- nowość
- promocja
- W empik go
Przyjdę po ciebie nocą - ebook
Przyjdę po ciebie nocą - ebook
Szukała spokoju w odosobnionym domu na wsi. Czy na pewno była w nim sama?
Wylie Lark, autorka książek true crime, wyjeżdża do odosobnionego domu na wsi, by pracować nad swoją najnowszą powieścią. Potrzebuje spokoju, ma zapas jedzenia i opału, więc nie martwi jej zapowiadana burza śnieżna. Ani to, że spędzi ją w miejscu, w którym dwie dekady wcześniej zostały zamordowane dwie osoby i zaginęła dziewczynka, której nigdy nie odnaleziono.
Burza się nasila, a Wylie zostaje odcięta od reszty wsi, prądu i telefonu. Wtedy odkrywa na podwórku kilkuletniego, bliskiego zamarznięcia chłopca z urazem głowy. Po udzieleniu dziecku pomocy próbuje ustalić, co mu się przydarzyło, ale chłopiec nie mówi i sprawia wrażenie śmiertelnie przerażonego. W miarę upływu nocy sekrety związane ze zbrodnią sprzed lat wychodzą na jaw – Wylie zaś zdaje sobie sprawę, że jej dom nie jest tak odizolowany, jak sądziła, a ktoś z zewnątrz zrobi wszystko, by się do niego dostać.
O autorce:
Heather Gudenkauf ukończyła University of Iowa, gdzie uzyskała uprawnienia nauczycielskie. Obecnie ma w dorobku literackim dziesięć popularnych thrillerów i opowiadania do kilku antologii. Mieszka w Dubuque wraz z mężem i trojgiem dzieci oraz z suczką Maxine. Wolny czas najczęściej spędza z rodziną bądź na czytaniu książek i bieganiu. Autorka bestsellerowych powieści „Ciężar milczenia”, „Małe cuda”, „Jeden krok”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-814-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpień 2000
Dwunastego sierpnia zdyszana i spocona Abby Morris kroczyła po szarej żwirowej dróżce, zaliczając wieczorny spacer. Choć miała na sobie koszulę z długim rękawem i spodnie, nie wspominając o grubej warstwie sprayu na owady, to szukające odsłoniętego ciała komary zdążyły otoczyć jej głowę, tworząc wokół niej swoiste halo. Mimo to Abby nie czuła wielkiego dyskomfortu. Była wdzięczna księżycowi za odrobinę blasku i cieszyła się towarzystwem Pepper, ukochanej czarnej labradorki. Mąż Abby, Jay, uważał, że włóczenie się o tak późnej porze jest wysoce nieroztropne, ale co zrobić: po całym dniu pracy, odebraniu dziecka z przedszkola i poradzeniu sobie z domowymi obowiązkami mogła wygospodarować czas wyłącznie od wpół do dziesiątej do wpół do jedenastej.
Niczego się nie bała. Dorastała na podobnym odludziu, chadzała podobnymi trasami. Przemierzała nieraz polne drogi pokryte brudnym żwirem albo ubitą ziemią, nieodmiennie okolone rozległymi polami kukurydzy. Poza tym w ciągu trzech miesięcy – bo tak długo tutaj mieszkali – nie spotkała podczas wieczornych spacerów żywej duszy, co bardzo jej pasowało.
– Roscoe! Roscoe! – dobiegł z oddali damski głos. Ktoś przywołuje psa do domu na noc, uznała Abby. – Rooo-s-cooo!
Słowo to było wypowiadane z charakterystycznym zaśpiewem podszytym jednak irytacją.
Pepper dyszała ciężko, jej mięsisty jęzor nieomal wlókł się po ziemi.
Abby przyspieszyła kroku. Zbliżała się właśnie do połowy zwyczajowej pięciokilometrowej pętli. Do miejsca, gdzie pola kukurydzy nieomalże połykały żwirową drogę. Skręciła w prawo i przystanęła. Jakieś czterdzieści metrów od niej na skraju drogi stał pikap. Poczuła na karku dreszcz niepokoju, gdy Pepper popatrzyła na nią wyczekująco. Pewnie ktoś złapał gumę albo miał kłopoty z silnikiem i dlatego zostawił tutaj samochód, rozumowała Abby.
Ruszyła dalej, ale już moment później tarcza księżyca zniknęła za pierzastą chmurą, pogrążając świat w dole w mroku i uniemożliwiając Abby zobaczenie, czy ktoś siedzi za kierownicą. Przechyliła głowę, by sprawdzić, czy silnik wozu nadal pracuje, ale słyszała jedynie elektryczne piłowanie cykad i dyszenie Pepper.
– Chodź, piesku – rzuciła półgłosem, cofając się o kilka kroków. Labradorka szła jednak dalej w kierunku auta, zygzakując z nosem tuż przy ziemi. – Pepper! – rzuciła Abby ostrzejszym tonem. – Do nogi!
Słysząc ponaglenie w głosie pani, suka uniosła głowę i niechętnie wykonała polecenie, porzucając ciekawy zapach.
Czyżby w mroku za przednią szybą coś się poruszyło? Abby nie miała pewności, lecz nie umiała pozbyć się wrażenia, że ktoś ją stamtąd obserwuje. Gdy chmura zniknęła, dostrzegła za kierownicą skuloną postać. Mężczyzna. Na głowie miał czapkę, w blasku księżyca dostrzegła też bladą skórę, lekko krzywy nos i szpiczastą brodę. Po prostu tam siedział.
Ciepły wietrzyk sprawił, że pola wokół zaszeleściły głośniej, podnosząc jej włoski na karku. Gdzieś z prawej dobiegł suchy chrzęst. Pepper natychmiast się zjeżyła i zaczęła warczeć.
– Chodź – powiedziała Abby, cofając się jeszcze bardziej, po czym zawróciła i potruchtała w kierunku domu.
Godzina 0:05
Szeryf John Butler stał pośrodku butwiejącego tarasu za domem, przyglądając się uważnie podwórzu. Deski pod jego bosymi stopami uginały się i skrzypiały cicho. Pobliskie zabudowania spowijał mrok, sąsiedzi i ich rodziny dawno już pozasypiali. Dlaczego mieliby czuwać? Tuż obok mieszkał sam szeryf. To znaczyło, że nie muszą się niczego obawiać.
John z trudem nabierał tchu. Nocne powietrze było ciepłe, nieruchome i gęste, czuł jego ciężar na piersi. Tłusty żółtawy księżyc wisiał nisko. Pełnia jesiotrów, tak się chyba mówi na to zjawisko w sierpniu? Szeryf nie był tego pewien.
Ostatni tydzień okazał się spokojny. Nawet zbyt spokojny. Nie odnotowano ani jednego włamania, nie doszło do poważniejszego wypadku drogowego, nie wybuchło laboratorium mety, nikt nie zgłaszał też przemocy domowej. Nie znaczyło to, że hrabstwo Blake było wcześniej siedliskiem bezprawia. Jak wszędzie, także tutaj dochodziło czasem do przestępstw i wykroczeń. Z wyjątkiem minionego tygodnia. Pierwsze cztery dni spokoju przyniosły Johnowi wyczekiwaną ulgę, potem jednak zaczął odczuwać narastający niepokój. Brak pracy zaczynał mu doskwierać. Po raz pierwszy w dwudziestoletniej karierze zdołał się wyrobić z całą papierkową robotą.
– Nie szukaj kłopotów tam, gdzie ich nie ma – usłyszał wypowiedziane półgłosem słowa.
Janice, z którą ożenił się trzydzieści dwa lata wcześniej, objęła go w pasie, opierając mu głowę na ramieniu.
– Bez obaw – odparł po krótkiej chwili śmiechu. – Zazwyczaj to one mnie znajdują.
– No to wracaj do łóżka – poprosiła, ciągnąc go za rękę.
– Zaraz przyjdę – obiecał Butler. Janice złożyła ręce na piersi, posyłając mu surowe spojrzenie. Podniósł więc prawą rękę jak do przysięgi. – Za pięć minut będę, daję słowo.
Zostawiła go na tarasie, choć zrobiła to z ogromną niechęcią.
John powiódł spracowaną dłonią po chropowatej cedrowej poręczy. Czas wymienić cały taras, bez dwóch zdań. Powinien rozebrać go do gołej ziemi i zbić od nowa. Może jutro pojedzie do Love’s w Sioux City. Jeśli nadal będzie tak spokojnie, nie zabraknie mu czasu na prace budowlane. Zdławił ziewnięcie, zamknął drzwi na zasuwkę i podreptał w głąb holu, ku własnemu łóżku i czekającej w nim Janice. Kolejna spokojna noc, pomyślał. Lepiej cieszyć się nią, póki trwa.
Godzina 0:30
Huk pękających baloników wybudził Deb Cutter z głębokiego snu. Kolejne puknięcie, potem jeszcze jedno. Może dzieci bawią się pozostałościami petard z Dnia Niepodległości.
– Randy… – wymamrotała, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Wyciągnęła rękę w kierunku męża, lecz jego połowa łóżka była pusta, niezmięta pościel wydawała się bardzo chłodna w dotyku. Wysunęła się spod kołdry, podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Nie zobaczyła pikapa Randy’ego tam, gdzie zwykle go zostawiał, przy dojarni. Wozu Brocka także nie było. Zerknęła na zegar. Minęła już północ.
Coraz mniej rozumiała siedemnastoletniego syna. Jej słodki chłopczyk zawsze był narwany, ale ostatnio zrobił się także wredny. Nic dobrego z niego nie wyrośnie, tego była pewna. Brock się urodził, gdy oboje z mężem mieli po osiemnaście lat i ledwie umieli zadbać o siebie, a co dopiero mówić o niemowlęciu.
Deb zdawała sobie sprawę, że Randy nigdy nie pobłażał synowi. Czasami bywał dla niego aż za ostry. Gdy chłopak był mały, wystarczało jedno groźne spojrzenie, by przywołać go do porządku, ale te czasy dawno minęły. Teraz reagował dopiero, gdy został zdzielony przez łeb. Musiała przyznać, że jej mężowi zdarzało się czasami przekroczyć granicę, co skutkowało sińcami, rozciętymi wargami, zakrwawionym nosem. Zawsze jednak znajdował usprawiedliwienie dla przemocy – życie nie jest bajką, a im szybciej Brock pojmie tę prawdę, tym lepiej dla niego.
Ech, ten Randy… Ostatnimi czasy wydawał się taki zdystansowany i wiecznie zajęty. Nie tylko pomagał rodzicom prowadzić farmę, ale także odnawiał inne stare gospodarstwo składające się z pół tuzina zabudowań i chlewika, a do tego próbował dbać o własne uprawy. Rzadko kiedy widywała go za dnia.
Deb robiła, co mogła, by nie żywić do niego urazy, która jednak ściskała ją nieodmiennie za gardło. Opętany. Taki właśnie był ostatnio Randy. Miał obsesję na punkcie remontowanych ruder i jeszcze większą na punkcie posiadania ziemi. Zawsze chodziło mu o ziemię. Problem w tym, że znów idzie załamanie gospodarcze, a oni obudzą się z ręką w nocniku jako właściciele nie jednej, a dwóch nieruchomości, których nie zdołają utrzymać. Czuła, że dłużej tego nie zniesie.
Kolejny huk dobiegł z oddali. Cholerne dzieciaki, pomyślała ze złością. Całkowicie wybudzona wbiła wzrok w leniwie obracający się pod sufitem wentylator, czekając na powrót męża i syna.
Godzina 1:10
Z początku dwunastoletnia Josie Doyle ze swoją przyjaciółką Becky Allen biegła w kierunku głośnych huków, choć znacznie sensowniej byłoby zawrócić, ale uznała, że lepiej ukryć się w domu – tam, gdzie byli teraz jej mama i tata oraz Ethan. Tam będą bezpieczne. Josie i Becky zbyt późno odkryły, jak bardzo się mylą.
Obróciły się w końcu tyłem do tego łomotu i trzymając się za ręce, ruszyły przez podwórze farmy ku jakże bliskiemu polu kukurydzy, której wysokie sztywne łodygi wyglądały jak portal wiodący do jedynego bezpiecznego miejsca.
Josie była pewna, że słyszy za sobą tupot ciężkich kroków, obróciła się więc, by sprawdzić, kto za nimi biegnie. Nie zobaczyła niczego, nikogo – tylko dom skryty w mroku nocy.
– Szybciej – wysapała Josie, ciągnąc Becky za rękę i zmuszając do przyspieszenia kroku.
Biegły dalej, dysząc ciężko. Już docierały do celu, ale jej przyjaciółka musiała się potknąć. Krzyknęła, gdy jej ręka wyślizgnęła się z dłoni Josie. Nogi ugięły się pod nią, padła na kolana.
– Wstawaj, wstawaj – błagała Josie, ciągnąc ją za rękę. – Proszę.
Raz jeszcze odważyła się zerknąć za siebie. W blasku księżyca dostrzegła przez moment zarys sylwetki wynurzającej się zza stodoły. Zamarła z przerażenia, widząc, że ten człowiek unosi ręce i mierzy do nich. Puściła dłoń Becky, odwróciła się i uciekła. Jeszcze tylko kilka kroków i dotrze do celu.
Wbiegała w łan kukurydzy, gdy padł kolejny strzał. Poczuła w ramieniu tak rozrywający ból, że niemal natychmiast odebrało jej dech. Nie zatrzymała się jednak, nie zwolniła, uciekała dalej, czując, jak po ręce ścieka jej gorąca krew.2
Obecnie
Wylie Lark zaparkowała wóz na ostatnim miejscu przed sklepem spożywczym Shaffera wciśniętym pomiędzy aptekę i gościniec Pod Łosiem. Wolałaby dojechać do większego i lepiej zaopatrzonego marketu w Algonie, ale z powodu nadciągającej burzy musiała zrezygnować z tego planu. Nad Burden zawisły właśnie ciężkie stalowe chmury.
Wylie wysiadła z forda bronco, pod podeszwami jej butów zachrzęściła sól, którą posypano chodniki w oczekiwaniu na spodziewane tego wieczora opady marznącego deszczu i kto wie, czy nie półmetrowej warstwy śniegu.
Z lekkim drżeniem serca podeszła do przeszklonych okien sklepu prezentujących walentynkowe dekoracje. Pełno tam było bladej czerwieni i różu, a także amorków z nieodłącznymi łukami i strzałami. Zawahała się przed otwarciem drzwi. Shaffer był rodzinnym interesem, oferował głównie niemarkowe produkty, i to raczej w ograniczonym wyborze. To by jej nawet pasowało, gdyby nie było tam pełno wścibskich mieszkańców miasteczka.
Na razie Wylie udawało się unikać kontaktów z miejscowymi, ale im dłużej tutaj przebywała, tym robiło się to trudniejsze.
Po wejściu do środka owionęła ją fala ciepłego powietrza. Oparła się pokusie, by zdjąć czapkę i rękawice, zamiast tego wetknęła w uszy słuchawki i pogłośniła dźwięk ulubionego podcastu true crime.
Nie znalazła ani jednego wózka, musiała więc zadowolić się ręcznym koszykiem. Szła z nim pomiędzy regałami, nie odrywając wzroku od podłogi, i wrzucała do niego kolejne produkty. Mrożona pizza, puszki zupy, tubki z ciasteczkami czekoladowymi. Przystanęła na dłużej przed półką z winami, by przyjrzeć się jakże ograniczonej ofercie trunków. Tam wpadł na nią mężczyzna w brązowym kombinezonie i zielono-żółtej czapce. Zderzenie było tak niespodziewane i mocne, że wypadła jej jedna ze słuchawek.
– Ups, wybacz – rzucił, uśmiechając się do niej z góry.
– Nic się nie stało – odparła Wylie, nie patrząc mu w oczy.
Chwyciła pospiesznie najbliższą butelkę, potem stanęła w długiej kolejce do kasy.
Jedyna kasjerka ciemne włosy przetykane tu i ówdzie siwizną miała spięte z tyłu głowy srebrną spinką. Wydawać się mogło, że nie zauważa, iż jej klienci pałają przemożną chęcią jak najszybszego powrotu do domu. Przesuwała każdy produkt przez skaner w zatrważająco powolnym tempie.
Kolejka znów przesunęła się do przodu. Wylie także zrobiła kolejny krok i poczuła, że napiera na nią ktoś stojący z tyłu. Odwróciła się. To był ten sam mężczyzna, który wpadł na nią przy regale z winami. Pocąc się pod kurtką, zerknęła na kasjerkę. Skrzyżowały spojrzenia.
– Przepraszam – powiedziała Wylie, przepychając się obok pozostałych klientów.
Postawiła koszyk na podłodze i ruszyła w kierunku drzwi. Poczuła się lepiej, gdy mroźne powietrze owionęło jej twarz.
Wyłowiła z kieszeni wibrującą komórkę.
Dzwonił jej były mąż, lecz nie miała zamiaru z nim rozmawiać. Nawijałby bez końca, że powinna wrócić do Oregonu, by pomóc mu w opiece nad ich synem, że tam bez trudu skończy pisać książkę. Niech się nagra na sekretarkę, uznała.
Mylił się. Pozostając w domu, Wylie nie zdołałaby ukończyć książki. Wieczne trzaskanie drzwiami i awantury z czternastoletnim Sethem o to, że wraca późno albo wcale, frustrowały ją do granic wytrzymałości. Nie mogła myśleć w takich warunkach, nie umiała się skoncentrować. Dlatego właśnie sprawdziła, czy nie blefuje, gdy spojrzał na nią butnie spod szopy zmierzwionych włosów i oświadczył, że wolałby zamieszkać z ojcem.
– Świetnie. Jedź do niego – stwierdziła, odwracając się plecami do syna, a on spełnił groźbę.
Kiedy się okazało, że nie wrócił następnego dnia i przestał odpowiadać na jej telefony i esemesy, Wylie także się spakowała i wyjechała. Zdawała sobie sprawę, że ucieka od problemu, ale miała dość zmagań ze skrytością i gniewem Setha. Jej były musi radzić sobie z nimi przez najbliższe kilka dzionków. Tyle że owe dzionki szybko zmieniły się w tygodnie, a potem w miesiące.
Chciała schować komórkę do kieszeni, ale wyślizgnęła się jej ze zgrabiałych palców, poleciała na beton i wylądowała w zagłębieniu wypełnionym marznącą breją.
– Cholera – mruknęła Wylie, pochylając się, by wyłowić telefon z na wpół zamarzniętej kałuży. Ekran pokrywała sieć pęknięć, a całość ociekała wodą.
Po powrocie do auta zdarła z głowy czapkę, potem pozbyła się gniewnym ruchem kurtki. Na włosach i koszulce czuła wilgoć zmieszaną z potem. Próbowała wytrzeć telefon, ale szybko zdała sobie sprawę, że straci go nieodwołalnie, jeśli nie zdąży wrócić szybko do domu, gdzie będzie miała znacznie lepsze warunki, aby go wysuszyć.
Dwudziestopięciominutowa jazda na farmę ciągnęła się w nieskończoność, a ona, co chyba gorsze, nie załatwiła niczego. Nie kupiła jedzenia ani wina. Musi sobie radzić z tym, co ma w domu.
Burden zostało w tyle dosłownie po dwóch minutach, a ona odnosiła wrażenie, że ciągnące się przed nią czarne pasmo szosy nie ma końca. Dwa razy utknęła za ciężarówkami rozsypującymi sól, ale im dalej na północ docierała, tym mniej widziała samochodów. Wszyscy kryli się po domach, czekając na nadejście śnieżycy. W końcu skręciła z głównej szosy w pełną wybojów szutrową drogę, która prowadziła do jej domu.
Wylie już od sześciu tygodni mieszkała w odległym rejonie hrabstwa Blake, gdzie pogoda nie rozpieszcza człowieka. Szybko zrobiło się przeraźliwie zimno, nie pamiętała też, by kiedykolwiek widziała tyle śniegu. Jadąc dalej, mijała coraz rzadziej stojące farmy i domy, po czym zobaczyła bezkresne białe połacie tam, gdzie wcześniej ciągnęły się pola kukurydzy, soi i lucerny. Patrząc na ten widok, trudno było uwierzyć, że już za kilka miesięcy cała okolica pokryje się soczystą zielenią i złotem.
Wylie przejechała kilka kolejnych kilometrów, potem zwolniła, by ominąć bardzo wolno orzesznik, który jakimś cudem wyrósł pośrodku skrzyżowania dwóch żwirowych dróg. Za krzyżówką znajdował się kratownicowy mostek nad korytem zamarzniętego obecnie strumienia. Dwieście metrów dalej zaczynała się długa wąska aleja okolona wysokimi do ramienia zaspami prowadząca do jej obecnego domu. Wylie minęła pas wysokich sosen, które służyły jej za wiatrochron. Kierowała się na czerwoną niegdyś stodołę, teraz pokrytą w całości bielą. Silnik forda pracował na wolnych obrotach, gdy otwierała rozchybotane wrota budynku służącego jej za garaż. Wprowadziła wóz do środka, wyłączyła zapłon i schowała kluczyki do kieszeni. Zamknąwszy na powrót szerokie drzwi, rozejrzała się po otaczającej ją przestrzeni.
Słyszała wyłącznie zawodzenie wiatru. Była tutaj sama jak palec. W promieniu ponad kilometra nie było innego człowieka. Tak jak chciała.
Niebo ociekało marznącą mżawką. Właśnie zaczynała się śnieżyca.
Wylie wsunęła zamoczoną komórkę do kieszeni i ruszyła do domu. Po wejściu do środka zaryglowała tylne drzwi, zrzuciła buty i zastąpiła je wyściełanymi futrem mokasynami. Potem zabrała się do przeglądania szafek w poszukiwaniu ryżu, którym mogłaby osuszyć telefon. Nie znalazła ani ziarnka. Trudno, albo odda komórkę do naprawy, albo będzie zmuszona kupić nową. Odwiesiła anorak w przedpokoju, ale nie zdjęła czapki z głowy.
Ten wiejski dom miał ze sto lat i był mocno sfatygowany, jak przystało na wiekowego starca. Ogień buzował wesoło w kominku, tyle że nie dawał sobie rady z chłodem ciągnącym od okien i drzwi. Wylie miała zostać tutaj tylko przez tydzień, góra dwa, ale im dłużej tutaj mieszkała, tym trudniej było się stąd wyrwać.
Z początku obwiniała o to byłego męża i poróżnienie się z Sethem. Dość już miała wykłócania się z nimi o wszystko. Potrzebowała spokoju, by skupić się na dokończeniu nowej książki.
Podzwoniła więc tu i ówdzie, dowiadując się, czy może wynająć farmę, na której ćwierć wieku wcześniej dokonano strasznej zbrodni. Zrobiła to bez namysłu. Miała tutaj tylko podstawowe wygody, takie jak prąd i woda. Żadnego wi-fi, żadnej telewizji ani nastoletniego syna, który przypominałby na każdym kroku, jak marną okazała się matką. Prawie dwa tysiące kilometrów dzieliło ją od najbliższej przeszkody w pracy. A teraz, po zamoczeniu komórki, jej jedynym kontaktem ze światem pozostanie linia naziemna. Straciła dostęp do internetu, esemesów, FaceTime’a.
Pisała już czwartą książkę o tematyce true crime, co wymagało od niej licznych podróży związanych z researchem, ale nigdy jeszcze nie opuściła własnego domu na tak długo. Niemniej im więcej czasu spędzała w Burden, tym więcej szczegółów odkrywała. Gdyby nie to, już dawno skończyłaby pisać i wróciła do siebie.
Tas, staruteńki mieszaniec angielskiego coonhounda, zerkał na nią żółtymi ślepiami z posłania rozłożonego pod grzejnikiem. Wylie zignorowała go, więc ziewnął przeciągle i złożył długi pysk na przednich łapach, wracając do przerwanej drzemki.
Do zachodu słońca pozostały jeszcze trzy godziny, ale nadchodząca burza sprawiła, że przez okna wpadały wszelkie odcienie szarości. Wylie obeszła dom, zapalając wszędzie światło. Przeniosła z przedpokoju resztę porąbanych drew, ułożyła je przy kominku. Miała nadzieję, że szczap wystarczy na całą noc; drżała na samą myśl, że będzie musiała iść do stodoły po kolejne.
Marznący deszcz rozpadał się na dobre, zacinając po szybach i pokrywając nagie gałęzie warstewką lodu. Wyglądałoby to uroczo, gdyby Wylie nie miała już dość tej zimy. Świstak zobaczył swój cień, spadł kolejny śnieg, a wiosna znów się oddaliła o kolejne tygodnie.
Chcąc nie chcąc, zabrała się do tego, co przez ostatnie sześć tygodni zwykła robić każdego popołudnia. Obeszła raz jeszcze cały dom, sprawdzając, czy wszystkie okna i drzwi są szczelnie zamknięte, potem zaciągnęła zasłony. Może i lubiła samotność, może pisała o przerażających zbrodniach, ale nie cierpiała ciemności i tego, co kryło się za oknami po zapadnięciu mroku. Otworzyła szufladkę szafki przy łóżku, aby się upewnić, że spoczywa w niej pistolet kalibru dziewięć milimetrów.
Wzięła szybki prysznic, mając nadzieję, że zdoła uniknąć przykrego momentu, w którym wrzątek przestanie lecieć, potem osuszyła włosy ręcznikiem. Włożyła ciepłą bieliznę, wełniane skarpety, dżinsy i sweter, po czym zeszła do kuchni.
Nalała sobie kieliszek wina i rozsiadła się na sofie. Tas próbował się umościć obok niej.
– Złaź – rzuciła nieobecnym tonem, zmuszając go do powrotu pod grzejnik.
Zastanawiała się przez moment, czy nie zadzwonić do Setha z telefonu stacjonarnego, ale zrezygnowała, nie chcąc ryzykować, że jej były może znajdować się w pobliżu i znów zacznie nalegać, by z nim porozmawiała. Już słyszała, co ma jej do powiedzenia. Ta rozmowa nieuchronnie przeistoczyłaby się szybko w ciąg wyzwisk i wzajemnych oskarżeń. „Wracaj do domu. Zachowujesz się nieracjonalnie – powiedział jej były podczas ostatniej połajanki przez telefon. – Potrzebujesz pomocy, Wylie”.
Czuła w takich momentach, że coś pęka jej w piersi. Coś niewielkiego, niewiele znaczącego, ale zdawała sobie sprawę, że czas odłożyć słuchawkę. Nie rozmawiała z Sethem od ponad tygodnia.
Zaniosła kieliszek na piętro i usiadła przed biurkiem w pokoju, który wykorzystywała w charakterze gabinetu. Tas przywlókł się za nią i położył pod oknem. Pomieszczenie to było najmniejsze, pomalowane na żółto i ozdobione pasmem nalepek MLB na listach przypodłogowych. Biurko ustawiła w kącie, tak by mieć w polu widzenia zarówno okno, jak i drzwi.
Maszynopis wydrukowany tydzień wcześniej w bibliotece w Algonie leżał na blacie obok komputera, gotowy na ostatnie czytanie. Wylie miała jednak spore opory przed zamknięciem tego projektu.
Spędziła ponad rok na studiowaniu fotografii z miejsc zbrodni, czytaniu artykułów prasowych i oficjalnych raportów. Kontaktowała się ze świadkami i osobami kluczowymi dla dochodzenia, wliczając w to funkcjonariuszy i dawnego szeryfa. Nawet agentka prowadząca tę sprawę z ramienia wydziału kryminalnego stanu Iowa zgodziła się z nią porozmawiać. Wszyscy wykazali się dużą szczerością, dzięki czemu dowiedziała się o nieznanych szerzej faktach ze śledztwa.
Nie rozmawiała tylko z członkami rodziny. Albo zdążyli poumierać, albo odmawiali spotkania. Nie mogła ich za to winić. Spędziła niezliczone godziny na pisaniu, jej palce bez końca tańczyły po klawiaturze. Książka została skończona. Była dobra, choć niezbyt obszerna. Mordercę zidentyfikowano, lecz nie został nigdy osądzony.
Wylie nadal miała wiele pytań, które pozostały bez odpowiedzi, niemniej czuła, że czas już kończyć pracę. Powinna wczytać się w tekst, dokonać ostatnich poprawek i posłać maszynopis wydawcy.
Sfrustrowana rzuciła czerwony pisak na biurko. Wstała, przeciągnęła się, potem zeszła do kuchni i odstawiła pusty kieliszek na blat. Dłonie grabiały jej z zimna, ale zaparła się, że nie podkręci termostatu. Zamiast tego nalała wody do czajnika i postawiła go na kuchence. Gotując ją, ogrzewała dłonie nad palnikiem.
Wiatr na zewnątrz smagał ściany, wyjąc jak potępiony, czajnik dołączył do niego po kilku minutach, gwiżdżąc na swoją dziką nutę. Wylie zaniosła zaparzoną herbatę na górę i zasiadła ponownie przy biurku. Odsunęła maszynopis na bok, zwracając myśli ku następnemu projektowi, którym mogłaby się zająć.
Odrażających zbrodni było bez liku. Miała z czego wybierać. Wielu autorów true crime sięgało po tematy, kierując się popularnością spraw w mediach. Wielu, ale nie ona. Wylie zawsze rozpoczynała od miejsca zbrodni. Właśnie tam temat zaczynał krążyć jej w żyłach i nie przestawał aż do samego końca.
Dumała nad zdjęciami zrobionymi na miejscu zdarzenia – nad obrazami miejsc, w których ofiary konały, nad ułożeniem ich ciał, nad widokiem twarzy zastygłych po śmierci, nad chaosem rozbryzgów krwi.
Zdjęcia, które teraz przeglądała, zrobiono w Arizonie. Pierwsze ukazywało miejsce zbrodni z pewnego oddalenia. Kobieta siedziała oparta plecami o rdzawy kamień, kępki zakurzonych krzewów otaczały ją jak jakieś widma, oczy w przechylonej głowie spoglądały w innym kierunku. Na przedzie koszulki rozlewała się ciemna plama.
Wylie odłożyła zdjęcie na bok, sięgnęła po kolejne. Ta sama kobieta, ale tym razem na zbliżeniu zrobionym pod zupełnie innym kątem. Jej usta wykrzywiał grymas bólu. Spomiędzy warg wystawał język, poczerniały i opuchnięty. W piersi ziała dziura wystarczająco wielka, by Wylie mogła wsunąć w nią rękę, otoczona postrzępioną skórą odsłaniającą ułomki kości i tkanek.
Widoki na kolejnych zdjęciach były równie krwawe, poruszające, z tych, po których śnią się koszmary, ale Wylie uważała, że przede wszystkim musi się dowiedzieć, jak zginęła ofiara.
Około dwudziestej drugiej Tas trącił jej nogę. Razem zeszli na dół; psisko poruszało się bardzo wolno, stawy mu trzeszczały, jakby pordzewiały do reszty. Niedługo nie da rady wspiąć się na te schody.
Zastanawiała się, co by powiedział jej były, gdyby usłyszał, że przygarnęła bezpańskie stare psisko, które siedziało przed wejściem do wynajętego przez nią domu. Drań nie ruszył się na krok, choć bardzo usilnie próbowała się go pozbyć.
Domyśliła się, że został porzucony przez ludzi, którzy mieszkali tutaj przed nią. Nazwała go Tas, co było skrótem od Itazca, parku narodowego, w którym odnaleziono ciała trzech młodych kobiet – o nich napisała swoją pierwszą książkę.
Niespecjalnie lubiła tego psa, a on odwdzięczał się jej tym samym. Doszli jednak wspólnie do porozumienia, że wytrzymają ze sobą przez jakiś czas.
Otworzyła frontowe drzwi, uchylając je tylko na tyle, by Tas mógł się wyślizgnąć na zewnątrz, i natychmiast je zatrzasnęła. Mimo to zimne powietrze, zmarznięty deszcz i śnieg zdołały dostać się do domu, sprawiając, że zadrżała.
Minęła minuta, potem druga. Nieznoszący zimna Tas załatwiał się zazwyczaj błyskawicznie i skrobał do drzwi, dając znać, że jest gotowy do powrotu.
Wylie podeszła do okna, ale szyba była zaparowana i pokryta od zewnątrz warstewką szronu. Potarła oczy piekące od zbyt długiego wpatrywania się w ziarniste fotografie, potem oparła się plecami o drzwi, czekając dalej. Na pewno nie zaśnie przed wschodem słońca.
Serce zabiło jej mocniej, gdy światło nagle zamigotało. Wpatrywała się w lampę, wstrzymując oddech, ale ciepły blask pozostawał niezmiennie jasny. Dołożyła więcej drew do kominka. Rury pozamarzają, jeśli zabraknie prądu, i wtedy zaczną się prawdziwe problemy. Uchyliła nieco drzwi i wyjrzała na zewnątrz, ale nie zobaczyła psa.
– Tas! – zawołała w mrok. – Chodź! – Deszcz zdążył zamarznąć, zamieniając się w drobniutki grad, który uderzał w ściany, chrobocząc, jakby był wygłodniałym gryzoniem. Słaba żarówka wisząca nad drzwiami nie pozwalała jej wiele zobaczyć. – No pięknie – wymamrotała, sięgając do szafy po zapasowe buty, wysłużony płaszcz i jedną z latarek, które porozkładała po całym domu.
Gdy tylko porządnie się okutała, wyszła na zewnątrz i stąpając ostrożnie po oblodzonych stopniach, opuściła ganek.
– Tas! – zawołała poirytowana.
Skuliła ramiona przed przenikliwym wiatrem, opuściła też głowę, chroniąc twarz przed kąsającymi skórę drobinkami lodu.
Na ziemi leżało już kilka centymetrów śniegu, ale znów zaczynał padać zmarznięty deszcz, przez który podwórze zmieniało się z wolna w jedno wielkie lodowisko.
Przeszył ją kolejny dreszcz niepokoju. Ciężki śnieg albo lód z pewnością pozrywają przewody elektryczne, co doprowadzi do przerw w dostawach prądu i kompletnego zaciemnienia. Pragnęła odnaleźć Tasa i jak najszybciej wrócić do domu.
Ruszyła dalej, trzymając się ręką balustrady okalającej ganek i przyświecając sobie latarką. Bez przerwy nawoływała psa. Mrużąc oczy, wpatrywała się w mrok, latarką świeciła w kierunku alejki prowadzącej do głównej drogi. W pewnym momencie dostrzegła dwie dziwne świecące na czerwono sfery.
– Tas, chodźże wreszcie – rozkazała, ale pies opuścił łeb, ignorując jej polecenia.
Zrezygnowana ruszyła w jego kierunku. Pochyliła się mocniej, przesuwając do przodu stopę po stopie, by środek ciężkości cały czas miał oparcie. Mimo to poślizgnęła się i wylądowała twardo na kości ogonowej.
– Cholera – wysyczała, gramoląc się na nogi.
Marznąca mżawka wciskała się między kołnierz płaszcza a jej kark. Dłonie miała gołe, ale bała się wsunąć je do kieszeni. Potrzebowała ich, i to bardzo, rozłożonych jak najdalej, na wypadek gdyby upadła po raz kolejny.
Tas nawet nie drgnął. Gdy Wylie podeszła bliżej, zauważyła, że koncentruje uwagę na czymś, co leżało na ziemi tuż przed nim. Nie wiedziała, co to może być. Pies krążył wokół tego obiektu, obwąchując go uważnie.
– Zmiataj stąd – rozkazała Wylie.
Przysuwając się bliżej, zauważyła, że to nie przedmiot, tylko coś żywego albo dopiero co padłego. Zwinęło się w kulkę i zostało pokryte warstewką szybko zamarzającej wody, która błyszczała szkliście w blasku latarki.
– Tas, siad! – zawołała.
Tym razem uniósł łeb, by na nią spojrzeć, po czym wykonał posłusznie polecenie.
Wylie przysunęła się bliżej, nie spuszczając wzroku ze skulonego ciała. Znoszony but, wyblakły dżins, szary materiał swetra, krótko ścięte ciemne włosy, drobna dłoń przyciśnięta do bladych ust. Cieniutka strużka zamarzniętej krwi na głowie.
Nie leżało przed nią zwierzę, tylko mały chłopczyk przymarznięty do ziemi.3
Może wyjdziemy i się pobawimy? – zapytała dziewczynka, wyglądając przez okno zza ciężkiej zasłony.
Niebo miało barwę stali, pierwsze krople deszczu rozbijały się o szybę.
– Nie dzisiaj – odpowiedziała mama. – Mogłybyśmy rozpuścić się na deszczu.
Dziewczynka zachichotała, potem zeskoczyła z krzesła podciągniętego wcześniej pod parapet. Wiedziała, że mama się z nią drażni. Nie mogły się roztopić, stojąc na deszczu, ale i tak zadrżała na tę myśl – wychodzi z domu, czuje, jak krople deszczu spadają na jej skórę, i rozpływa się jak kostka lodu.
Trudno, znów spędziły dzień przy stoliku karcianym, wycinając różowe, fioletowe i zielone jajeczka z ozdobnego papieru, po czym udekorowały je kropkami i paskami. Na jednym z owali mama namalowała oczy i pomarańczowy dzióbek. Potem przyłożyła dłonie dziewczynki do arkusika żółtego papieru i obrysowała je ołówkiem.
– Patrz – powiedziała, wycinając kształty i przyklejając je do spodniej części jednego z jajek.
– Ptaszek! – zapiszczała uradowana córka.
– Wielkanocny kurczaczek – poprawiła ją mama. – Robiłam takie, gdy byłam w twoim wieku.
Razem poprzyklejały do betonowych ścian wszystkie jajka, kurczaczki i zajączki, nadając zatopionemu w półmroku pokojowi świąteczny wygląd.
– Teraz jesteśmy gotowe na przybycie Wielkanocnego Zajączka – oświadczyła tryumfalnym tonem mama.
Tej nocy, gdy dziewczynka położyła się spać, motylki w jej brzuchu odganiały sen.
– Nie kręć się tak – napomniała ją mama. – Dzięki temu szybciej zaśniesz.
Jej córka nie wierzyła, że to prawda, ale gdy otworzyła ponownie oczy, zauważyła, że zza zasłony sączy się srebrzysty blask wstającego słońca, i zrozumiała, że w końcu nastał ranek.
Zerwała się z łóżka i znalazła mamę przy okrągłym stoliczku, przy którym zazwyczaj jadły śniadanie.
– Przyszedł? – zapytała, zatykając kosmyki długich kasztanowych włosów za uszy.
– Oczywiście – odparła mama, podając jej koszyczek upleciony z pasków kolorowego papieru.
Był mały, mieścił się w dłoni dziewczynki, ale i tak jej się podobał. W środku znalazła ścinki zielonego papieru, które wyglądały jak źdźbła trawy. Na nich leżała paczka gumy cynamonowej i dwa lizaki o smaku melonowym. Dziewczynka się uśmiechnęła, choć czuła się zawiedziona. Liczyła skrycie na czekoladowego zajączka albo na takie cukierkowe jajeczko, z którego wylewa się coś żółtego, gdy się je otworzy.
– Dziękuję – zapiszczała.
– Podziękuj Wielkanocnemu Zajączkowi – poprosiła mama.
– Dziękuję, Wielkanocny Zajączku – wyrecytowała jej córka, jak robią dzieci na reklamówkach cukierków, które oglądała w telewizji.
Obie wybuchnęły śmiechem.
Odwinęły z papierków po jednej gumie, po czym spędziły ranek, opowiadając sobie historyjki o papierowych kurczaczkach i zajączkach, które zrobiły minionego wieczora.
Gdy guma dziewczynki straciła smak, a lizak zmienił się w ostry płaski dysk, drzwi u góry schodów otworzyły się z hukiem i ojciec zszedł do nich na dół. Niósł plastikową torebkę i sześciopak piwa. Matka posłała córce znaczące spojrzenie. To, które mówiło: znikaj, mama i tata chcą być przez chwilę sami.
Dziewczynka posłuchała, zabrała wielkanocny koszyczek i pobiegła na swoje miejsce pod oknem, gdzie usiadła, grzejąc się w wąskim promieniu słonecznego światła padającym na betonową podłogę. Patrząc na ścianę, odwinęła z papierka kolejną gumę i wsunęła ją do ust, próbując zignorować skrzypienie łóżka i jęki wydawane przez ojca.
– Możesz się już odwrócić – powiedziała w końcu mama.
Dziewczynka zerwała się z podłogi.
Słyszała wodę cieknącą w łazience, chwilę później ojciec wystawił głowę zza futryny.
– Wesołych świąt – powiedział, szczerząc zęby. – Wielkanocny Zajączek prosił, żebym coś ci dał.
Dziewczynka zerknęła w kierunku kuchni, tam gdzie leżała plastikowa torebka. Potem przeniosła wzrok na mamę, która siedziała na skraju łóżka z załzawionymi, poczerwieniałymi oczami, pocierając nerwowo nadgarstek. Zobaczyła gest przyzwolenia.
– Dziękuję – wyszeptała.
Później, gdy ojciec wspiął się na schody i zamknął drzwi za sobą, dziewczynka podeszła do stołu i zajrzała do plastikowej torebki. W środku leżał czekoladowy zajączek z wielkimi niebieskimi oczami. Trzymał marchewkę i miał pod szyją zieloną muszkę.
– Śmiało – zachęciła ją mama, przykładając woreczek z lodem do nadgarstka. – Gdy byłam mała, zawsze zaczynałam od uszu.
– Chyba nie jestem głodna – stwierdziła dziewczynka, odstawiając zajączka na blat.
– Nie szkodzi. Możesz go zjeść, jeśli chcesz. To prezent od Wielkanocnego Zajączka, nie od taty.
Dziewczynka zastanowiła się nad tymi słowami. Odgryzła ostrożnie kawałeczek jednego ucha i poczuła, jak słodka czekolada rozpływa się jej w ustach. Potem ułamała kolejny kawałek i jeszcze jeden. Wyciągnęła zajączka w kierunku mamy, która odgryzła resztę głowy jednym capnięciem. Roześmiały się obie, a potem zajadały się wspólnie, dopóki nie został tylko czekoladowy ogonek.
– Zamknij oczy, otwórz buzię – poprosiła mama. Dziewczynka posłuchała i poczuła, że ostatni kawałek czekolady ląduje na jej języku, a potem została pocałowana w czubek nosa. – Wesołych świąt.4
Sierpień 2000
W hrabstwie Blake, leżącym na północy stanu Iowa, w jego środkowej części, lato tego roku przebiegało wyjątkowo spokojnie. Licząca w tamtym czasie 7310 osób wiejska, głównie rolnicza społeczność nie była znana ze specjalnych skłonności do zbrodni. Szczerze powiedziawszy, do 13 sierpnia 2000 roku w całym hrabstwie nie doszło do choćby jednego morderstwa.
Liczące 844 mieszkańców Burden, czyli Brzemię, pomimo ponurej nazwy było idyllicznym miejscem nadającym się świetnie do życia i założenia rodziny. Położone w południowo-zachodniej części hrabstwa miasteczko miało czterokrotnie niższy wskaźnik przestępczości, niż wynosiła średnia w całym stanie.
I chociaż rozpoczynało się właśnie nowe tysiąclecie, Burden pozostało miasteczkiem skupionym na produkcji rolnej. Kukurydza i soja – to właśnie uprawiały na swoich polach zamieszkujące tutaj od pokoleń rodziny. Dzieci biegały boso po zawilcach, pożółkłej trawie gwiazdkowej i ostróżkach preriowych, jak robili wcześniej ich rodzice i dziadkowie.
Latem pracowano ciężko i bawiono się do upadłego. W porze zasiewów dzieciaki jeździły traktorami obok ojców, bawiły się w szopach na siano, a po robocie w polu chodziły na ryby. Dziewczynki spędzały dziewięć miesięcy w szkole, ucząc się, że gdy dorosną, mogą zostać lekarkami albo prawniczkami, a potem wracały do domów, by pomagać mamom i babciom marynować warzywa albo robić dżem rabarbarowy. Karmiły z ręki osierocone kózki, czytały książki za silosami na kukurydzę, jeździły na łyżwach po zamarzniętym Burden Creek i bawiły się, skacząc z jednej beli siana na drugą.
Tak wyglądało życie dwunastoletniej Josie Doyle do chwili, gdy zbudziła się 12 sierpnia 2000 roku, jak zwykle podekscytowana. Ubrała się pospiesznie i związała zmierzwione kasztanowe włosy w luźny kucyk.
Musiała się spakować i przygotować listę atrakcji, jakie pokaże swojej najlepszej przyjaciółce Becky, która po raz pierwszy weźmie udział w stanowym jarmarku. Najpierw jednak trzeba zjeść śniadanie i zająć się codziennymi obowiązkami. Josie równie szybko załatwiła jedno i drugie.
Właśnie wtedy zauważyła, że nigdzie nie ma Roscoe, jej czekoladowego labradora, co samo w sobie nie było aż tak niezwykłe.
Roscoe był urodzonym włóczęgą. Czasem wałęsał się po okolicy całymi godzinami, ale zawsze wracał do domu i jeszcze nigdy nie przegapił śniadania. Wystarczyło, że Josie podniosła wieko plastikowego pojemnika, w którym trzymano pięćdziesięciofuntowy worek suchej psiej karmy, by pojawił się obok niej cały oblepiony pajęczynami i zaśliniony.
Tego ranka nie było go jednak. Josie nasypała całą miarkę granulek do jego miski, szlauchem nalała wody do drugiego naczynia, potem zajęła się kurami.
By zabić czas dzielący ją od przyjazdu Becky, pobiegła do ojca sadzącego rząd pinii, które kiedyś, w przyszłości, posłużą za wiatrochron, aby lodowaty zimowy wicher nie owiewał tak bardzo ścian ich domu. Później towarzyszyła mu przy naprawach ogrodzenia na północnej granicy posiadłości. Jego chronione rękawicami dłonie poruszały się pewnie, gdy naciągał i owijał wokół słupków drut kolczasty. Josie szczebiotała o zbliżającym się festynie stanowym, pojawiając się i znikając mu z pola widzenia, przy czym raz omal nie upadła na zardzewiałe druty. Choć była mniejsza od większości rówieśników, zdawała się mieć niewyczerpane zasoby energii.
Usłyszała nadjeżdżający wóz, zanim go zobaczyła. Zdradziło go charakterystyczne popcornowe pykanie miażdżonego oponami żużlu. Odwróciła się i zobaczyła maskę pikapa tuż za zakrętem. Czekała, aż wóz pojedzie dalej, ale on wciąż tkwił w tym samym miejscu, więc ruszyła w przeciwnym kierunku.
Po raz kolejny usłyszała chrzęst żwiru. Gdy odwróciła głowę, pikap znów się zatrzymał. Ruszyła dalej, a on pojechał za nią tym samym powolnym tempem. Mrużyła oczy, próbując dostrzec, kto siedzi na fotelu pasażera, ale wiszący nisko nad horyzontem złoty dysk uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek. Nie bała się jednak. To pewnie któryś z kolegów brata stroi sobie z niej żarty.
– Ha, ha! – zawołała. – Bardzo zabawne!
Pochyliła się, by podnieść niewielki kamień, i rzuciła nim w kierunku samochodu. Wylądował na ziemi z niezbyt satysfakcjonującym stukotem. Ruszyła wolnym krokiem w kierunku pikapa, który zaczął się cofać.
Dziwne, pomyślała, robiąc kilka kolejnych kroków. Wóz cofnął się o następne dziesięć metrów. Bawimy się w berka. Zachęcona tą myślą zerwała się do biegu święcie przekonana, że za kierownicą siedzi któryś z durnych koleżków brata.
Zbliżywszy się do wozu, zobaczyła, że w kabinie jest tylko jedna osoba. Skulona sylwetka, bejsbolówka spuszczona nisko na czoło. Pikap znów zaczął jechać na wstecznym.
W tym właśnie momencie usłyszała dobiegający od strony pola głos. Ojciec przywoływał ją do siebie. Spojrzała więc po raz ostatni na samochód i zanim dotarła do taty, zapomniała o wszystkim.
Po powrocie do domu Josie ośmieliła się otworzyć drzwi pokoju brata, mając nadzieję, że zdoła go nakłonić do pomocy przy poszukiwaniu Roscoe.
– Daj mi spokój – burknął Ethan.
Siedział na podłodze oparty plecami o łóżko.
– Nie obchodzi cię, że Roscoe nie wrócił do domu? – zapytała.
– Tak jakby – odparł, przerzucając kolejną stronę oglądanego czasopisma.
– A jeśli potrącił go samochód? – Josie podniosła głos. Brat wzruszył tylko ramionami, nie patrząc nawet w jej kierunku. – Zobaczysz, jak będzie ci głupio, jeśli on nie wróci do domu – wykrzyczała, chwytając pierwszą lepszą książkę z regału i ciskając nią w Ethana.
Zaśmiała się dziko, widząc, że wytrąciła mu z rąk czasopismo.
– Wypieprzaj z mojego pokoju – warknął, sięgając po podkuty but roboczy, by rzucić nim w siostrę.
Obuwie śmignęło nad jej głową i trafiło obok framugi, odrywając kawałeczek tynku.
Josie wycofała się pospiesznie do łazienki, której drzwi mogła zamknąć od wewnątrz. Ethan zachowywał się tak dziwnie ostatnimi czasy. Wdawanie się w bójki, picie, telefony ze szkoły, telefony z biura szeryfa… Nie wiedziała, czego się po nim spodziewać, gdy wchodziła mu w drogę, co na szczęście nie było częste, gdyż zamykał się na długie godziny w swoim pokoju. Odczekawszy dłuższą chwilę, wysunęła głowę na korytarz dopiero, gdy usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi i schodów pod jego stopami.
Około wpół do piątej na alejce pojawiły się Becky i jej matka Margo Allen. Josie wybiegła przed dom, by je powitać, moskitiera zatrzasnęła się z głośnym trzaskiem za jej plecami. Przyjaciółka miała długie czarne kręcone włosy, na które nieustannie narzekała, i wielkie piwne wyraziste oczy.
– Oddam ci te kudły, jeśli ty oddasz mi swoje imię – powtarzała często.
Josie dokonałaby tej wymiany z największą ochotą. Uważała, podobnie jak wszyscy wokół, że Becky jest piękną dziewczyną. Chłopcy zaczęli wydzwaniać do niej, ledwie skończyła trzynaście lat, i trzeba było coraz dłużej ją prosić, by znalazła chwilę czasu dla najlepszej przyjaciółki. Ten weekend zapowiadał się jednak na zupełnie inny: Josie będzie miała Becky tylko dla siebie. Będą rozmawiać bez końca, śmiać się często i robić to wszystko, co zwykle robiły, zanim wszystko się pokomplikowało.
Przywitały się przy akompaniamencie pisków, poprzytulały, po czym Josie odebrała od Becky przywieziony śpiwór i poduszkę.
– Odstawimy ci córkę w sobotę wieczorem, gdy będziemy wracać – oświadczyła zdecydowanym tonem Lynne Doyle, mama Josie, i odgarnęła za ucho niesforny kosmyk włosów. – Około ósmej, jak sądzę.
Margo poprosiła, by odwieźli Becky do domu jej ojca.
– Och, no sama nie wiem… – rzuciła Lynne, jakby ją to zaskoczyło, ale zaraz ustąpiła. Josie nie wspomniała jej słowem o rozwodzie rodziców koleżanki. – Nie ma sprawy – dodała, spuszczając wzrok. Stały tak naprzeciw siebie mocno zmieszane, dopóki Lynne nie dodała: – Mamy kolejny upalny dzień, tyle dobrego, że chociaż wieje – stwierdziła, spoglądając na niebo, po którym gorący wiatr przeganiał pasma chmur.
Gdy człowiekowi zaczyna brakować słów, w sukurs zawsze przychodzi pogoda.
– Baw się dobrze, Becky – powiedziała Margo, odwracając się do córki, by ją przytulić. – Bądź grzeczna i słuchaj państwa Doyle’ów, okej? Kocham cię.
– Ja też cię kocham – wymamrotała Becky zażenowana pokazem rodzicielskiej czułości, po czym pognała za przyjaciółką do domu, na piętro, do jej pomalowanego na radosną żółć pokoju. Tam śpiwór, poduszka i torba podróżna od razu spoczęły na podłodze.
– Co chcesz robić najpierw? – zapytała Josie.
– Idziemy do kóz – odparła Becky i wtedy z zewnątrz dobiegł gniewny okrzyk.
Dziewczynki otworzyły okno, by sprawdzić, co jest powodem zamieszania. W dole zobaczyły Margo stojącą przy otwartych drzwiach samochodu i Lynne z dłonią przy czole, jakby salutowała, choć tak naprawdę chodziło o osłonięcie oczu przed słońcem. Obie kobiety spoglądały w kierunku stodoły.
Wypadł z niej Ethan, rzecz jasna skrzywiony, bo taką minę miał obecnie przez większość dnia. Za nim pojawił się ojciec, William. Ucapił wielgachną dłonią ramię syna i obrócił go tak, że stanęli twarzą w twarz. Inne gniewne słowa zostały porwane przez wiatr, ale „skurwiel” dotarł do uszu dziewczynek. Margo posłała niepewne spojrzenie Lynne, która uśmiechnęła się przepraszająco i wymamrotała coś o współczesnej młodzieży. Ostatnimi czasy często musiała to robić. Ethan próbował się wyrwać z uchwytu ojca, ale niewiele to dawało.
– Kochanie! – zawołała matka i jej syn odzyskał wolność, ponieważ William zauważył, że nie są sami.
Nagłe uwolnienie sprawiło, że szarpiący się Ethan stracił równowagę i padł na jedno kolano. Ojciec wyciągnął dłoń, by mu pomóc, ale został zignorowany. Przeniósł wzrok na Margo i pozdrowił ją uniesieniem ręki, gdy jego syn wstawał o własnych siłach. Widząc ten gest, Ethan się uchylił, jakby miał to być wymierzony mu cios.
– Chodź. – Josie odciągnęła Becky od okna. – Wyjdziemy przez kuchnię.
Przełknęła z trudem łzy upokorzenia. To była tylko próbka tego, jak zachowywali się ostatnio jej ojciec i brat.
Ethan zmienił się nie do poznania, i to dosłownie z chwili na chwilę. Przestał rozmawiać, a gdy już się odzywał, mówił zawsze zagniewanym tonem albo wydawał pogardliwe pomruki. Otwarcie stawiał się rodzicom i odmawiał pomocy przy najprostszych pracach gospodarskich.
– Twój brat nazwał ojca skurwielem – stwierdziła Becky, po czym obie zaczęły się chichrać i nie mogły przestać.
Gdy jedna brała się w garść, druga natychmiast szeptała „skurwiel” i zaczynał się następny spazm rechotania.
Po obiedzie Lynne poprosiła Ethana, by zawiózł upieczone przez nią ciasto dziadkom, którzy mieszkali jakieś półtora kilometra dalej.
– Pojedziesz prosto do nich i zaraz wrócisz – poleciła.
Chłopak przewrócił oczami.
– Nie przeginaj – ostrzegła.
Josie i Becky wymknęły się na zewnątrz, zanim padła zaczepna odpowiedź Ethana.
Ulubionym miejscem Josie na farmie był dach wielkiej czerwonej stodoły. Od ośmiu lat budowla ta witała ją każdego ranka szeroką rumianą twarzą. Jej nosem były drzwiczki prowadzące na strych z sianem, oczami szerokie górne okna, a usta, czyli wrota, miała tak wielkie, że mogłaby pomieścić w nich ciężarówkę.
W jej wnętrzu pachniało słodko nagrzanym sianem i olejem do traktorów. Do tego dochodziła woń kłębów kurzu i odór kóz. Josie nasypała karmy do drewnianego koryta biegnącego środkiem stodoły. Nabrała też pełne wiaderko granulatu, gdy Becky biegała po kątach, szukając kociej mamy i jej młodych. Koty jednak zaszyły się tak dobrze, że nie zdołała ich znaleźć.
Później wyszły na zewnątrz od strony zagrody, w której trzymano ponad trzydzieści kóz. Gdy zwierzęta usłyszały wiadro obijające się o nogę Josie, natychmiast przybiegły na tych swoich rachitycznie wyglądających nóżkach. Dziewczynki nabrały po garści granulatu i wsunęły ręce za ogrodzenie, otwierając dłonie. Becky się zaśmiała, widząc wpatrzone w siebie oczy jak owadzie i okolone niemal ludzkimi rzęsami.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_