu jest tymczasowy, a matka i brat kiedyś po mnie wrócą. Opadłam na łóżko i chwyciłam walkmana. Był to kolejny rupieć, który Niccolò wyrzucił, tak jak swoje kurtki i bluzy. Dał mi go tylko dlatego, że kupił przenośny odtwarzacz CD, inaczej by go sobie zostawił. Ale ja wkładałam palce w szpule kasety magnetofonowej, dla zabawy wyciągając taśmę. Nie mogąc ściskać brata, ściskałam Enema of the State zespołu Blink-182.
Przetrząsnęłam szafę w poszukiwaniu powieści, której nie zwróciłam do biblioteki przed wyjazdem. Wyciągnęłam piżamę w serduszka, którą wysupłałam z walizki mojej mamy, zanim stąd odjechała. Układałam wszystko, ściskałam i doświadczałam tej ogromnej mocy przedmiotów zdolnych uwalniać zapachy i głosy, które niegdyś wchłonęły. Uobecniać wspomnienia.
Nie miałam nic więcej.
Zaniosłam walkmana, powieść i piżamę pod kołdrę jak rozbitek kurczowo trzymający się ostatnich rzeczy z poprzedniego życia. Nie miałam nawet zdjęcia naszej trójki, dowodu na to, że byliśmy szczęśliwi. Miałam tylko pamiętnik z kłódką, w którym ćwiczyłam zatrzymywanie wrażeń i uczuć, żeby choć w słowach coś pozostało.
Wygrzebałam klucz spod materaca i otworzyłam kłódkę.
Dokąd doszłam? Przewracałam kartki. Do „sędziwego”.
Ale czy można tak powiedzieć o drzewie? Wymieniłam pięćdziesiąt dwa przymiotniki dla platana przed oknem, wpatrując się w niego dniami i godzinami, a mimo to nie wiedziałam, który wybrać.
Jaki jest ten platan, Eliso?
Nie wiem.
Gdybyś miała to opisać komuś, kto nie może go zobaczyć, co byś powiedziała? Że to smutne, pomyślałam. Cały jest suchy, prawie goły, rośnie samotny tam, na podwórku, zasadzony w betonie.
Jest smutny, tak. A może to ty jesteś smutna?
Zastanawiałam się, czy Beatrice też prowadzi pamiętnik. Co widzi ze swojego okna, w jakim domu mieszka, na którym piętrze. Dowiem się w poniedziałek. Moje serce się uspokoiło i znów zaczęło bić. Wstałam, żeby wziąć książkę adresową T i poszukać w gmatwaninie ulic, gdzie jest via dei Lecci 17. Znalazłam ją w oddalonej dzielnicy na wzgórzu. Narysowałam długopisem trasę między naszymi blokami i uśmiech zakwitł mi na twarzy. Miałam jakąś perspektywę. To uśmierzało ból. Nieznacznie, ale przynajmniej go łagodziło.
„Pożółkły” – zaczęłam znowu. „Półnagi”. A nawet: „sam”. Nikt w klasie nigdy mnie nie zapytał: „Gdzie jest Biella? Co jest w niej takiego szczególnego?”, rzucali tylko głupie żarty, nic nie wiedząc o moim rodzinnym mieście. Podniosłam wzrok znad dziennika, usłyszałam ciszę innych pomieszczeń. Tato rozłączył się nagle zirytowany. Rozmowa telefoniczna dobiegła końca. Mama nie chciała już ze mną rozmawiać. Spojrzałam na puste ściany oświetlane lampką nocną: wyglądały jak kraty, jak zamknięte pudło sierocińca.
Jak mogłaś mnie tu zostawić?
Jak mogłaś zabrać Niccolò i porzucić mnie?
Mamo, dlaczego?