- W empik go
Przyjdzie pogoda na ślub - ebook
Przyjdzie pogoda na ślub - ebook
Dla trzech przyjaciółek mocno doświadczonych przez los nowe okoliczności stają się pretekstem do zmian. Joanna, zdradzona przez najbliższych, szuka swojego miejsca w życiu. Czy zdoła otworzyć serce na prawdziwą miłość? Czy Magda, po nieudanym małżeństwie i walce z chorobą nowotworową, znajdzie siłę, by znowu zaufać mężczyźnie? Zuzanna zasmakowała zarówno wielkiego sukcesu, jak i spektakularnego upadku. Czy odnajdzie szczęście w spokojnym życiu u boku ukochanego?
Wioletta Piasecka w powieści Przyjdzie pogoda na ślub pisze z optymizmem o bolesnych przeżyciach, jak choroba, bankructwo, odrzucenie przez najbliższych czy rozwód. Bywa, że dzięki nim poznajemy siebie, doceniamy każdą chwilę i odkrywamy swoje przeznaczenie.
Jeśli okrutnie doświadcza cię życie – ta książka jest dla ciebie. Jeśli snujesz marzenia, a brakuje ci odwagi, by po nie sięgnąć – ta książka jest dla ciebie. Przyjdzie pogoda na ślub zamyka trylogię, w ramach której ukazały się powieści Przyjdzie pogoda na miłość i Przyjdzie pogoda na szczęście.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67102-75-9 |
Rozmiar pliku: | 704 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chwilę stała z nosem przyklejonym do szyby i obserwowała tworzące się na trawie kałuże. Ostatni tydzień spędziła w Portugalii i teraz otoczenie wydawało jej się podwójnie żałosne. Uderzający w szyby deszcz przygnębiał ją, a i salon pomalowany przez właściciela ciemnoszarą farbą nie nastrajał optymistycznie. Jeszcze wczoraj z przyjaciółkami przechadzała się malowniczymi uliczkami Lizbony, rozkoszowała gorącym słońcem i wdychała oceaniczną bryzę, a dziś musiała zmierzyć się z szarugą za oknem i w dodatku czekało ją nie lada wyzwanie – pierwszy dzień w nowej pracy.
Westchnęła i przeszła do niewielkiego przedpokoju, przerzuciła długie, kręcone, złotorude włosy na lewe ramię i wyjęła z szafki kremowe czółenka na wysokiej szpilce. Niezbyt nadawały się na tę pogodę, ale ich właścicielka pragnęła tego dnia wyglądać elegancko i profesjonalnie. Była zmęczona nocnym lotem i nieco rozczarowana faktem, że narzeczony musiał z samego rana jechać do klienta, by zrobić zdjęcia na stronę internetową. Co za pech. Akurat dziś. I że też musiało się rozpadać – pomyślała, wyjmując z torebki czerwony składany parasol. Wyszła z mieszkania i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Krzysztof prosił, by zamówiła taksówkę, ale Joannie żal było pieniędzy. Projektowanie stron internetowych wciąż nie przynosiło spodziewanych zysków, a teraz musieli liczyć każdy grosz. Ona dopiero dostała pracę, a Krzysztof chwytał się dorywczych zajęć, w dodatku od października rozpoczynał studia dzienne. Teoretycznie były bezpłatne, w praktyce jednak z pewnością czekały ich niespodziewane wydatki: a to na podręczniki, a to na kserowanie dokumentów czy przeróżne uczelniane składki. Jeszcze kilka miesięcy temu świetnie prosperowali, wystawiając w przedszkolach przedstawienia teatralne, ale zarówno ona, jak i jej narzeczony, Krzysztof Sędzirski, zgodnie postawili na marzenia, a to wymagało poświęceń. Przede wszystkim finansowych.
Joanna wyszła przed budynek i natychmiast owionął ją chłód wrześniowego poranka. Rozłożyła czerwony parasol, przeszła kilka kroków i stanęła obok przystanku autobusowego. Rzuciła okiem na rozkład jazdy, doszła jednak do wniosku, że zanim autobus przyjedzie, ona dotrze do szkoły. Marsz dobrze mi zrobi, przynajmniej nie zmarznę – oceniła.
Zapięła poły żakietu, poprawiła torebkę na ramieniu i przerzuciła burzę jasnorudych loków na plecy. Żałowała, że prawie cały ranek poświęciła na układanie fryzury. Przy takiej pogodzie jak dziś nie miało to najmniejszego sensu. Wystarczyło trochę wilgoci w powietrzu, a włosy od razu skręcały się w sposób niekontrolowany.
Przyspieszyła kroku, zgrabnie omijając stojącą na chodnikach wodę. Pogoda nie nastrajała optymistycznie. Na domiar złego Joanna czuła w duszy dręczący niepokój spowodowany strachem przed nieznanym. Owszem, cieszyła się, bo posada nauczycielki spadła jej jak z nieba. Złożyła podanie i list motywacyjny zaraz po skończeniu studiów, ale dopiero po półtora roku jej starań skontaktował się z nią pierwszy poważny pracodawca. Wprawdzie pragnieniem Joanny była praca z licealistami, bo marzyła, by zaszczepiać w młodych ludziach miłość do literatury czy do teatru, ale i tak nie kryła zadowolenia, że udało jej się zaczepić chociaż w szkole podstawowej. Jednak gdy podpisała umowę o pracę i zrezygnowali z Krzysztofem z przedstawień teatralnych, ogarnęła ją tęsknota za występami i związaną z tym beztroską improwizacją. Kąciki ust uniosły się jej w uśmiechu na wspomnienie wielu wpadek i zaskakujących przygód, jakie przeżyli z Krzysztofem wcieleni w postacie wilka i Czerwonego Kapturka.
Nawet nie spostrzegła, kiedy znalazła się na parkingu przed szkołą. Na plac akurat wjechał kremowy nissan qashqai. Odsunęła się kilka kroków, by nie doleciała do niej woda bryzgająca spod kół, lecz kierowca zwolnił i zaparkował tuż przy niej. Z auta wysiadł około czterdziestoletni mężczyzna w białej koszuli i szarym garniturze. Postawił kołnierz marynarki, skulił głowę między ramionami i przyspieszył, ale na widok idącej kobiety stanął i wyprostował ramiona.
– Dzień dobry, pani Joanno. Zmieszczę się pod pani parasolem? – Uśmiechnął się przyjaźnie.
– Dzień dobry, panie dyrektorze. Oczywiście, służę pomocą. – Odwzajemniła uśmiech.
Adam Filipowicz odebrał od młodej kobiety rączkę parasola, po czym wysunął w jej stronę łokieć, sugerując, by wzięła go pod ramię. Uznała ten gest za nieco zbyt osobisty, ale nie odrzuciła go, tylko posłusznie wsunęła rękę. Zamilkła skrępowana niespodziewaną sytuacją. Za to dyrektor wręcz przeciwnie. Opowiadał o wakacjach, że za szybko minęły, trochę narzekał na waśnie między nauczycielami związane z układaniem planu zajęć na nowy rok szkolny i na niesfornych uczniów.
Gdy doszli do budynku, woźny, który najwidoczniej ich obserwował, otworzył drzwi na oścież, zanim którekolwiek z nich zdążyło nacisnąć klamkę, i wylewnie powitał pracodawcę.
– Dzień dobry, panie dyrektorze, paskudna pogoda, chyba niebo płacze za wakacjami.
– Dzień dobry, panie Stanisławie. Słońce do pracy, jak to mówią, niepotrzebne. Nawet lepiej, że za oknem szaro i ponuro, bo te małe ancymonki skupią się na nauce, a nie na marzeniach o niebieskich migdałach – perorował Filipowicz, mocując się z parasolem Joanny.
– Da pan, panie dyrektorze, ja to złożę. To chińszczyzna, taniocha, robią teraz wszystko jakieś takie jednorazowe. – Odebrał od przełożonego parasol. – Złożę potem, niech się wysuszy tutaj. Przyniosę później do pańskiego gabinetu.
– Proszę oddać pani Joannie Rojewskiej, naszej nowej polonistce. – Dyrektor wskazał dłonią młodą kobietę.
– Oczywiście, pani Joanno, proszę się nie martwić, u mnie nie zginie. – Woźny ukazał w uśmiechu nieco pożółkłe zęby.
– Bardzo dziękuję. Rzeczywiście nie miałabym co z nim zrobić. Jeszcze nie mam swojego gabinetu i nawet nie wiem, gdzie jest pokój nauczycielski – wyznała skonsternowana.
– Proszę poczekać, zaprowadzę panią. – Dyrektor bez ceregieli chwycił ją pod łokieć i poprowadził na pierwsze piętro do pokoju nauczycielskiego. Trzy kobiety siedzące pod oknem na końcu białego, długiego stołu obrzuciły Joannę nieprzychylnym spojrzeniem, lustrując każdy szczegół jej garderoby.
– Drogie panie, to jest nowa polonistka. Pani Joanna Rojewska. Zacznie u nas od stażu, więc bądźcie wyrozumiałe i okażcie serdeczność. – Mrugnął szelmowsko. Widać było, że jest z kobietami w swobodnej zażyłości.
– Zawsze jesteśmy wyrozumiałe, drogi dyrektorze – rzuciła jedna z kobiet z nutką ironii. – I nie musisz przedstawiać nas od razu jako jędze.
– A gdzieżbym śmiał! Ale znając wasze charakterki, mam pewne podejrzenia. – Skrzywił się łobuzersko. Przekomarzał się jeszcze chwilę, na koniec rzucił pod adresem Joanny kilka grzecznościowych, pokrzepiających słów, życzył sukcesów i opuścił pomieszczenie.
Zapadła cisza. Joanna zajęła miejsce na drugim końcu stołu. Oczekiwała, że nauczycielki wciągną ją do rozmowy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zagryzła wargę i zastygła w oczekiwaniu. Zapragnęła, by jej opiekunka stażu Zofia Olecka zjawiła się jak najszybciej. Kobieta miała wprowadzić ją w meandry zawodu. Po reakcji trzech nauczycielek dziewczynę ogarnął niepokój, jak ułożą się jej relacje z opiekunką stażu. Z uwagi na niespodziewany wyjazd do Portugalii nie miała możliwości poznać Oleckiej wcześniej. Siedziała więc sztywno, nie za bardzo wiedząc, jak się zachować. Dłonie jej wilgotniały, co chwilę wycierała je dyskretnie o granatową spódnicę.
Do powitalnego apelu zostało jeszcze pół godziny. Żałowała swojej nadgorliwości i wyrzucała sobie w duchu, że przyszła za wcześnie. Skąd mogła przypuszczać, że koleżanki po fachu przyjmą ją obojętnością i chłodem. Kobiety zerkały na nową stażystkę, zachowywały jednak dystans. Na szczęście pokój nauczycielski powoli się zapełniał. Co rusz otwierały się drzwi, ktoś wchodził, ktoś inny witał się wylewnie, jeszcze ktoś rozkładał mokry parasol, szukając dogodnego miejsca na jego wysuszenie. Zapanował zgiełk i krzątanina. Joanna co chwilę podnosiła się, by uścisnąć wchodzącej osobie dłoń i się przedstawić.
W pewnym momencie w drzwiach stanęła około pięćdziesięcioletnia kobieta w krótkich kasztanowych włosach, w czarnej garsonce luźno zwisającej na jej szczupłym ciele. Biła od niej niewymuszona elegancja. Przybyła omiotła spojrzeniem pomieszczenie, odpowiedziała lekkim uśmiechem i skinieniem głowy na pozdrowienia zebranych i skupiła wzrok na stażystce.
– Pani Joanna Rojewska, prawda? – spytała.
– Dzień dobry. Tak. Joanna Rojewska. – Joanna podniosła się i wyciągnęła dłoń, którą tamta dość mocno uścisnęła.
– Będziemy do maja, czyli do końca pani stażu, ściśle współpracowały. Ponieważ nie było pani na radzie pedagogicznej w ostatnim tygodniu sierpnia, wydrukowałam dla pani plan godzin lekcyjnych. – Wyjęła z torebki plik arkuszy w biurowej koszulce. – Mogłabym go pani dać po akademii, ale obawiam się, że też nie będziemy miały czasu, bo wychowawcy klas zostają na naradzie.
– Rzeczywiście nie byłam na radzie pedagogicznej. Trafił mi się niespodziewany wyjazd do Portugalii. Nie sądziłam, że akurat wtedy odbędzie się rada – tłumaczyła się Joanna, odbierając rozpiskę.
Jedna z trzech kobiet siedzących pod oknem wybuchła śmiechem, dwie inne jej zawtórowały. Joanna spojrzała niechętnie w tamtym kierunku, ale widok przesłaniała jej tęgawa blondynka w szarej sukience, która akurat podniosła się z krzesła i podeszła do czajnika.
– Kochana, rady pedagogiczne odbywają się co rusz i w najmniej spodziewanym momencie. Taki niewdzięczny ten nasz zawód, a im dalej w las, tym więcej drzew. Dołóż do tego nikomu niepotrzebną papierologię, zblazowane dzieciaki wiecznie wpatrzone w komórki, a i tak najlepsi są roszczeniowi rodzice – pytlowała, nalewając kawę do filiżanki w drobne różowe kwiatki.
– O tak! – odezwała się siedząca naprzeciwko Joanny młoda kobieta. – Tych ostatnich nikt nie przebije. Potrafią uprzykrzyć życie. Ciesz się, że nie masz wychowawstwa, ominie cię w tym roku wątpliwa przyjemność poprowadzenia wywiadówek, ale potem… to będzie jazda bez trzymanki.
Do dwóch narzekających na niewdzięczny zawód nauczycielek dołączył chór głosów.
– Nie zatruwajcie młodego umysłu waszym zrzędzeniem – zganiła je Zofia Olecka. – Są i miłe momenty w naszym zawodzie. Wszystko zależy od nastawienia, zaangażowania i włożonej pracy. Każda z nas, wybierając ten zawód, kierowała się wyższymi pobudkami. Sztuką jest nie zatracić młodzieńczych ideałów w zmaganiach z trudami codzienności. Jednak jeśli to się uda, życie przemienia się w pasję, czyniąc nas lepszymi, szlachetniejszymi, wrażliwszymi ludźmi. Więc przestańcie narzekać, a weźcie się do pracy.
Joanna popatrzyła na opiekunkę z podziwem i wdzięcznością. Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie rozległ się dzwonek. Kobiety z ociąganiem wstały z miejsc. Któraś otworzyła drzwi i do pokoju wdarł się hałas z korytarza. Uczniowie pędzili do sali gimnastycznej na akademię inaugurującą nowy rok szkolny. Joanna nie wstała od razu, poczekała, aż pani Zofia zbierze swoje rzeczy, nie znała topografii budynku, wolała iść za grupą lub za swoją patronką.
W drzwiach niemalże zaklinowała się z trzema nauczycielkami spod okna. Przepuściła je i wtedy usłyszała teatralno-konspiracyjny szept jednej z nich.
– Uważajcie na nią. To nowa panienka dyra i pewnie szpicel. Widziałam na własne oczy, jak szli pod rękę przez parking. Razem przyjechali.
– To już Marzenka mu się znudziła? – Zachichotała któraś z przodu.
– Najwyraźniej. No cóż, widać szefuńcio potrzebuje młodej krwi. A z tej, jeśli temperament ma tak ognisty jak włosy, dyro będzie wniebowzięty.
– Do czasu, aż mu się ktoś nowy nawinie – rzuciła któraś lekceważąco.
Dyskutowały między sobą, nie zważając na to, że ich słowa z pewnością docierają do uszu Joanny i boleśnie ranią młodą kobietę. Ruszyły przodem, rozgarniając hordy dzieci i nie oglądając się za siebie. A ona stała, niezdolna zrobić następnego kroku. Uczniowie z krzykiem biegli na oślep, potrącając ją lub wpadając na nią całym ciałem. Wyciągnęła ręce, by nieco się osłonić przed niekontrolowanym wyścigiem dzieci.
Tak wygląda moje spełnione marzenie? – pomyślała zdruzgotana. Przecież ja nie wytrzymam tu ani dnia dłużej.***
Dochodziło południe, gdy Zuzanna Nowicka otworzyła oczy. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak dobrze spała. Oczywiście przez cały pobyt w Portugalii również spała wyśmienicie, ale zrzucała to na karb wypitego alkoholu i wakacyjnej beztroski. W Polsce zazwyczaj kręciła się i wierciła w łóżku, nie mogąc spać. Szczególnie po tym, jak jej były kochanek Piotr Majer próbował ją okaleczyć. Dzisiejszego ranka tuż po przebudzeniu zastanawiała się, gdzie właściwie jest. Leżała na wielkim łożu, otulona satynową pościelą w kolorze głębokiego granatu. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że przed wyjazdem do Portugalii przeniosła się do willi Roberta Sikorskiego. Nie bez żalu opuściła swoje małe mieszkanko na ósmym piętrze. Mimo ciągłego nachodzenia paparazzich czuła się w nim w miarę bezpiecznie. Było skromne, niewielkie, ale je lubiła. Wchodząc do mieszkania, za każdym razem mówiła: „Witaj, kochany domeczku”.
W wielkiej willi narzeczonego nie miała tej swobody i przede wszystkim czuła się tu tylko gościem. Wnętrza urządzone w nowoczesnym stylu, pozbawione duszy nie były w jej guście. Zuzanna lubiła intensywne kolory, szczególnie fuksję i czerwień. Uważała się za barwnego ptaka i taki też miała temperament. Tutaj ogromne przestrzenie wiały chłodem. Białą, lśniącą terakotę imitującą marmur, w której można było się przeglądać jak w lustrze, położono w całym domu. Białe meble przełamane w niektórych pomieszczeniach czernią i dębem nie miały w sobie krzty intymności. Jedyną kolorową ozdobą wnętrz były paprocie. Ich soczysta zieleń na tle surowych, jasnych ścian wydawała się jeszcze bardziej intensywna.
Od rana padał deszcz, ale teraz nieco się przejaśniło i do sypialni wpadły nieśmiałe promienie słońca. Oświetliły ścianę nad piękną białą toaletką z szufladami i owalnym lustrem. Powyżej na ścianie wyraźnie zaznaczyły się prostokąty po ramach. Ktoś musiał niedawno zdjąć wszystkie obrazy bądź zdjęcia. Zuzanna dopiero teraz uświadomiła sobie, że Robert ze swoją żoną zapewne spali w tej właśnie sypialni. Wprawdzie Klara zmarła dużo wcześniej, zanim Zuzanna poznała Roberta, ale i tak kobieta poczuła się niezręcznie. Z Robertem połączyły ją najpierw sprawy zawodowe, ale w iście ekspresowym tempie ich znajomość przerodziła się w ogniste uczucie. Jeśli ktoś skalę ich miłości miałby określić kolorami, to byłaby to z pewnością purpura. Przywierali do siebie bez słów i bez tchu, zrzucając ubrania gdzie bądź. W jej mieszkaniu kochali się już od progu, tutaj, w tym domu, z uwagi na gosposię z trudem, ale jednak okiełznywali swoją namiętność aż do chwili, gdy znaleźli się w sypialni. Na wspomnienie ostatniej nocy nawet teraz poczuła przyjemne podniecenie.
Odrzuciła kołdrę i podniosła się z łóżka. Nago podeszła do toaletki i spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Oczy pełne blasku, ciemna opalenizna, pięknie wykrojone usta, lśniące białe licówki i jędrne ciało czyniły z niej piękność. Tylko krótko obcięte włosy, które po eksperymentach byłego menadżera Jerzego Polena nie zdążyły jeszcze odrosnąć, przyprawiały ją o zgryzotę. Ciemna, krótka fryzura była przyczyną wielu wylanych przez nią łez. Nie chciała jednak wracać myślami do okresu swojej pracy w agencji modelek Penelopa ani do afer, w które się świadomie lub mniej świadomie wplątała. Starała się wymazać z pamięci tamten najkoszmarniejszy okres w swoim życiu.
O niczym innym nie marzyła, jak tylko o tym, by skończyć z obrazem celebrytki skandalistki. Jej wizerunek modelki, mocno nadszarpnięty przez seksaferę, w jaką się wplątała, a po części została wplątana za sprawą romansu z Piotrem Majerem, zaczynał powolutku się odbudowywać. Głównie za sprawą Roberta i jego kancelarii adwokackiej, którą prowadził razem z ojcem, również niezależna producentka filmowa i reżyserka Katarzyna Zabielska próbowała przywrócić Nowickiej dobre imię. Kobieta nakręciła o niej film, który lada moment miał wejść do kin. Zuzanna liczyła na to, że hejt w stosunku do niej nieco osłabnie.
Przejechała dłonią po blacie toaletki. Na palcach nie znalazła najmniejszych bodaj drobinek kurzu. W pomieszczeniu pachniało świeżością. Tym bardziej intrygowały ją puste miejsca po niedawno ściągniętych obrazach. Lekko wyblakłe, niektóre większe, niektóre mniejsze przykuwały jej uwagę. Ze zmarszczonym czołem przyglądała się ścianie. Przechyliła nieco głowę w bok, by spojrzeć na nią pod innym kątem.
– Nie, no z pewnością wisiały tu zdjęcia – oceniła na głos. – A skoro je ściągnięto, to na bank były to zdjęcia jego zmarłej żony. I bez wątpienia gdzieś tu są. – Usiadła na szerokiej ławeczce wyściełanej białym sztucznym futerkiem. Odchyliła się i otworzyła pierwszą z brzegu szufladę. Była pusta. W drugiej również nie było zawartości. Przeszukiwała szuflady jedną po drugiej, ale były opróżnione i nieskazitelnie czyste.
Gdy dosuwała ostatnią z nich, usłyszała pukanie do drzwi. Najpierw pomyślała, że się przesłyszała, ale pukanie się powtórzyło. Tym razem było bardziej zdecydowane. Zuzanna zamarła. Dalej siedząc w niezmienionej pozycji, odwróciła głowę i w panice lustrowała pokój, zastanawiając się, gdzie podziała czarną atłasową podomkę oraz czy gosposia bez zaproszenia naciśnie klamkę i wejdzie do środka, czy odpuści.
Ponieważ pukanie nie ustawało, a Zuzanna nie mogła namierzyć wzrokiem szlafroka, zerwała się z miejsca, dwoma susami znalazła się w łóżku i naciągnęła kołdrę pod szyję. Dopiero wtedy chrząknęła, by uspokoić oddech, i zawołała:
– Proszę.
Drzwi się uchyliły i stanęła w nich dość wysoka, koścista kobieta około czterdziestki. Miała na sobie czarną, prostą, lecz nie pozbawioną elegancji sukienkę z białym kołnierzykiem i białymi mankietami oraz cieliste rajstopy i skórzane, czarne pantofle na niewysokim obcasie. Prezentowała się nienagannie i na swój sposób wytwornie. Ciemne włosy spięte w ciasny kok dodawały jej lat. Na stosunkowo ładnej twarzy bez zmarszczek, ale i bez grama makijażu zagościł ledwo dostrzegalny grymas niechęci. Do tej pory gosposię Roberta Zuzanna widziała tylko raz i właściwie w przelocie. Kobiety oprócz powitalnej grzecznościowej wymiany zdań nie miały okazji przebywać sam na sam ani tym bardziej rozmawiać.
– Dzień dobry, pozwoliłam sobie zajrzeć i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wprawdzie pan Sikorski uprzedził mnie, że przyjechała pani o północy i zapewne pośpi odrobinę dłużej, ale pragnę zauważyć, że już dochodzi południe. Po prostu martwię się, czy aby nie potrzebuje pani pomocy. – Kobieta wciąż stała w uchylonych drzwiach.
– Dziękuję za troskę. Wszystko u mnie w porządku. Faktycznie lubię dłużej pospać, ale nie aż tak długo. – Zaśmiała się. – Przyznaję, spałam jak dziecko. – Wysunęła ręce spod kołdry i położyła je na wierzchu wzdłuż ciała.
– Cieszy mnie to. Zejdzie pani na śniadanie?
– Tak, zaraz zejdę. Przy okazji, nie zauważyłam mojej torby podróżnej, a zdaje się, że Robert przyniósł ją wczoraj do sypialni… – zawiesiła głos.
– Wszystkie pani ubrania są wyprane i wysuszone. Torba również jest wyczyszczona i odkażona. Zawsze tak robię, gdy pan Sikorski wraca po podróży. Nocując w hotelach, można przynieść do domu insekty. Staram się do tego nie dopuścić.
– Ach tak – bąknęła Zuzanna. Miała za sobą kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt noclegów poza domem, ale nie posunęłaby się do aż takiej nadgorliwości.
– Przynieść pani rzeczy tutaj?
– No raczej – prychnęła. – To znaczy, poproszę – poprawiła się natychmiast.
Chciała jeszcze o coś spytać, ale drzwi zamknęły się bezszelestnie i została sama.
– To znaczy poproszę – przedrzeźniła się i pacnęła dłonią w czoło. – Odbiło mi? Przed gosposią będę teraz udawać kogoś innego, niż jestem? Chyba mi rozum odjęło.
Naraz oblała się rumieńcem. Przecież w torbie była brudna bielizna i inne intymne części garderoby – odkryła ze zgrozą. No nie, tego jeszcze nie grali, żeby ktoś prał moje zużyte stringi – zżymała się. Robertowi to nie przeszkadza? Przecież to nienormalne. A przynajmniej nie dla mnie.
Aż podskoczyła na dźwięk telefonu. Przekręciła się, by sięgnąć po niego z szafki nocnej pod oknem. Uśmiechnęła się do ekranu komórki i wszystkie złe myśli odleciały. Dzwonił Robert.
– Jak się masz, kochanie? Słyszałem, że dopiero się obudziłaś. Ach, jak ci dobrze.
– No nie, już ci doniesiono, że dopiero otworzyłam oczy? W głowie się nie mieści. Znowu jestem inwigilowana, a może nawet podsłuchiwana i nagrywana, kto to wie! Dlaczego mnie to spotyka? – Zdenerwowała się.
– Uspokój się, skarbie. Pani Wanda Fiołek to najuczciwsza osoba, jaką znam.
– Nie wiesz, że tyle znamy siebie, ile życie nas sprawdziło? Do tej pory nie nagrywała i nie podsłuchiwała, bo nikt jej za to nie płacił. Skąd wiesz, jak się zachowa wobec paparazzich, którzy za byle plotkę o mnie płacą grubą kasę? Jeśli dzwoni i zdaje ci relację, co robię, kiedy wstaję, co jem, to dla mnie jest niewiarygodna.
– Skarbie, uspokój się. Pracuje w naszej rodzinie od dziesięciu lat. Możemy jej ufać. Naprawdę. – Próbował ją uspokoić.
– W naszej? To znaczy w czyjej? Pracuje również u twojego ojca?
– Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? – Zdziwił się.
– Powiedziałeś „w naszej”. Nie chcę być niegrzeczna, ale wyjaśnij mi, co masz na myśli, mówiąc „w naszej”. – Nie dawała za wygraną.
– Miałem na myśli ten dom, nasz dom, kochanie. Jesteś przewrażliwiona albo wstałaś lewą nogą, a może za mało cię dopieściłem – zażartował. – Mogę to zaraz naprawić, od klienta pędzę prosto do ciebie.
– Robert, powiedz, proszę, co miałeś na myśli, mówiąc „w naszej”.
Milczał. Usłyszała w słuchawce lekkie westchnienie.
– To ja ci powiem, miałeś na myśli siebie i twoją żonę, prawda? Nie mylę się? No powiedz.
– Nie wyspałaś się, dlatego masz zły humor. Ja też, jak się nie wyśpię, bywam nie do zniesienia. Odpocznij, wrócę do ciebie jak najszybciej – powiedział łagodnie jak do dziecka.
– Wyspałam się, po prostu nie przywykłam do tego, by ktoś prał moje brudne majtki, i najzwyczajniej w świecie mnie to krępuje. – Specjalnie chciała być niemiła. Denerwowała ją myśl, że pewnie do dnia jej powrotu z Portugalii wisiały na ścianie zdjęcia Klary. Zresztą nie tylko to. Pamiętała, że Sikorski zdjął obrączkę zaledwie kilka miesięcy temu, w dniu, kiedy się poznali. Do dziś odznaczał mu się na palcu jasny, mniej opalony pasek po złotym krążku. – Niech twoja gosposia odczepi się od moich gaci! – krzyknęła rozsierdzona.
– Zadzwonię później, teraz muszę kończyć. A właściwie zobaczymy się w domu – powiedział i nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.
Siedziała z telefonem w dłoni. Żałowała, że nie jest w swoim mieszkaniu. Co za żenująca sytuacja. Bębniła palcami po kołdrze.
– Nie mam się w co ubrać. Nie wiem, gdzie są moje rzeczy, ani nawet nie mam pojęcia, gdzie jest szlafrok. – Kręciła głową z dezaprobatą. – Pozostało mi albo wyjść nago z sypialni, albo okręcić się prześcieradłem i czekać. No nie! Jestem zdana na łaskę i niełaskę jakiegoś babsztyla – mruknęła do siebie, jednak na tyle głośno, by jej niezadowolenie dotarło do uszu gosposi, gdyby ta podsłuchiwała pod drzwiami.
Odchyliła kołdrę i zwiesiła nogi z łóżka akurat w momencie, gdy rozległo się dość energiczne pukanie. Ku jej zdumieniu drzwi się otworzyły i bez zaproszenia weszła pani Wanda, pchając przed sobą wieszak z jej upraną, wysuszoną i wyprasowaną garderobą.
Spojrzenia kobiet na ułamek sekundy się skrzyżowały. Zuzanna dałaby sobie głowę uciąć, że w oczach gosposi dojrzała pogardę pomieszaną ze wstrętem. Zatrzęsła się w duchu ze złości. Siedząc, narzuciła na siebie kołdrę, która przykryła jej nogi i część tułowia. Jędrne, opalone piersi sterczały buńczucznie nieosłonięte. I dobrze! – pomyślała. Niech się krępuje, skoro włazi tu jak do stodoły.
Gosposia w milczeniu i z niebywałym jak na te okoliczności spokojem wolno rozwiesiła ubrania na wieszakach, a w dolnych szufladach szafy ułożyła bieliznę, którą miała spakowaną w lnianym woreczku. Zuzanna odliczała sekundy, kiedy wreszcie zostanie sama. Miała potrzebę skorzystania z toalety, ale nie uśmiechało jej się świecić golizną.
W końcu pani Wanda Fiołek zamknęła drzwi szafy i popchnęła pałąk na kółkach w stronę wyjścia. Gdy była przy drzwiach, zatrzymała wózek, odwróciła się do Zuzanny i rzekła dość chłodno:
– Jeśli pani sobie nie życzy, mogę nie prać pani bielizny. Wystarczy powiedzieć. Pani Klara Sikorska, żona pana mecenasa, nie miała z tym problemu.
Zuzanna spurpurowiała i siłą woli próbowała opanować irytację. Jednak nie powstrzymała się przed wybuchem.
– Może i żonie Roberta to nie przeszkadzało, ale ja nie przywykłam do tego, żeby ktoś prał moje majtki. Po prostu sobie tego nie wyobrażam.
– Rozumiem. Chcę tylko zaznaczyć, że o niektórych rzeczach się nie mówi. Tak już jest. Tego wymaga etykieta i to nakazuje dobre wychowanie – perorowała z godnością. – Pani Klara nie rozmawiała ze mną o… intymnej bieliźnie, no ale pani Klara była damą – dodała z nieukrywaną dumą i satysfakcją, po czym wyszła z pomieszczenia, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
– I nie cierpię być podsłuchiwana! – ryknęła Zuzanna w stronę wyjścia. Była pewna, że gosposia przystanęła, aby podsłuchiwać.