- W empik go
Przyjdź królestwo twoje. Tom II - Przymierze - ebook
Przyjdź królestwo twoje. Tom II - Przymierze - ebook
CHRZEŚCIJAŃSTWO – TRIUMF BOGA NAD POGANAMI CZY NAJWIĘKSZE OSZUSTWO W HISTORII LUDZKOŚCI?
IV w. n.e. Peryferia Imperium Rzymskiego. Konstantyn obserwuje sukcesy Maksencjusza, samozwańczego władcy Rzymu. Trzyma się z dala od rozgrywek pomiędzy cesarzami, jednak długa ręka Maksencjusza sięga po niego.
Po śmierci ojca Konstantyn zostaje cesarzem Zachodu. W imię przyszłej nieograniczonej władzy rezygnuje z wielu osobistych pragnień. Sprytem i bezwzględnością osiąga kolejne zwycięstwa. Bez skrupułów dąży do skupienia w swoich rękach całkowitej władzy – duchowej i świeckiej.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-931-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kaledonia, 304 r. n.e.
Świt.
Triremy, niczym widma, sunęły bezgłośnie z prądem po powierzchni morza, owinięte w całun siwej mgły. Powolny ruch pięciu wojennych galer lekko poruszał ospałe opary, rozchylał je, spychał na bok. Mgła kłębiła się delikatnie, tuląc statki w swych lepkich objęciach, by na chwilę się rozrzedzić i pozwolić na krótkie mignięcie brzegu nieopodal, nie dalej niż dwieście kroków za lewą burtą. W niedługich prześwitach lepszej widoczności, przez macki szarzyzny, pokazywały się w oddali bezimienne, wysokie góry, osnute mglistymi welonami wczesnego poranka. Ich czarne cienie rysowały się ostro na jaśniejącym tle nieba, a zbocza chyliły się ku morzu jałowymi połaciami rzadkiej trawy i gołych wystających skał, po których spływały ze szczytów obfite kosmyki pary rozpraszanej wschodem słońca.
Wydawało się Rzymianom, że statki jak gdyby stały u stóp gór, a cały ten krajobraz, tajemniczy i przedziwnie wyciszony, sunął obok, mijał ich, owinięty przebarwiającymi się odcieniami szarości.
Przytłaczająca cisza obciążała swym brzemieniem nieruchomych mężczyzn stojących na pokładzie. Wrośli w odeskowanie jak posągi, każdy uzbrojony, gotowy. Wytężali oczy, wpatrywali się w brzeg, wzrokiem penetrowali mgłę, wypatrując oznak życia.
Tam! Oto ona! Przez ruchome opary, jak ułamany kieł wbijający się w ponure niebo, zamajaczył zarys zrujnowanej wieży, wzniesionej na przylądku.
– Wieża Ryddin! – szepnął Konstantyn. – Jest, jak powiedział… – Podniecony widokiem, zerknął na ojca.
Chlorus skinął, ale nie odpowiedział. Stał na przodzie galery, wpatrywał się w rzednącą mgłę.
Wiosła, zanurzone na prawej burcie, chlupnęły raz, a potem drugi. Gładko wykonując skręt, triremy ekspedycji karnej opłynęły stromy przylądek i skierowały się ostrożnie przez wąskie gardło pomiędzy górami, by wypłynąć na nieco szersze wody fiordu. Mgła uniosła się wyżej, odsłoniła długi przesmyk spokojnej wody leżącej przed nimi, opanowany przez pasma gór piętrzące się po obydwu stronach wyrwy wyciętej z masywu górskiego. Otoczyły ich srogie klify, ciemne i groźne. Chwilę później mgła złapała galery ponownie w swe objęcia, omotała płynących falami swego wilgotnego dotyku i otuliła kotarą niesamowitej, zapierającej dech w piersiach, ciszy. Brakowało najmniejszego oddechu wiatru. Linia brzegu zanikła i statki otoczyło szare mleko o jednolitej barwie. Nie byłoby wiadomo, czy płyną, czy też wiszą, unieruchomione w oparach, gdyby nie zdławiony, ledwo docierający do załóg, niemrawy odgłos fali uderzającej o pobliski brzeg i słaby bulgot wody, łagodnie głaskanej wiosłami, pchającymi galery do przodu.
Marynarz stojący na dziobie pierwszej z galer trzymał w ręku zapętlony sznur, z zawiązanymi na nim w równych odstępach supełkami. Na końcu linę dociążała ołowiana kula. Coraz częściej zarzucał sondę do wody. Po każdym nieznacznym chlupnięciu oznajmiał cichym głosem, w swej miękkiej, iberyjskiej łacinie, jaka jest głębokość wody pod kilem.
– Pięć! – zawołał spokojnie, na tyle głośno, żeby sternik mógł go usłyszeć, lecz nie głośniej. – Znów pięć! Trzymaj kurs tak, jak jest! – Ciężarek chlupnął ponownie, wpadając do wody. – Cztery-i-pół! – Słowa połączył w jedną całość. – Cztery-i-pół! Wolniej!
Galernicy wyciągnęli wiosła z wody. Triremy zwolniły, aż niemal stanęły na gładkiej jak tafla powierzchni fiordu. Niesione jedynie własną bezwładnością statki płynęły tak wolno, że nie zostawiały śladu na wodzie, dryfowały jak szare zjawy o barwie oceanu. Uwikłane we mgłę, zapuszczały się głębiej w zwężający się rękaw, w przedłużenie morza wbite pomiędzy pasma gór.
– Cztery! – zawołał półszeptem Hiszpan. – Z drągiem na przód! – zakomenderował. – Pilnie!
Szybko przybiegł marynarz z długą żerdzią i zajął stanowisko na dziobie, rozlokował się, gotowy do przesterowania galery w wypadku, gdyby do jego uszu dotarł zgrzyt, oznajmiający zetknięcie się drewnianego kilu ze skalistym dnem fiordu.
– Wolniej! Wolniej!
Rozjaśniało się. Mgła ustępowała. Dookoła płynących statków, zza mlecznej zasłony, wyłoniły się ponownie przytłumione zielono-żółte i brązowe zbocza. Jedynie z tyłu widniała wśród szczytów płaska ciemna luka, przez którą wpłynęli, wyjście na pełne morze, do którego prowadził przesmyk fiordu, a nad nim, jak grożący palec, zarys urwanej wieży. Im wyżej wzrok wędrował po zboczach, tym bardziej zbrązowiała ukazywała mu się gleba, tym więcej ujawniało się miejsc, gdzie licha torfowa powłoka, naruszona sztormem lub zmyta ulewnym deszczem, ustępowała miejsca przebijającym nawierzchnię białym lub szarym grzbietom obnażonych skał granitowych.
Kamienista plaża miała ten sam odcień co skały. Szarobury. Nad samym brzegiem rosło parę pochylonych i karłowatych drzew. Ich gałęzie były powyginane, poplątane i pokrzywione przez mocno wiejące wiatry, pozbawione liści urwanych przez wichury. Pod nimi, już na skalistym wybrzeżu, leżały, wywrócone do góry dnem, w niedbałym szyku, rachityczne z wyglądu, okrągłe korakle. Tuż za drzewami, wśród matowych odcieni lądu, kuliło się kilkanaście niskich, pobielanych chat o wypukłych ścianach, z nieociosanego górskiego kamienia kładzionego na sucho, bez zaprawy.
– Barrachar! – szepnął Konstantyn, spoglądając na ojca. – Nie wygląda to zbyt imponująco!
Łamany ogniem i kołem, okrutnie torturowany na różne inne sposoby, ostatni Pikt pozostały przy życiu po potyczce w Jasnowodzie wykrztusił tę nazwę przez krwawiące usta pozbawione zębów. „Morzem…” – wypluł te słowa łamaną łaciną wraz z krwią. „Pięć dni na północ od Muru…” Wisiał do góry nogami, z rękami i nogami przybitymi gwoździami do drewnianych belek, w katowni w Eboracum. Z otwartych ran na ciele i z głębokich oparzeń na policzkach spływały mu krew i woda. W koszu obok żarzył się węgiel drzewny, wystawały z niego rękojeści żelaznych prętów, każdy zakończony inną rozżarzoną pieczęcią, a nad żarem wisiał kociołek z gotującym się wrzątkiem.
Złe powietrze lochu ścisnęło Konstantyna za gardło, jak tylko wszedł, schylając się, by przejść pod niskim łukiem drzwi. Za nim podążał ojciec. Zagłębiona w ziemi piwnica nie miała okien. Palące się na ścianach pochodnie rzucały wątłe światło. Panował okropny smród. Dominował fetor palonej ludzkiej skóry zmieszany z dymem z paleniska. Pełno tu było zwabionych odorem, dużych żerujących czarnych much, niezrażonych parą buchającą z kociołka ani dymem wydobywającym się z kosza.
– Nazwa?! – wydzierał się quaestionarius zadający tortury w celu wyciągnięcia z pojmanego zeznań. Był świadom tego, że cesarz Zachodu i jego syn sprawdzali jego katowskie umiejętności. – Znaki rozpoznawcze?!
Na oczach nowo przybyłych kat porwał w obydwie ręce kociołek i chlusnął wrzątkiem na plecy wiszącego Pikta. Jeniec wydał z bólu przerażający skowyt, kręcił się i wił na tyle, na ile mu pozwalały wiązania, ale oprawca do niego doskoczył i trzasnął go w głowę drewnianym młotem, odurzając swą ofiarę. W mgnieniu oka, ostrym jak brzytwa nożem, zdarł Piktowi z pleców wielki płat odparzonej skóry, zostawiając ją nadal przyczepioną przy szyi tak, że luźno zwisała poniżej głowy jeńca. Po obnażonym, czerwonym mięsie pleców sączyła się krew, strugami spływała po wiszącej skórze, kapała na kamienną posadzkę. Jeniec przestał się ruszać, zemdlał z bólu.
Quaestionarius zaklął siarczyście. Zrobił krok i zaczerpnął kociołkiem zimnej wody, którą starannie oblał głowę swej ofiary, wlewając mu ją także do nosa. Cucony Pikt raptem odżył, chwycił oddech i zaczął charczeć. Podniósł powieki, a jego straszny, oszalały z bólu wzrok, pełen nienawiści, wbił się jak świder w twarz syna cesarza.
– Nazwa?! – powtórzył quaestionarius. Złapał za skórzany bicz i począł jak opętany chłostać nim po żywym mięsie pleców wiszącego pozbawionych skóry, ciągnąc rzemyki tak, by metalowe haki na ich końcach zaryły głęboko w żywym ciele. – Znaki rozpoznawcze?! – ryczał inkwizytor. Świszczące ciosy wpędziły muchy w obłęd, latały jak szalone po komnacie, dym buchał z koksownika, a jeniec wył i miotał się przeraźliwie, tak bardzo szarpiąc w agonii przybitymi do belki rękami, że główki gwoździ zniknęły mu w nadgarstkach.
– Barrachar! – wykrztusił, wykręcając ciało w żałosnej próbie uniknięcia ciosów. – Przy zrujnowanej wieży Ryddin! – Głowa latała mu bezwładnie na wszystkie strony, wyzywający wzrok zanikł. Wydawało się, że jego opór został złamany. – Dobijcie mnie! Na litościwego Taranisa! – skomlał. – Świnie pierdoliły wasze matki! I wasze siostry! – Wzdrygnął się i zawył, gdyż wyciągniętym z kosza rozżarzonym prętem kat wypalił mu na pośladku cyfrę I. Po komnacie rozszedł się swąd palonej skóry.
– Dobić go! – zakomenderował Konstantyn, wstrząśnięty odrażającym widokiem. Wyciągnął z pochwy sztylet. – Wystarczy!
– Nie tak szybko! – wtrącił się Chlorus. Położył swą dłoń na ręku syna. – Życie wielu ludzi zależy od jego świadectwa. Skąd wiemy, że mówi prawdę?
– Weźmiemy cię ze sobą – zwrócił się do uwięzionego Konstantyn. – Jeżeli mówisz prawdę, będziesz żył!
Pomimo złego stanu, w jakim się znajdował, torturowany zrozumiał.
– Żył? – jęknął żałośnie. I zaczął się śmiać. Było to bardziej skrzeczące, ochrypłe gdakanie niż śmiech, odgłos pozbawiony jakiejkolwiek nadziei czy humoru, drwiący, butny i pogardliwy w swej wymowie. Śmiech tak straszny, że zimny pot oblał syna cesarza Zachodu. – Kim jesteś, że grozisz mi, że będę żył? – rechotał wrak człowieka. – Synu kochanek świń! Pederasto! – Niespodziewanie twarz torturowanego się uspokoiła, nabrała błogiego wyrazu ukojenia. – Jednak masz rację! – wymamrotał. – Żyć jest dobrze. Zbliż się do mnie, by nikt inny nie usłyszał! Chodź! Powiem ci to święte imię!
Konstantyn bez zastanowienia zrobił krok do przodu, podszedł do wiszącego.
Pikt niewiarygodnym wysiłkiem wyprężył się i uwolnił ręce, wyrywając gwoździe z belki. Nadal trzymała go górna belka, do której miał przybite nogi, ale barki wisiały nieskrępowane. Kończyny miał wyciągnięte, palce pozbawione paznokci były zgięte jak pazury dzikiego zwierza. W konwulsji rzucił się na Rzymianina. Zdołał jedną zakrwawioną ręką chwycić Konstantyna za włosy. Drugą zadał potężny cios, wystającym z nadgarstka ostrzem gwoździa ugodził ciało syna cesarza. Jednak uderzenie nie przebiło zbroi, zatrzymał je napierśnik lorici segmentaty. Pikt zamachnął się po raz drugi, szukał jakiegoś niechronionego miejsca, szpary pomiędzy paskami metalowej zbroi.
Konstantyn, zaskoczony dziką furią niespodziewanej napaści i z oczami zasłoniętymi ramieniem wiszącego jeńca, próbował się cofnąć. Lecz Pikt trzymał go kurczowo, bełkocząc we własnym języku, wykrzykiwał jakieś groźby i obelgi. Rzymianin wyczuł przy nodze żar bijący od kosza z węglem. Po omacku wyciągnął rękę, jego palce dotknęły rękojeści pręta. Próbował go wydobyć. Nie udało mu się. Szarpnął. Kosz się wywrócił, żarzące się węgle posypały się po posadzce, powietrze zapełniło się iskrami. W jednej nodze czuł piekący ból, ale uwolniony pręt miał już w ręku. Szarpnął potężnie głową w dół, czując, jak nieustępliwy napastnik wydziera mu garść włosów, jednak uwolnił się z jego uścisku. Zamachnął się na oślep. Całą siłą swych ramion skierował pręt łukiem w górę.
Końcówka stalowego drąga uderzyła w głowę pojmanego. Z odgłosem pękającej skorupy orzecha rozżarzony do czerwoności koniec pręta rozłupał czaszkę Pikta. Trysnęły krew i mózg, ochlapując Rzymianina. Zdołała go jeszcze uderzyć ręka przebita gwoździem, lecz cios był bez siły. Przeraźliwe wycie jeńca zamieniło się w bulgot i ucichło.
Podmuch zimnego wiatru dotknął czoła Konstantyna. Statek się zakołysał. Młody oficer poczuł lekki dreszcz. Była to zła wróżba. Potrząsnął głową, by się pozbyć nieprzyjemnych wspomnień.
Mgła już prawie całkowicie znikła. Czaiła się jeszcze na szczytach gór, owijając je w szare zasłony.
Przez środek wioski kamiennym łożyskiem płynął porywisty potok, by rozlać się po skalistej plaży wachlarzem strumyków. Nurt był na tyle silny, że zabrał ze sobą wodorosty i kawałki drewna pozostawione na brzegu przez odpływ, tworząc miejscami czyste rozlewiska słodkiej wody.
Nad jednym z nich klęczała samotna młoda kobieta. Obnażone plecy miała zwrócone do morza, głowę pochyloną, rozwiane kasztanowe włosy spływały jej z głowy wspaniałą kaskadą złotych i rudych pukli, dotykały płynącej wody.
Konstantynowi zabrakło tchu. Były to włosy koloru bukowego lasu jesienią, kiedy liście opadają z drzew…
Żołnierze na statku wojennym wyłaniającym się z mgły patrzyli, a ona, nieświadoma ich obecności, schyliła głowę i jednym ruchem zanurzyła ją w zimnej głębinie rozlewiska. Woda musiała być zimna, bo usłyszeli jej głośno wciągany oddech. Odrzuciła głowę do tyłu, jej długie włosy, ciężkie i przyciemnione wodą, nakreśliły łuk w powietrzu, rozsiewając dookoła drobne krople. Poklepując włosy, głaskała je mocno, by wycisnąć z nich wodę.
– Na Io! – zaklął Chlorus pod nosem. – Obudzi całą wiochę!
Wraz z jego szeptem rozległ się głośny chrzęst. Kil galery dotknął dna, mielił skały płycizny, nim zatrzymał się ze zgrzytem.
To przykuło jej uwagę. Odwróciła się, przemoknięte pasma włosów opadły jej na ramiona i obnażone piersi. Byli na tyle blisko, że wyraźnie widzieli duże brązowe aureole jej sutków, sterczące, pobudzone zimnem poranka.
Przez chwilę stała bez ruchu, z otwartymi ustami, osłupiała na widok pięciu trirem, wyłaniających się jak złowrogie upiory z gęstwiny porannej mgły. Wrzask przerażenia zamarł na jej ustach, dziewczyna wrosła w ziemię. Nagle zaczęła biec, krzycząc w jakimś barbarzyńskim języku. Konstantyn jak olśniony patrzył na jej gołe stopy, ślizgające się po kamieniach plaży. Gdzieś w oddali słyszał zgrzyt pozostałych galer, dobijających do płycizny.
Dopiero Chlorus go wytrącił z zadumy.
– Żołnierze, na plażę! – z gardła cesarza Zachodu wydarła się wojownicza komenda. Dalsze próby zachowania ciszy były zbędne. – Już! Na plażę! Formować szeregi bojowe! Łucznicy pozostają na statkach! Przygotować się do strzału!
Spowolniona ciężarem zbroi piechota morska wyskakiwała z łoskotem przez burty statków. Woda sięgała im do pasa. Chlapiąc, brnęli bezładnie i mozolnie w kierunku wioski, dopóki nie dotarli do suchego lądu. Dopiero tu, na plaży usłanej kamieniami, sformowali szyk. Tarcze trzymali zwarte przed sobą, w każdej chwili spodziewając się gradu strzał obrońców.
– Na nich! – wrzasnął Chlorus. – Na co czekacie? – Zeskoczył z relingu do wody. – Nie pozwólcie im się uformować! Naprzód!
– Cuneum formate! – wrzasnęli oficerowie, wyciągając szable.
Ostrym tempem poprowadzili formację w górę po stromej skarpie nadbrzeżnej i wpadli do wioski. Wśród kurnych chat ktoś zaczął bić w gong. Metaliczny oddźwięk rozbrzmiewał wśród zabudowań, mieszał się z wrzaskami żołnierzy i piskiem budzonych kobiet. Z chałup wybiegali ludzie, rozrywając w popłochu skóry, które zamiast drzwi zamykały wejścia. Na wpół ubrane kobiety z dziećmi gromadziły się przy przejściach, przecierając z oczu resztki snu.
Konstantyn stwierdził ze zdziwieniem, że nie widać chociażby jednego mężczyzny.
– Spędzić ich do kupy! – rozkazał szorstko Chlorus. Przystanął na chwilę, by otrzeć swe ubłocone sandały o wystający z ziemi głaz. – Bez zabijania! – dodał emfatycznie. – Zebrać ich wszystkich razem!
W Konstantynie narastało poczucie niepokoju. W wiosce kotłowało się, młody oficer przepychał się z odrazą przez coraz bardziej liczny tłum niewiast i dzieci. Zaglądał w zakamarki, sprawdzał obejścia, ale nic ciekawego nie znalazł.
Niespodziewanie ona weszła mu w drogę. Bujne kasztanowe włosy miała nadal mokre. Od niechcenia zarzucony na ramiona, niewprawną ręką utkany szal ledwo przykrywał jej lnianą koszulę.
– Czego tu szukacie? – rzuciła mu w twarz prostacką łaciną, wyciągając agresywnie podbródek do przodu. – Czy Brytania wam nie wystarcza? Po co wam nasze skały i klify?
Ucieczka z plaży spowodowała, że się zasapała, wykrzykiwała słowa w krótkich zwrotach, ostrych jak marna trawa porastająca otaczające ich zbocza.
– Stój! – rzekł. Miał nadzieję, że jego ton brzmiał rozkazująco. Serce biło mu mocno niczym gong, który przed chwilą rozbrzmiewał w wiosce. – Przybyliśmy w pokoju, nie szukamy wojny! Gdzie wasi mężczyźni?
– Przybyliście tu w pokoju! – odparła drwiąco. – Spaliliście nasze plony! Zagarnęliście nasze bydło! Wypędziliście nas z pastwisk i obsianych, rodzących pól, zaszczuliście nas w naszych rodzinnych domach! Z waszego miru urodziło się tylko pogorzelisko! A wy te zgliszcza uznaliście dumnie za Pax Romana! Nazywacie to pokojem, gdy nie mamy co jeść prócz kruczmorki i pokrzyw! A dziś przybywacie tu w pokoju, by pognać nas dalej, wypędzić nawet z tej ponurej krainy! Cóż to za pokój?
– Ucisz się, kobieto! – tuż za Konstantynem odezwał się stanowczy głos Chlorusa. – Nie będzie tu żadnych zabójstw! Szukamy jedynie Crithniego!
Mimo woli dziewczyna zauważalnie zareagowała na dźwięk imienia. Chlorus przykuł jej uwagę.
– Chodzi nam tylko o Crithniego! – powtórzył cesarz Zachodu. – Waszego przywódcę! To Crithni złamał pokój! Mordował Rzymian! To on niesie śmierć!
Przez chwilę dziewczyna nie dawała odpowiedzi. Wyglądała na urażoną.
– Popłynęli w łodziach – wykrztusiła po dłuższym namyśle. – Mój ojciec, którego szukacie! I pozostali! Wypłynęli na łowy! – mówiła, ale na jej twarzy malowało się kłamstwo.
Pomiędzy stojącymi mężczyznami świst przeszył powietrze. Chlorus krzyknął, wyrwał mu się z gardła nagły okrzyk zdziwienia i bólu. Konstantyn rzucił się do tyłu. Jego ojciec, zgięty wpół, prawą ręką trzymał ramię, w którym tkwił trzon strzały zakończony piórami lotek. Pocisk przeszył stal zbroi, przebijając się przez słaby punkt pomiędzy górnym i dolnym ochraniaczem ramienia, przeciął subarmalis, skórzany, pikowany kaftan stanowiący dodatkową ochronę i ocieplający ciało. Przez wygięte płaty zbroi i zaciśnięte palce ręki sączyła się krew, spływała po naramienniku i po napierśniku. Na twarzy cesarza Zachodu malowało się zaskoczenie. Niespodziewany ból zwalił go na kolana.
Konstantyn uświadomił sobie, iż stoją w obliczu niespodziewanego niebezpieczeństwa. Chwycił oburącz dziewczynę, przyciągnął ją przed siebie jako tarczę. Ale ona się nie broniła, była tak samo zaskoczona jak i on. Stała jak słup soli, patrzyła, jak z jednej z obskurnych chat żołnierze wyciągają wijącego się młodziana. Chłopak nie wypuszczał łuku z garści i tak bardzo wyrywał się legionistom, że aż czterech go trzymało. Żołnierze przytargali go przed oblicze dowódcy i rzucili na ziemię, twarzą w błoto.
– Aldus! – wykrzyknęła kobieta, uwięziona w ramionach rzymskiego oficera. – Bracie, coś tyś zrobił? – Była nadspodziewanie ciepła i miękka w dotyku. Zmieszany swym przypływem czułości Konstantyn odepchnął ją od siebie.
Chłopak podniósł się na nogi. Był młody, pryszczaty. Włosy miał rude, w tym samym odcieniu co włosy dziewczyny. Jego piegowata i umazana brudem twarz wykrzywiała się w wyrazie nienawiści. Gdy zobaczył skierowany na niego surowy wzrok syna władcy, splunął mu pod nogi i burknął coś po nosem.
Chlorus klęczał na ziemi, skulony z bólu. Twarz miał bladą, trzymał się kurczowo za ranę.
– Przyprowadzić felczera! – rozkazał Konstantyn, zgrzytając zębami. Oczu nie odrywał od młodziana. Chłopak mógł mieć najwyżej czternaście lat. – Powiesić go!
– Nie…! – wrzasnęła dziewczyna.
Znów zasyczało. Rozległo się głuche puknięcie strzały przebijającej zbroję. Z cichym jękiem padł jeden z żołnierzy pilnujących chłopca. Wysoko nad wioską, na samym szczycie góry, na tle szarego nieba zarysował się długi szereg postaci, przyodzianych w futra. Ich dłonie dzierżyły łuki.
– Na wielkich bogów! – zaklął Konstantyn. – Są ich setki! – Sięgnął po szablę. Grad strzał uniósł się wzwyż nad głowami zaczajonych za szczytem góry. Śmiercionośne pociski wypełniły powietrze. – Tarcze wzwyż! Chronić cesarza! – Schylił się, by pomóc ojcu wstać.
Osłaniając siebie i Chlorusa tarczami, żołnierze zarzucili młodemu stryczek na szyję.
Cesarz Zachodu podniósł się z trudem, opierając się o ramię syna.
– Bez zabijania – szepnął z wyraźnym wysiłkiem.
Świdrujący głos rozdartego rogu dotarł do uszu Konstantyna. Znał ten odgłos. Był to dźwięk cornu z jego galery, jednocześnie sygnał ostrzegawczy, jak i również wezwanie pomocy. Sygnalista dął w instrument z całej siły. Naglący, przenikliwy pisk mógł jedynie oznaczać nadchodzące zagrożenie. Dopiero teraz zauważył, że z drugiej strony fiordu, z wgryzionych w stromiznę przeciwnego brzegu, mało widocznych cieków wodnych i ukrytych limanów, wylewała się chmara małych brązowych korakli, którymi energicznie wiosłowali uzbrojeni mężczyźni, przyodziani w futra. Niektórzy z nich trzymali w rękach płonące pochodnie. Wymachując wiosłami i drąc się wniebogłosy, parli przez wodę w kierunku rzymskich statków.
– Dies pater! – zaklął znów Konstantyn. – Wpadliśmy w zasadzkę! Chcą nam spalić statki, a potem spokojnie nas wszystkich wymordować! – Jego wzrok padł na młodzika z pętlą na szyi. – Na co czekacie?! Powiedziałem, powiesić go! – warknął. Złapał ojca pod pachę. – Śledzili nas, jak płynęliśmy wzdłuż brzegu! Kobiety zostawili jako wabik! A teraz nas mają jak na patelni! Wycofać się do galer! Tarcze na plecy! Wracamy! Trzymać szyk!
Chłopak wykorzystał chwilę zamieszania. Wyrwał się z rąk ciemiężycieli i stanął na chwilę przed Rzymianinem, zaskoczony swą wolnością, zdezorientowany. Kierowany bezmyślnym żołnierskim instynktem Konstantyn podniósł rękę, by zgładzić go uderzeniem szabli. Lecz w tym momencie stanął mu przed oczyma obraz innego chłopca, dawno temu, w innym miejscu, który również stał przed nim z tym samym przerażeniem bijącym z oczu. Zwolnił uderzenie, puścił je bokiem, chybił. Młody nie zastanawiał się dalej. Uciekł w kierunku otwartych pól. Konstantyn z nieskrywanym podziwem przypatrywał się, jak jego czerwona czupryna zręcznie umykała przez szpaler cofających się niezdarnie legionistów, sprytnie omijając śmiercionośne ciosy. Obserwował chłopaka, dopóki ten, jednym susem, spotęgowanym siłą paniki, nie przeskoczył przez wysoki mur z kamieni. I już go nie było.
– Wycofać się! – powtórzył, wymachując szablą. – Do statków! Zanieście na pokład cesarza! – Wolną ręką złapał dziewczynę za gardło. – Kłamczucha! – syknął. Ciągnął ją do tyłu przez wioskę i po skarpie w dół, osłaniając nią swe ciało przed ostrzałem łuczników znajdujących się na górze.
– Tchórzu! – odparła, rzężąc. Szamotała się z jego objęciach, choć z trudem łapała oddech przez ściśnięte gardło.
Piechota morska doszła już do siebie, wycofywała się w ciasnym szeregu z prostokątnymi tarczami powieszonymi na plecach, zwartymi na styk w jednym ciągu, chroniącym przed ostrzałem łuczników. Żołnierze biegiem przeszli przez plażę i bez zastanowienia zanurzyli się w morzu. Tu ich formacja się rozpadła, brnęli po kolana w słonej wodzie w kierunku galer, potykali się o niewidoczne kamienie. Szczęśliwie amok bitwy pochłonął nadpływające z drugiej strony lochu korakle, które nader pochopnie wysypywały swą zawartość do morza. Tam ryczący motłoch Piktów kłębił się w głębokiej wodzie. Spowolnieni Rzymianie wyrównali szyki i zdołali utworzyć nie do końca uporządkowaną linię, która jednak odcięła barbarzyńców od statków. Nad głowami obrońców rzymscy łucznicy stojący na galerach słali strzały w kierunku atakujących. Piktowie padali jeden za drugim. Lecz to ich nie powstrzymało. Zderzyli się z linią Rzymian. Długie barbarzyńskie miecze bębniły o rzymskie tarcze, krótkie szable legionistów dźgały futra Piktów. Rozgorzała zacięta walka, morze aż kipiało, krew barwiła pianę.
Za linią broniącą dostępu do statków marynarze i wioślarze desperacko pracowali, by umożliwić ucieczkę. Odpływ morza usadził kile trirem na dnie zatoki. By uwolnić statki, jedni brnęli w morzu po szyję, ciągnąc drewniane cielska za sznury, inni je pchali z pokładu, wiosłami ustawionymi na sztorc. Aż wreszcie statki ruszyły, najpierw ociężale, szorując o podwodne skały. W końcu jeden z nich, a potem pozostałe nabrały wystarczająco wody pod kil i stanęły dalej od brzegu.
Dziewczyna szarpała się w nieubłagalnym uścisku Konstantyna. Wydawała ciche piski, jak ptaszek złapany w sidła.
– Weźcie ją! – krzyknął młody oficer w kierunku marynarzy znajdujących się na pokładzie, wysoko nad głową. – Przywiązać ją do masztu! – Podniósł ją i podał wychylającemu się przez burtę majtkowi. – Baczcie, żeby wam nie uciekła!
Pozbawiony ciężaru jeńca Konstantyn rzucił się na pomoc legionistom, którzy nieśli Chlorusa. Pospiesznie wnieśli cesarza Zachodu na pokład galery. Ze statku widać było cały fiord. Rozpacz ogarnęła młodego dowódcę, gdy zobaczył z drugiej strony wąskiego paska wody płynące w kierunku pola bitwy niezliczone chmary korakli. Jednak morderczy deszcz strzał barbarzyńców ustał. Widocznie Rzymianie byli już poza zasięgiem łuków obrońców albo też barbarzyńcy obawiali się, że ugodzą własnych wojowników.
Legioniści złapali oddech, chwilowa przerwa umożliwiła im przegrupowanie. Nie ulegało wątpliwości, iż przewagę liczebną mieli Piktowie. Żołnierze ścisnęli się i zwarli, znów sczepili prostokątne tarcze w jeden ciąg, w mocną barykadę z drewna i płótna, nie do pokonania nawet przez mrowie nadpływającego motłochu. Tkwili po uda w wodzie, w równym szeregu, a za linią ich tarcz stała śmierć. Zza bariery ochronnej krótkie rzymskie szable bezlitośnie kłuły i cięły ścięgna, pruły flaki zuchwalców, którzy się zbytnio do nich zbliżyli. Piktowie znajdujący się dalej od statków, a spieszący z pomocą swym ziomkom powoli brnącym przez morską breję, stanowili łatwy cel dla łuczników. Atak barbarzyńców zelżał, stracił na zapalczywości.
– Oszczepy! – ryknął potężnym głosem Konstantyn. Widząc, że marynarze znoszą jego ojca bezpiecznie pod pokład galery, przeskoczył reling i znów znalazł się w wodzie. – Oszczepy! – huknął raz jeszcze. – Stoją w kopcach na pokładzie! Dawać je tu!
Z pokładu galer marynarze zaczęli zrzucać czekającym żołnierzom broń, a ci chwytali długie drzewce dzid i spiesznie brnęli przez fale do linii walczących. Nad głowami broniącego się rzymskiego szeregu, w głąb atakujących, poszybował gąszcz rzuconych włóczni. Ciężkie lance przerzedziły zbitą, kłębiącą się masę Piktów. Utwardzone żelazne końce penetrowały napierające ciała i łamały kości, siła uderzenia wyginała długi, miękki trzon głowicy. Wrzawa i wrzask ginących unosiły się nad powierzchnią morza. Lecz z nadpływających korakli do bezładnie gotującego się kotła nieustającą strugą wlewały się następne, wydawało się, niezliczone zastępy Piktów.
Zawziętość Piktów i ich przewaga liczebna zaczęły przeważać szalę. Rzymski szereg cofał się powoli pod nawałnicą atakujących, którzy starali się obejść jego flanki.
– Orbem formate! – zawołał Konstantyn. – Otoczyć kołem statki!
Żołnierze oderwali się od wroga. Ostrożnie, by nie przerwać ciągu linii ochronnej, cały czas trzymając szable w gotowości, wykonywali manewr.
Ruch zaskoczył Piktów. Stali w miejscu, sycząc i wyjąc ze złości, wymachiwali mieczami i maczugami w powietrzu. Nieufnie badali wzrokiem kurczące się i zamykające koło obronne. Aż końce szeregu spotkały się i zjednoczyły, czyniąc z niego pierścień obronny rozciągnięty wokół galer.
– Mamy dwa łokcie głębokości! – z miękkim, iberyjskim akcentem zawołał marynarz z sondą, ten sam, który ich bezpiecznie wprowadził do fiordu.
Konstantyn odetchnął z ulgą.
– Okrętować się! – krzyknął. – Łucznicy na pokład! Wystrzelać wszystkie strzały! Nauczcie tych diabłów pokory!
Wskoczył na pokład swej triremy.
Żołnierze rzucili się w kierunku galer, zaczęli desperacko wdrapywać się na pokłady. Z góry wyciągały się ku nim pomocne ręce. Właśnie w tej chwili z szeregów barbarzyńców wydobył się przeraźliwy ryk.
Rozpychając na boki okryte skórami postacie, przez rozwścieczony tłum szedł człowiek o postawie niedźwiedzia. Wyróżniał się nie tylko tym, że górował nad hołotą, ale również tym, że jego czerwone włosy na głowie i brodzie wydawały się płonąć jak ogień. W lewej ręce dzierżył wielki miecz, długi na rozpiętość ramion przeciętnego mężczyzny. Bezceremonialnie okładał rękojeścią swoich ziomków, torując sobie drogę. Przepchnął się przez oniemiałą sforę, aż wyszedł na przedpole i nie zwalniając kroku, podszedł do coraz mniej licznych rzymskich szeregów. Jednym masywnym ciosem swej broni rozłupał na dwie części tarczę, blokującą mu drogę. Pozbawiony ochrony legionista skulił się w sobie, obnażony i struchlały z przerażenia. Drugie uderzenie miecza rozszczepiło mu tors. Śmiertelnie ugodzony osunął się pod wodę. Sąsiad zabitego żołnierza desperackim pchnięciem skierował szablę w bok giganta. Nim zdążył go dźgnąć, spadło na niego następne uderzenie, odcinające mu rękę wraz z ostrzem.
– Crithni! – wykrztusił Konstantyn.
– Tak! Crithni! – Pojmana dziewczyna unosiła się z radości. Wyciągnęła dłoń z pęt i zaczęła, na tyle, na ile umożliwiały to trzymające ją sznury, wymachiwać nią nad głową.
Jak jeden mąż barbarzyńcy rzucili się w wyrwę powstałą w rzymskiej linii. Rozerwali ją. Czarną chmarą obeszli żołnierzy od tyłu. Zaczęła się rzeź.
Konstantyn zamachnął się szablą. Sprawnym cięciem rozpruł sznury wiążące pojmaną dziewczynę. Złapał ją oburącz i przyciągnął do relingu.
– Crithni! – zawołał tak głośno, jak mógł, ponad wrzaskami mordowanych. – Mamy tu coś, co do ciebie należy! – Pchnął ją tak mocno, że córka przywódcy barbarzyńców zawisła na drewnianej barierze, twarzą w dół. Ujrzeli ją wszyscy Piktowie stojący poniżej, zanurzeni po pas w wodzie. Jej długie włosy spływały wspaniałym kasztanowym potokiem w dół po burcie, zawisły tuż nad powierzchnią wody. Szyję głaskało nagie ostrze szabli Rzymianina.
Ucichły odgłosy jatki.
Potężny człowiek wbił swój długi miecz w niewidoczne dno morza, pomiędzy swymi nogami. Złożył ręce.
– Kiedyś też byłem rzymskim żołnierzem – powiedział buntowniczo, głębokim basem, po łacinie, zdumiewające, że o wiele poprawniej aniżeli córka. – Zrobisz Fhionie krzywdę, to jesteś martwy!
– Daj nam odejść! – odparł Konstantyn. – A będzie żyła!
– Ja mam inną propozycję! – Crithni splunął pogardliwie. Biała plama plwociny bujała się na wodzie pomiędzy jego udami, ocierała się o miecz. – Poddacie się teraz, to oszczędzę ciebie i twego ojca. Wezmę za was suty okup. Pozostali są niewiele warci, a że nie mogę ich wykarmić, więc ich wszystkich zabiję. A jeśli postanowisz dalej się bronić lub zrobisz Fhionie krzywdę, to nikt nie ocaleje!
Porwał rękami rękojeść miecza i wznosząc go nad głowę, wielkimi ciosami zaczął siec wokół siebie. Niepowstrzymanie przedzierał się przez rozbite rzymskie szeregi w kierunku triremy. Na ten widok horda Piktów rzuciła się ponownie na pozostałych przy życiu legionistów. Morze zakipiało zabójczą i nierówną walką.
– Pchać wiosłami! Pchać! – gwałtownie wrzeszczał Konstantyn. Rzucił kobietę na pokład. – Związać ją! – rozkazał.
Galernicy oparci o wiosła odpychali kadłub od brzegu. Fiord szybko się pogłębiał i wnet było tyle wody pod kilem, że można było wiosłować. Drzewce zagłębiły się w wodach przesmyku, zaczął dudnić bęben pausariusza nadający wiosłom rytm. Triremy zawróciły ku wyjściu z fiordu. Legioniści stojący w wodzie spoglądali na odpływające statki z błaganiem i rezygnacją w oczach, padali jeden za drugim pod ciężarem napierających Piktów. Niektórzy próbowali wypłynąć za odchodzącymi galerami, ale ciężar zbroi ciągnął ich na dno. Pozostali ginęli, ogłuszani uderzeniami maczug, dźgani mieczami i nożami, wpychani pod wodę i topieni pod ciężarem lawiny malowanych na niebiesko ciał.
– Łucznicy! – wołał Konstantyn ze łzami w oczach. – Wystrzelajcie to, co zostało! Zabić ich jak najwięcej!
Ale nie był to jeszcze koniec. W miarę zbliżania się do zwężenia przy wyjściu z fiordu, na zboczach stromizn po obydwu stronach rękawa wody pojawiły się postacie malowane na niebiesko i przyodziane w zwierzęce skóry. Łuki trzymały wysoko, napięte, gotowe do strzału.
– Tarcze w górę! – rozkazał Konstantyn. – Cała naprzód!
Dudnienie pausariusza nabrało tempa, wiosła rwały statki do przodu. Galery skoczyły przed siebie, by przebić się przez zwężenie, by jak najszybciej osiągnąć widoczne już w dali, otwarte morze, a wraz z nim bezpieczeństwo.
Mgła oblała teraz krajobraz tak samo szybko, jak poprzednio zniknęła. Świat pogrążył się w szarzyźnie. Przejście prowadzące do bezpiecznego, otwartego morza stało się niewidoczne, pozostałe galery zniknęły z pola widzenia.
Sycząc, przez welon mglistych oparów, przebił się grad ognistych strzał. Tam, gdzie w drzewo statku wbiły się rozpalone pochodnie, pryskał żar. Marynarze rzucili się, by strącać ogień do wody, lecz następne pociski już nadchodziły, znienacka wyłaniając się z nieprzejrzystej głębi, która otaczała galery.
Z lewej burty rozległ się odgłos potężnego uderzenia, głośnego, jakby nagle piorun strzelił. Krzyki ludzkie zmieszały się z brzękiem pękających belek i rozłupywanych desek.
– Trzymaj kurs prosto! – krzyknął Konstantyn w kierunku sternika. – Mieliśmy dobry kurs! Steruj według toru, który zostawiamy na powierzchni morza!
Statek nagle zwolnił. Niewidzialna ręka chwyciła galerę, próbowała ją zatrzymać. Konstantyna rzuciło na kolana, poleciał wzdłuż pokładu. Gdy łapał rękami za kraty, drzazgi wbijały mu się w dłonie. Gdzieś pod nim, od strony kilu, wydobywał się ryk drzewa rozpruwanego przez skały. Słyszał uderzenia i stukot, czuł mielenie. Wydawało się, że pokład podskoczył.
– To wody pływowe. – Głos sternika był przepraszający, jakby człowiek ten wziął na siebie odpowiedzialność za zderzenie z mielizną. Marynarz trzymał się kurczowo wiosła sterującego. Na jego twarzy malował się wyraz przerażenia. – Mamy odpływ! – wyjąkał. – Nic nie widzę! Nie wiem, co się dzieje!
Lecz wiosła wciąż pracowały w rytmie nadanym przez pausariusza, a trirema sunęła cały czas do przodu. Jeszcze raz postukało i pomieliło wzdłuż kilu, ale już ciszej. Odgłosy podwodnej kolizji szybko ucichły. Statek był uwolniony, a to, że zaczął się wyraźnie kołysać, oznaczało, że znalazł się na otwartym morzu. Konstantyn podniósł się. Zauważył, że dłonie mu krwią.
Galera wyrwała się z wału kłębiących się chmur, otoczył ją słoneczny blask pięknego wiosennego dnia. Płynęli po spokojnych wodach pełnego morza. Za nimi wielki kloc mgły, jak ogromny klif, czarny i nie do przebicia, zasłaniał ląd. Patrząc wstecz, widzieli, jak następna trirema wypływa z mgły, a za nią kolejna. Statki przywitały się radośnie, skupiły się razem, jak trzy sieroty spragnione towarzystwa. Wtem wynurzyła się jeszcze jedna trirema, przechylona, paląca się. Ogień rozprzestrzeniał się wzdłuż pokładu, ludzie wyglądający jak figurki skórzanymi wiadrami bezskutecznie polewali płomienie. Gorejący kadłub był nie do uratowania. Ocalałych z załogi wzięli na pokład, a płonące resztki porzucili, by się do końca wypaliły.
Czekali, pogrążeni w ponurych domniemaniach, aż słońce przesunęło się przez połowę nieba, ale po piątym statku nie było nawet śladu.
– Już się nie pojawi – smutno orzekł Konstantyn. – Nie możemy dłużej czekać. Ustawić kurs na Eboracum.
------------------------------------------------------------------------
Cuneum formate! (łac.) – Utworzyć klin!
Cornu (łac.) – róg, tu: sygnałówka.Rozdział 2 – Fhiona i Konstantyn
Eboracum, 305 r. n.e
Żądza znów zawładnęła Konstantynem.
O tej porze nocy, gdy niecierpiące zwłoki sprawy Brytanii zostały załatwione i dało się wreszcie przerwać niekończący się strumień drobnych czynności urzędowych, powinna nastąpić chwila odprężenia. Człowiek powinien oddać się odpoczynkowi, należycie przemyśleć wyniki pracy wykonanej w ciągu dnia i pozwolić sobie na refleksję. Po pracowicie spędzonym dniu znaleźć ukojenie w błogosławieństwie niezakłóconego nocnymi marami snu.
Ale zamiast upragnionego spokoju myślą i sercem młodego władcy znów zawładnęło pożądanie nie do odparcia. Niezaspokojone, przenikało najdalsze zakamarki jego istnienia, wdzierało się w jego świadomość i zmysły, pulsowało w żyłach tak, że całe jego ciało pałało okrutnym ogniem, wyrazem jego cielesnego pragnienia. Łaknął Fhiony dzikim, fizycznie odczuwalnym głodem, tak ostrym, że wydawało się, że gdyby mu się przeciwstawił, z pewnością doprowadziłby się do szaleństwa.
Chodził nierównym krokiem po ciemnej sypialni. Przy łożu dopalała się świeca. Była długa, gdy przy wcześnie zapadającym zmroku zapalił ją niewolnik. Teraz światło, chybocząc się na kikucie w kałuży stopionego wosku, powoli traciło swą moc. Gdzieś w oddali, w borze pokrytym głęboką szatą śniegu, stłumionym głosem wył pojedynczy, samotny wilk. Wiatr świstał w obejściu pretorium, jęczał i zawodził, gonił płaty śniegu, układał je na pustym placu forum w krzywe kopce i przeganiał wzdłuż surowych murów warowni w bezkształtnych dryfach. W mieście panowała cisza. Pogrążone we śnie Eboracum spało smacznie, ufne niezwyciężonym murom, pewne swego bezpieczeństwa. Jednak w zaciemnionej sypialni spokój był pozorny. Tak jak ruchliwy wiatr hulający na zewnątrz w głowie syna cesarza Zachodu wirowały niespokojne myśli. „Przywołam ją do swego łoża! Tak! Zrobię to!” – Na tę myśl przyspieszył kroku. „Tak, posiądę ją, nawet dziś! Nawet teraz! Za kogo się ma, stawiając mi opór? Zaraz będę ją miał!”
Pogrążyła go chmura czarnych emocji. W porywie złości chwycił za zbroję, którą ordynans ostrożnie rozwiesił na drewnianym wieszaku, i rzucił ją w kąt pokoju. Z przeraźliwym hukiem odbiła się od kamiennej ściany.
– Dada! – na wysokości jego bioder odezwał się bojaźliwy dziecięcy głos.
– Crispus! – powiedział zdumiony przywołany do porządku nieśmiałym głosem syna. Jego żądza bladła, kurczyła się na jego widok. – Crispus! – Schylił się, by podnieść chłopca. – Co ci jest?
– Obudził mnie hałas… – Dziecko łkało, na pół przytomne. – Przestraszyłem się…
– Rycerze nie płaczą! – Konstantyn przytulił drżącego chłopca do piersi. – To tylko zima! Widziałeś już osiem zim, a ta będzie dziewiąta. Bądź dzielny!
– Ale jest tak ciemno… – żalił się chłopiec. Pociągał nosem.
– Nie bój się ciemności – rzekł uspokajająco ojciec. Bez większego wysiłku podniósł małego i przeniósł go przez pokój do miejsca, gdzie ze świecznika promieniowało słabe światło. – Patrz, jak ogień pokonuje ciemność! – Wskazał ręką płomyk. – Siła ognia przezwycięża noc, by światło trwało do rana, tym samym zapewniając, że każdy poranek spełni obietnice bogów. By z małej nocnej iskry wskrzesiło się święte zmartwychwstanie dnia, by Apollo powstały z mroków nocy mógł wraz ze swym zaprzęgiem przemierzać niebiosa, śląc ludziom życiodajne promienie wschodzącego słońca.
Pogładził kojąco długie włosy chłopca. „Mina – pomyślał – tylko to mi zostało po tobie. Jedyny owoc naszej miłości. Gdybym potrafił zapomnieć, niech mi zwiędnie prawica, niechbym stał się niemym…”
Minęło obezwładniające go uczucie. Burza emocji opadała.
– Moja świeczka zgasła… – Chłopiec trząsł się w jego ramionach.
– No to ją zapalimy – rzekł Konstantyn dobitnie. Postawił syna na nogi i wziął go za rękę, prowadząc w kierunku alkowy, ciemnej wnęki w ścianie wielkiego pomieszczenia sypialni. Tam właśnie dziecko miało swe łóżeczko.
– Czy wszystko w porządku? Słyszałam potężny łoskot…
Nagle serce mężczyzny zaczęło bić silnymi uderzeniami.
– Fhiona! – Nie zdołał wymówić wyraźnie jej imienia, wyszło mu to bardziej jak westchnienie, oddech ledwo przekształcony ustami w głos mężczyzny. – Nie powinnaś tu być! – Zajęło mu chwilę, by odzyskać zdolność mowy, mówił zbyt szybko, jego słowa płynęły bełkotliwym strumieniem. – Gdzie są strażnicy? Jesteś moim jeńcem! Masz być co noc skuta łańcuchami…
– Skuta łańcuchami! Ażebym nie uciekła? Przez zawieję? – Zaczęła się śmiać, a jej głos wydawał mu się ciepły i głęboki, kojarzył mu się z kolorem kwitnącej róży. – Czy tak to sobie to wyobrażasz, Rzymianinie? Twoja straż śpi. Strzegą cię swoim chrapaniem, które odstrasza wszystkich najeźdźców, bez wyjątku! A jeśli chodzi o twe łańcuchy i okowy, no cóż… Widocznie kobiety są rzadkimi pensjonariuszami w twoim gościnnym zamku. Gdyby było inaczej, to byś wiedział, że nasze kostki i nadgarstki są węższe i bardziej giętkie aniżeli męskie. No i, oczywiście, mniejsze.
„Jej łacina się znacznie poprawiła” – zauważył, gapiąc się na nią. Gdy podeszła bliżej, podnosząc gasnącą świeczkę, poczuł jej zapach, lekki aromat ciepła i kwiatów. Przeszła obok niego, szeleszcząc koszulą nocną. Patrzył bez ruchu, jak konającym ogniem jego świecy podpaliła wygaszoną świeczkę chłopca. Ogień chwycił, w komnacie się rozjaśniło.
– Fhee już nauczyła mnie mówić po picku! – wykrzyknął entuzjastycznie chłopiec. – W jej obecności nie bał się już niczego. – Patrz: Hergh! Tak się witam! Malo! Tak się żegnam!
– Crispus! – strofowała go delikatnie. – Sza! Połóż się! – Otuliła dziecko obszernym kocem i poprowadziła w stronę posłania.
– Dużo się z nim ostatnio bawisz… – wykrztusił Konstantyn niezręcznie.
– W ostatnich miesiącach nie miałam wielu zajęć… – powiedziała z przygnębieniem, lecz bez złości. – Lepiej układa mi się łacina…
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć. – Konstantyn nieudolnie krył swe zmieszanie. – Twój ojciec nie chce się z nami ułożyć. Nie chce cię wykupić… Zwrócił naszego wysłannika, bez uszu i oczu.
– Wy nie jesteście lepsi! – Rozjarzył się w niej gniew. – Jak możemy żyć? Odebraliście nam ojcowiznę, rozdaliście ją Alemanom! Gdzie mamy się podziać?
– Czy nie słyszałaś, co powiedziałem? – zapytał łagodnie, nie chcąc jej urazić. – Twój ojciec cię nie chce!
– Mój ojciec jest przywódcą! – warknęła. – Dobrze cię słyszałam! Jestem beroch! Utracona! Wyklęta z mojego ludu!
Zakryła twarz palcami, by się schować przed jego wzrokiem. Po raz pierwszy widział, że płacze. Nie wiedział, co ma powiedzieć.
– Fhee! Fhee! – Crispus zrzucił z siebie nakrycia i stanął na łóżku. Ciągnął dziewczynę za koszulę. – Ja cię ochronię! Nie bój się ciemności! Możesz zostać z nami!
– Nie bój się ciemności – powtórzył cicho Konstantyn. Niepewnie dotknął jej ramienia, chciał ją przytulić, pocieszyć.
Wzniosła ku niemu rozpłakane brązowe oczy.
– Zbyt wielu z nas zabiłeś, Rzymianinie – rzekła smutno. – Za wiele jadu zostało rozlane pomiędzy naszymi nacjami. Nienawiść pokonała we mnie wszystkie uczucia. Gdyś mnie porwał, gdy znalazłam się uwięziona w tych murach, pragnęłam cię zamordować, dźgnąć cię nożem! By potem rzucić się na to samo krwią zbroczone ostrze i paść obok twego martwego ciała, poległa śmiercią z własnej ręki. Czy zwabić cię na szczyt murów i splótłszy się z tobą bliskim uściskiem, ściągnąć cię wraz ze sobą w przepaść. Nie myśl, że nie zauważyłam w twych oczach wilczego błysku pożądania. Dałabym ci to, czego pragniesz, ten dotyk, tę bliskość przez chwilę wieczności, nim bruk nadbrzeża by nasze splecione ciała połamał i zmiażdżył… – Oderwała wzrok od mężczyzny. – Może jestem za słaba… Nienawiść się we mnie wypala… Ukradliście nasze ziemie. Tych, którzy stawiali opór i nie zdołali uciec, wymordowaliście i czyniliście rzeczy jeszcze gorsze. Jednak dziś postrzegam cię inaczej. Widziałam. Cios wymierzony w Aldusa chybił nieprzypadkowo. Darowałeś mojemu bratu życie. A mnie, twojej brance i niewolnicy, pozwalasz żyć tu, w niewoli, lecz jednak bez przemocy… – Jej głos stał się twardy i znów zmierzyła się z nim wzrokiem. – Ale możesz być pewien jednego: mogę cię szanować, jednak nigdy… nigdy z własnej woli nie oddam się tobie!
Konstantyna zalała fala rozczarowania. Dawno opuściło go kłujące pragnienie. Spojrzał jej w twarz. Ciepłe światło świecy grało kolorami jesieni w jej włosach, widział w nich złocisty brąz i kasztan, i czerwień późnego lata. Na jej twarzy malował się smutek, widoczny, jak gdyby ktoś go zapisał wprawną ręką piórem trzcinowym na papirusie.
Była taka młoda… Dotknął ręką jej policzka. Łagodnie.
– Połóż się spać, Fhiona – powiedział. – Niech cię sen pobłogosławi i przyniesie ulgę.
Crispus już zdążył zasnąć. Oddychał równo, spokojny niewinnością dziecka. Na dworze wiatr świstał coraz głośniej, gniewnie bijąc w zamknięte okiennice.