- W empik go
Przyjrzyj się - ebook
Przyjrzyj się - ebook
Simon Dobias jest trzydziestosiedmioletnim profesorem prawa w Chicago, a jego żona Vicky pracuje na rzecz ofiar przemocy domowej. Zamożna para wydaje się zwykłym i nudnym małżeństwem z prawie dziesięcioletnim stażem, ale to tylko pozory. Oboje mają silny pociąg do kłamstwa i liczne sekrety. Część z nich zaczyna wychodzić na jaw, gdy w rezydencji na przedmieściach zostaje znalezione ciało pięknej Lauren Betancourt. Kto ją zabił? To tylko jedna z wielu zagadek. Przygotuj się na prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Skup się dobrze, ponieważ czeka cię mnóstwo zwrotów akcji i misternie utkana sieć kłamstw. To ekscytująca powieść o chciwości, zemście, obsesji i... morderstwie doskonałym?
Nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-87-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1 SIMON
1
Simon
Sprawdzam godzinę na swoim jednorazowym telefonie. Jest dwudziesta pięćdziesiąt jeden. Dziewięć minut do dwudziestej pierwszej. Prawie dwie godziny temu dzieciaki przestały chodzić po domach i zbierać cukierki. Grace Village jest pogrążone w ciemności, a mieszkańcy tego miasta-sypialni szykują się już do snu.
Dzisiejszej nocy okolicę będą patrolować policyjne radiowozy, ale na razie na Lathrow Avenue nie ma ani jednego. A przynajmniej żadnego nie widzę, stojąc u Lauren w przestronnym holu i patrząc przez wizjer drzwi wejściowych, choć przyznaję, że z nadmiaru emocji widzę niewyraźnie i obraz wydaje się nieco rozmyty. Nie, nie z powodu łez. Nie płaczę. Szczerze powiedziawszy, myślałem, że będę. Spodziewałem się tego. Ale nie. Brak łez w tej chwili daje mi pewność, że już ich nie uświadczę. Płacz jest dobry dla tych, którzy odczuwają smutek, żal bądź też wyrzuty sumienia.
Chociaż nie ukrywam, daleko mi teraz do spokoju i tak zwanej normalności. Nawet bardzo. Słyszę tępe dzwonienie w uszach i bicie własnego serca: ŁUP-ŁUP, ŁUP-ŁUP… – odbija się we mnie echem, jest jak dudniący bęben basowy niepasujący do żadnej orkiestry symfonicznej. Mimo wszystko nie czuję drżenia rąk, gdy łapię za klamkę i odblokowuję zdobioną złotą zasuwkę, której nie powstydziłby się żaden królewski skarbiec. Jednak za tymi drzwiami nie ma klejnotów ani innych kosztowności. Tylko niebezpieczeństwo. Nie powinno mnie tu być. W domu Lauren.
Odwracam się, by ostatni raz spojrzeć na hol.
Ciało Lauren zwisa z półpiętra. Jej palce u nóg znajdują się ledwie parę stóp¹ nad marmurową podłogą holu. Nie rusza się. Wisi z twarzą skierowaną w moją stronę i nienaturalnie wygiętą w prawo szyją, wokół której został zawiązany sznur. Na tej pętli spoczywa jej głowa, tak przekrzywiona, że wygląda, jakby w każdej chwili mogła odpaść i potoczyć się po tej pięknej marmurowej posadzce. Ma na sobie obcisły kostium kotki i odpowiednio zrobiony makijaż, w tym namalowane wąsy i okrągły nosek przypominający guzik. Do tego paznokcie u rąk i nóg zostały pomalowane na czarno. Halloweenowa Barbie, jeśli coś takiego w ogóle istnieje; chociaż sądzę, że tak. Sznur wisi napięty na ozdobnej balustradzie z kutego żelaza, prowadzącej na pierwsze piętro. Wprawdzie uroda Lauren jest niezaprzeczalnie olśniewająca, a strój seksowny, ale patrząc na nią teraz, od razu mam przed oczami widok tusz wołowych zwisających w rzeźni z wielkich haków zamontowanych w suficie chłodni. Nic na to nie poradzę.
Wesołego Halloween, Lauren.
Robię krok do przodu, ale coś chrzęści mi pod butem. To odłamki szkła z rozbitej w holu misy z cukierkami na Halloween. Co ja wyprawiam? Dlaczego robię krok w jej stronę? Ostatnie pożegnanie? Chęć wymiany obcasa, który odpadł od jej lewej szpilki? Po chwili zastanowienia odwracam się i kieruję swe kroki w stronę wyjścia.
Pociągam za klamkę i otwieram drzwi wejściowe. Chłodne październikowe powietrze wdziera się do wnętrza naciągniętego na głowę kaptura, który nie tylko zasłania mi całą twarz, ale i uniemożliwia swobodne rozglądanie się na boki. Przed wyjściem zapominam jeszcze raz zerknąć przez wizjer. Jest to prawdziwe niedopatrzenie. A tej nocy nie ma miejsca na błędy.
Przemierzam puste ulice Village w stroju Ponurego Żniwiarza, ściskając kurczowo poszewkę na poduszkę. Mijam zawieszone na drzewach tandetne szkielety, postawione na podwórkach „nagrobki”, pomarańczowe lampiony oświetlające krzewy i spoglądające na mnie zza okien „duchy”.
Metr osiemdziesiąt wzrostu i głowa schowana w wydłużonym kapturze… Mógłbym uchodzić za nastolatka zbierającego cukierki (choć ten numer by nie przeszedł, biorąc pod uwagę fakt, że w Village poważnie podchodzi się do kwestii „godziny policyjnej”) lub dorosłego wracającego do domu z imprezy (której ani adresu, ani gospodarza nie byłbym w stanie wskazać). Powinienem iść swobodnym krokiem. Przechadzać się beztrosko. W końcu jestem całkowicie anonimowym człowiekiem od stóp do głów ubranym na czarno w tę jedyną w roku noc, kiedy to nie wzbudza niczyjego zdziwienia. Powinienem też mieć przygotowaną historyjkę dla policji, na wypadek gdyby zatrzymał mnie jakiś radiowóz.
Kiedyś usłyszałem z ust pewnej mądrej kobiety: „Najlepsze kłamstwa to te najbliższe prawdzie”.
Wracam do domu – tak powiem, jeśli ktoś mnie zapyta, co robię. – Za dużo wypiłem.
To będzie musiało wystarczyć za całe usprawiedliwienie. Fragment o piciu to kłamstwo, ale jednocześnie wystarczająco trudny do obalenia argument. Natomiast stwierdzenie, że wracam do domu, jest bliskie prawdy. Przynajmniej idę we właściwym kierunku.
Dochodzę do parku na południowo-wschodnim krańcu miasta. Idę ścieżką po przekątnej, mijając kilku bezdomnych, huśtawki, siłownię w plenerze oraz na wzgórzu grupkę przyczajonych z piwem nastolatków. Jedna stopa. Potem druga. Staram się zachowywać normalnie. Myśleć o zwyczajnych, przyziemnych rzeczach. Dawno tego nie robiłem.
Od trzynastego maja nie czuję się normalnie.
Bawię się w „Co – by było – gdyby?”. Co by było, gdyby moja wizyta u fryzjera została przełożona z trzynastego maja na inny dzień? Co by było, gdyby prodziekan nie wezwał mnie wtedy do swojego gabinetu? Te dziesięć–piętnaście sekund różnicy mogło wystarczyć, byśmy się minęli. Nie dowiedziałbym się, że wróciła.
Ale to mnie nie uspokaja, zaczynam więc myśleć o tym, co będzie dalej. O moim dzienniku. Tym z zieloną okładką, kolorystycznie pasującym do telefonu. Pozbyłem się tego dziennika, prawda? Spaliłem go na popiół w moim kominku. Prawda? Nie przyśniło mi się to, co nie? Gdyby ten zielony dziennik kiedykolwiek trafił w ręce policji… to byłby szach-mat. Koniec gry.
To także niespecjalnie pomaga mi zredukować stres, dlatego koncentruję się na zabawach językowych. Kiedy byłem dzieckiem, koiły mi nerwy. Język potrafi zaskakiwać i bywa naprawdę dziwaczny. Na przykład – dlaczego mówi się „rok dwutysięczny”, ale już nie „dwutysięczny pierwszy”? Czemu mamy „może” przez „ż” i „morze” pisane przez „rz”? I jak to się stało, że istnieją słowa, które mają tylko liczbę pojedynczą, jak „powietrze”, a inne jedynie mnogą: „nożyczki”, „spodnie”, „usta”, „drzwi”… Nie wiem, dlaczego dziwność, sprzeczność i osobliwość mnie uspokaja; ale zawsze tak było. Być może ma to związek z faktem, że te cechy są mi w pewien sposób bliskie. Widzę, że w dużej mierze sam je posiadam.
Znienacka się zatrzymuję. Nagle, nie wiedzieć czemu, nogi się pode mną uginają. Ogarnia mnie ogromne zmęczenie. Wręcz wyczerpanie. Jakby tego było mało, puls znów przyspiesza, aż wibruje mi w gardle. Zaledwie parę kroków dzieli mnie od Harlem Avenue. Za moment przekroczę granicę miasta. Tylko kilka stóp i opuszczę Grace Village. Przejdę do znacznie większego miasta – Grace Park. Tam właśnie mieszkam.
Udaje mi się schować za szopą na narzędzia należącą do parku miejskiego. Siadam na ziemi, ściągam kaptur, zdejmuję maskę i opieram spoconą głowę o ceglaną ścianę. Szukam noża schowanego w poszewce na poduszkę. Jest duży. Kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, kroiliśmy nim indyka w Święto Dziękczynienia. Pomyślałem, że może mi się dziś przydać. Wyciągam swój zielony telefon i zaczynam pisać:
Przepraszam, Lauren. Jest mi przykro. Z powodu tego, co zrobiłem. Z powodu tego, że mnie nie kochałaś. Ale nie zamierzam przepraszać za to, że kocham cię jak nikt inny. Idę do ciebie. Mam nadzieję, że przyjmiesz mnie z otwartymi ramionami, że pozwolisz kochać się tak, jak nie było mi dane być przez ciebie kochanym na tym świecie.
Po napisaniu wiadomości kładę telefon na kolanach, obok noża. Wyciągam do przodu rękę dłonią w dół i patrzę na nią. Nadal nie drży.
Biorę głęboki wdech i kiwam głową. Zrobię to. Jestem gotowy.PRZED HALLOWEEN. 13 MAJA
Przed Halloween
13 maja
2 SIMON
2
Simon
– Wiesz, z czym masz problem? – mówi do mnie Anshu, choć wcale go o to nie pytałem. Gdybyśmy mieli teraz poddać analizie wszystkie moje problemy, musielibyśmy tu przesiedzieć całe popołudnie. – Nie masz odpowiedniego wizerunku – kontynuuje, nie czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony.
– Nie mam odpow… – zerkam na swoją koszulę OCBD i niebieskie dżinsy. – Co ci nie pasuje?
– Ubierasz się jak student, a powinieneś jak profesor.
– Co mam niby nosić? Tweedową marynarkę z łatami na łokciach? A może jeszcze fajkę do tego?
Siedzę w swoim gabinecie na drugim piętrze wydziału prawa wraz z profesorem Anshumanem Bindrą, który odpowiedni wizerunek ma z natury: poważna twarz przywodząca na myśl puchacza, starannie przycięta broda i włosy sztywne jak szczotka do szorowania, które w ogóle się nie poruszały, a i tak jakimś cudem wyglądały na rozczochrane. Anshu odchyla się w swoim fotelu ze słowami:
– Simon, mój drogi przyjacielu, właśnie zostałeś zacytowany w uzasadnieniu Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. To tak, jakby jego sędziowie zstąpili z Waszyngtonu do Chicago i szepnęli Komisji: „Zróbcie z tego faceta profesora”. Powinieneś dumnie kroczyć i zachowywać się jak nowy król czwartej poprawki. Ale nie. Zamiast tego wolisz wyglądać tak, jakbyś wybierał się na imprezę jakiegoś studenckiego bractwa.
– To, jak się ubieram, nie powinno mieć żadnego znaczenia. To, co mówię i piszę, czego uczę… To powinno mieć…
Jednak Anshu już składa dłoń w dzióbek i zaczyna nim ruszać, jakby chciał powiedzieć: „Ble, ble, ble”, po czym zauważa:
– Weźmy na przykład Reida. On należycie się prezentuje. Ma odpowiedni wygląd. Codziennie nosi sportową marynarkę i spodnie w kant.
_Reid Southern? Ten facet jest dla uczelni tym, czym Pauly Shore dla aktorstwa dramatycznego. Jego starzy mają koneksje. To wszystko._
– Nosi sportową marynarkę, bo ma wystający bebzon – odpowiadam. – I pewnie nie mieści się w żadne dżinsy.
Anshu spuszcza głowę i łapie się za nasadę nosa:
– Tja… może i biegasz w maratonach i zapewne połowa twoich studentek chce się z tobą przespać, ale to Reid wygląda i zachowuje się jak profesor prawa. Ten facet słucha w swoim gabinecie Mozarta. A ty? R.E.M, Panic! at the Disco i N.W.A.
– OK, po pierwsze – mówię, pochylając się do przodu – nie słucham i nawet nie zamierzam nigdy słuchać Panic! at the Disco. A po drugie, od kiedy to ma jakiekolwiek znaczenie, jakiej słucham muzyki?
– Nie chodzi tylko o to, ale o całokształt… niechlujny wygląd, muzykę… całe twoje nastawienie. Myślisz, że pozory nie mają znaczenia? Wiem, że nie powinny, ale…
– Ale mają. Tak, wiem.
Tyle że nie zamierzam się z tego powodu zmieniać. Dlaczego niby miałbym to robić? Na uczelni nie ma żadnego _dress code’u_. Jestem dużo lepszym wykładowcą niż Reid Southern. Studenci go nie znoszą. Czytałem w internecie, jakie ma opinie. A jego dorobek naukowy można określić (w najlepszym wypadku) jako „drobiazgowy”. On pisze o różnych interpretacjach „porozumienia stron” w prawie zobowiązań, a ja o tym, że rządzący codziennie łamią konstytucyjne prawa swoich obywateli.
– Sam sobie umniejszasz. Jesteś zbyt skromny – mówi Anshu.
_Jasne, czemu nie. Kontynuujmy. Brnijmy w to dalej_.
– Wolałbyś, żebym był nadęty? Wpadł w samouwielbienie? Jeeezu, Anshu… chcesz zaprzepaścić wszystko, czego nauczyła mnie matka?
Macha na mnie ręką ze słowami:
– A możesz mi powtórzyć, co właśnie powiedziałeś Loomisowi na korytarzu? Wiceprzewodniczący cholernej Komisji do Spraw Stopni i Promocji Naukowych pogratulował ci tego, że twój artykuł został zacytowany przez Sąd Najwyższy, a ty co? Co mu na to odpowiedziałeś?
– Nie pamiętam, co takiego mu niby powiedziałem?
– Powiedziałeś: „To musiał być długi dzień w Sądzie”.
_A tak, rzeczywiście. Tak powiedziałem._
– A gdzie „dziękuję”? – mówi dalej Anshu. – Najwyższa instancja w tym kraju dopiero co zacytowała jeden z twoich artykułów. Mógłbyś chociaż trochę ponapawać się tą sytuacją. Przez chwilę pławić się w blasku chwały. Ale nie, ty nawet nie potrafisz przyjąć komplementu. Wolisz sam umniejszać swoje zasługi. A poza tym Reid nie ma bloga – dodaje.
Rozkładam ręce.
– Co jest nie tak z moim blogiem?
– Śmieszkujesz sobie na nim – mówi. – I robisz przytyki.
– Ale piszę też o decyzjach i wyrokach sądowych. O ich słuszności lub jej braku.
– Napisałeś limeryk o prezesie Sądu Najwyższego.
– Napisałem. Był zabawny, co nie?
– Był, ale jak możesz tak się zachowywać? Być taki swobodny… prześmiewczy i lekceważący?
– Pytasz się mnie, jak mogę nie być sztywniakiem? Jak mogę nie robić przypisów? Jak mogę nie używać sentencji łacińskich? Dobrze wiesz, jaki mam stosunek do przypisów i…
– Tak, wiem, jaki masz stosunek do przypisów – wyciąga do mnie ręce jakby w błagalnym geście. – Ale profesorowie prawa robią przypisy! Profesorowie prawa używają sentencji łacińskich!
Ja nie. Nie zamierzam ubierać się inaczej. Nie chcę podlizywać się członkom Komisji i reszcie kadry akademickiej podczas partyjek pokera oraz imprez wydziałowych. W nosie mam używanie sentencji łacińskich. I za cholerę nie będę robił przypisów.
No dobra, może daleko mi do Roosevelta w czasie bitwy pod San Juan, ale obstaję twardo przy swoim.
– Najpierw załatw sobie stołek – mówi. – Kiedy już będziesz profesorem, a nie profesorem uczelni, możesz podważać wszelkie uczelniane konwencje i konwenanse. Proszę bardzo. Droga wolna. Ale ten twój cały luz…
Nie jestem wyluzowany. W żadnym razie. Daleko mi do luzu. Jestem uparty, a to zupełnie insza inszość.
– Chcesz łaciny? Proszę bardzo – mówię. – _Ego facturus est via mea_.
Anshu wzdycha.
– I zapewne zaraz mi powiesz, co to znaczy.
– Oczywiście. Powiedziałem, że zrobię to po swojemu.
– Jasne. Jakżeby inaczej. Jak zawsze.
– A teraz proszę mi wybaczyć, panie profesorze, ale muszę się ostrzyc.
– Chwała Bogu. Twoja fryzura to kolejny problem. Masz za długie włosy. Wyglądasz jak…
– Jak student. Tak, wiem.
Nagle słyszę, że dzwoni mój telefon.
Niecałe pięć minut później wchodzę do gabinetu Martina Comstocka, jednego z prodziekanów. Tak się akurat złożyło, że jest również przewodniczącym Komisji do Spraw Stopni i Promocji Naukowych. Siwowłosy elegancik z jaskrawoczerwoną muszką. Uosobienie wielu prawniczych stereotypów.
Nosi muszki tylko po to, żeby ludzie go o nie pytali. Wtedy „niechętnie” wyjaśnia, że kiedyś współpracował z Johnem Paulem Stevensem – sędzią Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, a następnie senatorem Paulem Simonem. Co łączyło obu tych panów? Nosili muszki. Prodziekan lubił mówić: „Co? O to pytasz? Cóż, jeśli już musisz wiedzieć… to mogę zdradzić, że jest to coś w rodzaju hołdu”.
W przyszłym roku nasz dziekan odchodzi na emeryturę i chodzą słuchy, że Comstock przejmie po nim stery. Nie wszystkim się to podoba. Mnie również nie. Comstock to polityk, a nie naukowiec. Błękitna krew, nie uczony. Reprezentuje wszystko to, czego nie akceptuję w środowisku akademickim.
Pomijając ten drobny szczegół, zapewne spoko z niego gość.
– Ach, Simon! Dobrze, że jesteś. Proszę, wejdź – mówi, gdy pukam do jego otwartych drzwi.
– Dzień dobry, panie dziekanie – lubi być tak nazywany, chociaż udaje, że nie.
Comstock dokonuje szybkiej, dezaprobującej oceny mojego stroju. Żeby było jasne: moja koszula jest wpuszczona w spodnie, a dżinsy czyste i niepodarte. Wyglądam normalnie.
– Dzięki, że wpadłeś – mówi. – Przejdę od razu do rzeczy.
Gabinet, w którym króluje skóra i orzech, stanowi pomnik jego wielkości: te wszystkie dyplomy, nagrody i zdjęcia z prezydentami oraz sędziami Sądu Najwyższego. Comstock siedzi rozparty w swoim skórzanym fotelu z wysokim oparciem za imponującym biurkiem.
– Simon, chcesz zostać profesorem. Zamierzasz złożyć wniosek – mówi, układając sobie na kolanach dłonie w wieżyczkę.
– Zgadza się.
– Jasne, to zrozumiałe. Nic w tym dziwnego – ciągnie dalej. – Robisz kawał dobrej roboty. Cały czas to wszystkim powtarzam.
Nadszedł czas na „ale”.
– Proszę, nie obraź się, ale…
W całej historii ludzkości nie było chyba przypadku, aby ktoś nie obraził się po usłyszeniu zdania rozpoczynającego się od: „nie obraź się, ale”.
– Zastanawiam się… – zaczyna. – Powiem wprost. Czy wiesz, że Reid Southern również ubiega się o to stanowisko?
Pewnie, że tak! Wiem też, że jego ojciec w ciągu ostatniej dekady przekazał uczelni pięć milionów dolarów. Początki tej niezwykłej hojności dziwnym trafem zbiegły się w czasie z momentem, kiedy Reid zaczął tu pracować.
– Tak – odpowiadam.
– Zapewne wiesz również, że Reid jest tutaj o rok dłużej od ciebie.
– Jestem tego świadomy. Jak również tego, że jest tylko jedno miejsce.
– Tak, dokładnie. Dokładnie… – mówi tak ochoczo i protekcjonalnie, jakby miał za chwilę rzucić mi psiego smaczka. – To delikatna sprawa i zapewne wiesz, że Reid cieszy się sporym poparciem. Wiesz, jak to jest… nadeszła jego kolej.
Wielu profesorom uczelni odmówiono awansu na stanowisko profesora. Nie mówi się ludziom, że „nadeszła ich kolej”. Chyba że ich ojciec jest chodzącym bankomatem.
– Nie chciałbym… – zaczyna machać palcami w powietrzu, jakby próbował uchwycić nimi właściwe słowa. Jak gdyby nie przygotował się zawczasu do tej rozmowy i nie wiedział dokładnie, co chce powiedzieć. – Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś poczekał, aż zwolni się kolejne miejsce. Lepiej dla ciebie. Wtedy mógłbyś się ubiegać o stanowisko bez piętna, że już raz złożyłeś wniosek i twoja kandydatura została odrzucona.
– Myśli Pan, że moja kandydatura zostanie odrzucona – nie mówię tego w formie pytania. Ale to JEST pytanie. Tak sądzę. Mamy wprawdzie na uczelni pewne hermetyczne grono, kilku oldschoolowych typów, którym prawdopodobnie nie przypadnę do gustu, ale jest tu też wielu dobrych, niebawiących się w politykę ludzi, jak Anshu, uważających, że liczy się jakość nauczania i osiągnięcia naukowe, a nie ubiór oraz znajomości.
– Cóż, oczywiście nie chcę wywierać na tobie żadnej presji. W końcu nic nie jest jeszcze przesądzone. Ale jak mówię, Reid cieszy się dużym poparciem. Nie żeby ktokolwiek kwestionował twoje osiągnięcia naukowe, Simon. Powiem to jeszcze raz: robisz kawał dobrej roboty.
_Jasne. I cały czas to wszystkim powtarzasz_.
– Dał mi pan do myślenia, panie dziekanie – mówię.
Wychodzę z jego gabinetu, by mógł swobodnie zadzwonić do tatusia Reida. Powiedzieć mu, że odfajkował rozmowę ze mną i wszystko idzie jak po maśle.
Jestem spóźniony na wizytę u fryzjera. Zazwyczaj idę do niego na piechotę, bezpośrednio po wyjściu z pracy, ponieważ zakład fryzjerski znajduje się w odległości raptem kilku przecznic. Jednak tym razem kieruję się na uczelniany parking zewnętrzny. Zwykle przyjeżdżam do pracy wcześniej niż pozostali i staję na jednym z lepszych miejsc.
Znajduję srebrnego mercedesa coupé i sięgam do kieszeni po kluczyk. Rozglądam się dookoła i przejeżdżam nim po boku samochodu, robiąc ohydną rysę na całej długości, od strony kierowcy.
_Ojej, przepraszam, panie dziekanie._
Teraz mogę iść do fryzjera.
I tak oto zmierzam w swoim niegodnym profesora uczelni stroju na spotkanie ze starym Ruskiem o imieniu Ygor (serio). Dam sobie skrócić włosy. Tak na wszelki wypadek, by reszta kadry akademickiej nie uznała, że przez ich długość nie zasługuję na awans. Zresztą teraz to bez znaczenia – najwyraźniej powinienem zrezygnować ze składania wniosku.
Jest parne popołudnie. Przepycham się przez tłum na Michigan Avenue: turystów, bogaczy, performerów ulicznych i bezdomnych. Kwintesencja Magnificent Mile. W dzisiejszych czasach naprawdę powinni rozważyć zmianę nazwy². Ale co tam – mam ważniejsze sprawy na głowie.
Na przykład – dlaczego to właśnie uprzywilejowani starzy biali mężczyźni w czarnych togach mają najwięcej do powiedzenia w kwestii tego, jak to jest być afroamerykańskim dzieciakiem zatrzymanym na ulicy przez policjanta? Czemu prawnicy sądzą, że mądrzej brzmi, gdy mówią „_interalia_” zamiast „między innymi”? I kto, do cholery, wpadł na to, żeby wymyślić „słowo” konstantynopolitańczykowianeczka? Bez sensu.
Takie i podobnie głębokie myśli zaprzątają mi umysł, gdy mijam Chicago Avenue. Znajduję się zaledwie przecznicę od salonu fryzjerskiego.
I nagle staję. Na przejściu dla pieszych. Ktoś idący z tyłu wpada na mnie i zmusza do zrobienia kroku w przód dla złapania równowagi.
Staję, ponieważ coś czuję. TWOJĄ obecność. Przysięgam, że czuję ją, jeszcze zanim cię zauważam. Wychodzisz z Bloomingdale’s. Nie wiem, po czym cię poznaję. Może po kształcie twojej głowy… podbródka… Lub po sposobie, w jaki zaciskasz usta, gdy się na czymś skupiasz. Po czymś, co sprawia, że jesteś sobą. Definiuje cię nawet po upływie dziewiętnastu lat. Po czymś, co aż krzyczy: _LAUREN…_
_Lauren._
_Lauren._
_Hej, Simon, jak się masz?_
_Doskonale, Lauren. A co u ciebie?_
…zanim obracasz się w moim kierunku, w za dużych okularach przeciwsłonecznych w stylu Audrey Hepburn.
Tak, to ty. Twoje blond włosy są dłuższe i o ton jaśniejsze, ale to ty.
Wchodzisz na przejście dla pieszych sprężystym krokiem. Z pewnością siebie charakterystyczną dla kogoś, kto przywykł do lawirowania w tłumie bez nawiązywania kontaktu wzrokowego z innymi. Poruszasz ustami. Nie widzę telefonu, ale kiedy wiatr unosi twoje włosy, dostrzegam w uszach AirPodsy.
Typowa zagrywka, którą sam stosuję, gdy chcę uniknąć z kimś kontaktu? Telefon. Przykładam go do ucha i schylam głowę, jakbym miał słaby zasięg i próbował lepiej usłyszeć rozmówcę. W ten sposób udało mi się uniknąć setek rozmów na korytarzach mojej uczelni.
Jednak teraz tego nie robię. Nie sięgam po telefon.
Powinienem się ruszyć, a nie stać na środku przejścia, tworząc przesmyk między morzami pieszych, mijających mnie z obu stron. Powinienem iść w twoim kierunku tak pewnie, jak ty zmierzasz w moim, ale nie mogę. Nie jestem w stanie. Mój organizm jest w trakcie zamykania systemu. Stopy nie chcą się ruszyć. Czuję pulsowanie w głowie. Jakbym został odarty ze skóry i paradował z wnętrznościami na wierzchu.
Mam wrażenie, że czuję zapach twoich perfum, gdy mnie mijasz. Zmieniłaś je.
Nie zauważasz mnie. Pewnie zostaję przysłonięty przez ludzką chmarę, albo jesteś zbyt skupiona na rozmowie telefonicznej. A może mnie zauważyłaś, ale najzwyczajniej w świecie nie poznałaś? W końcu jestem dla ciebie tylko odległym wspomnieniem. Nieprawdaż?
Odwracam się i idę za tobą.
– Hmm… nie, bardzo dziękuję. To się nazywa: „mieć trochę godności”? – wypowiadasz zdanie jak pytanie retoryczne. Potem się śmiejesz.
Śmiech się nie zmienił. To naprawdę ty.
Masz na sobie różową sukienkę podkreślającą walory twojej figury. Niesiesz dwie torby z wyraźnie drogimi zakupami. Masz pieniądze. To żadna niespodzianka. Masz na palcu pierścionek z dużym kamieniem. To też żadna niespodzianka. Zawsze potrafiłaś przyciągać uwagę bogatych facetów. Nie miałaś z tym najmniejszych problemów.
_Poklepać cię po ramieniu? Powiedzieć: „Hej, kopę lat. Pamiętasz mnie?”._
_Czy złapać cię za ramię? „HEJ, LAUREN, PAMIĘTASZ MNIE?”._
Jestem za blisko, więc zwalniam kroku.
Przechodnie się na ciebie gapią. No jasne, że tak. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Nic dziwnego. Jesteś prawdziwym dziełem sztuki. Musisz być tego świadoma. Na pewno to wiesz. Idziesz jak gdyby nigdy nic, pewnym krokiem.
Za to ja mam nogi jak z waty. Czuję pieczenie w gardle wywołane refluksem. _Fuuj…_
Mijasz Chicago Avenue i wchodzisz do jednego z budynków.
Jeśli wejdę za tobą do środka – zakładam, że jest to lobby apartamentowca – nie pozostanę anonimowy. Ludzie nie wchodzą, ot tak sobie, do tego typu miejsc.
Ale nie dbam o to. Popycham drzwi obrotowe jakieś pięć sekund po tobie. Tyle wystarczy, żebyś mnie nie zobaczyła. Wchodzę do eleganckiego, bogato zdobionego i klimatyzowanego lobby luksusowego apartamentowca w centrum miasta.
– Pani Betancourt! – mówi mężczyzna stojący za biurkiem recepcji. – Wpadła pani na weekend?
– Nie, Charlie. Wpadłam tylko podrzucić kilka rzeczy – mówisz. – Jak tam dzieci? Wszystko w porządku?
_Betancourt. Betancourt._
Wyszłaś za mąż, Lauren.
Wychodzę z powrotem na upał. Z obu stron mijają i popychają mnie ludzie. Moja stopa spada z chodnika na ulicę. Słyszę klakson samochodowy. To na mnie ktoś trąbi…
Robię krok w tył, o włos mijając się z taksówką jadącą na południe Michigan Avenue.
By złapać równowagę, kładę dłoń na zaparkowanym aucie z gorącym silnikiem.
– Gościu, co ty odpierdalasz?! – kolejny taksówkarz. Wystawia głowę przez okno stojącego na krawężniku samochodu.
Podnoszę rękę w przepraszającym geście i, potykając się, wracam na chodnik. Nie jestem pewien, w którą stronę mam teraz iść. Potrząsam głową i szepczę:
– Betancourt. Betancourt.
_Betancourt, Betancourt, Betancourt, Betancourt._
W Chicago i jego okolicach mieszkają dziesiątki osób o tym nazwisku, ale tylko jedna z nich ma na imię Lauren. I to właśnie jesteś ty. Patrzę na twoje zdjęcie profilowe na Facebooku. Pozujesz na nim w obcisłej białej sukience i w fantazyjnym kapeluszu – wyglądasz, jakbyś była na Kentucky Derby. Podnosisz kieliszek wypełniony napojem z bąbelkami i układasz usta w uroczy, delikatny dzióbek. Czy naprawdę byłaś aż taka szczęśliwa, robiąc to zdjęcie, Lauren? A może przez cały czas myślałaś tylko o tym, że nada się świetnie na profilowe na Facebooku? Czy to tylko fałsz, jak wtedy, kiedy ludzie koloryzują swoje opowieści, by wydawały się zabawniejsze, niż są w rzeczywistości? Czy bardziej przejmujesz się tym, jak widzą cię inni, niż jak sama siebie postrzegasz?
Tysiące facebookowych znajomych i „lubię to” pod setkami zdjęć stanowiących maleńkie okienko na twój świat, życie w ciągu ostatniej dekady: szczyt wieży Eiffla, safari w RPA, drinki na Times Square, morsowanie w jeziorze Michigan, triatlon i jakiś wyścig w błocie. Na każdym zdjęciu otaczają cię przyjaciele i przystojni mężczyźni, a ty sama jesteś skąpana w słońcu, szczęśliwa, olśniewająca, seksowna, rozrywkowa, pełna energii oraz swobody.
Wyszłaś za niejakiego Conrada Betancourta, ale nie masz dzieci.
I nie mieszkasz w samym Chicago, tylko w Grace Village, zaraz obok mojego Grace Park.
Wróciłaś do domu, Lauren.
Biorę głęboki oddech. Uspokój się, Simon. Może gry językowe pomogą? Cokolwiek. Kolejny głęboki oddech.
Dlaczego „bicie” i „misie” trochę się rymują, a trochę nie i czemu coś takiego nazywa się rymem niedokładnym?
Głęboki oddech.
Dlaczego, kiedy przymiotnik pełni funkcję kategoryzacyjną, stawiamy go po rzeczowniku, a w innych przypadkach przed? W zależności od kontekstu możemy powiedzieć „biały niedźwiedź” lub „niedźwiedź biały”.
I czemu nie mogę powiedzieć grenlandzki biały niedźwiedź? Musi być koniecznie ten niedźwiedź biały grenlandzki?
Głęboki oddech.
Wszystko wraca. Jak obmywająca mnie fala. Rośnie we mnie. Jak nowotwór. Czuję się, jakby w moich żyłach płynęła trucizna. Powinienem przestać. Opamiętać się. W tej chwili. Zapomnieć, że cię widziałem. Zostawić to wszystko za sobą. Zostawić ciebie. Tak, musisz zostać tam, gdzie byłaś – w moim lusterku wstecznym. Tak jest lepiej. Ze mną jest lepiej. Wiem, że tak. Vicky mówi, że jest lepiej. Nie mogę do tego wracać. Wszystko jest dobrze. Wszystko jest w porządku.
Tak, właśnie to zamierzam zrobić, Lauren. Odpuścić. Należysz do przeszłości i to takiej sprzed dziewiętnastu lat.
OK, to tyle. Postanowione. Zapomnę, że dzisiaj cię widziałem.SIEDEM TYGODNI PÓŹNIEJ. LIPIEC
Siedem tygodni później
Lipiec
3 PONIEDZIAŁEK, 4 LIPCA 2022 R.
3
Poniedziałek, 4 lipca 2022 r.
O… mój… Boże – wyszeptałem. Nawet pomimo tego, że wpadłem dziś do klubu dla snobów pierwszy raz od lat tylko z twojego powodu. W nadziei, że będziesz na przyjęciu z okazji czwartego lipca³. Nawet pomimo tego, że myślałem o tobie od tamtego majowego dnia… kogo ja oszukuję z „tamtym majowym dniem”? Od piątku, trzynastego maja, od godziny 14:04 – kiedy zobaczyłem cię na Michigan Avenue. Nawet pomimo tego, że próbowałem wykombinować, jak tu na ciebie „przypadkiem” wpaść. Nawet pomimo tego, że ćwiczyłem sobie różne teksty i scenariusze przed lustrem, jak podenerwowany nastolatek.
Tak, to wszystko nie miało znaczenia, Lauren, bo kiedy tylko zobaczyłem cię na patio klubu, na tle pola golfowego, poczułem coś świeżego, czystego i właściwego. Jakby wszystko nagle było na swoim miejscu. Jakbym widział cię pierwszy raz w życiu.
Rozłożyłem ręce tak, jak gdybym coś wyczarował. W sumie to ma sens. Magia to odpowiednie słowo. Właściwe, by opisać… ciebie.
Miałaś na sobie białą letnią sukienkę. Byłaś opalona. I po raz kolejny założyłaś te okulary à la Audrey Hepburn. Poza tym twoje włosy były upięte z tyłu. Śmiałaś się razem ze swoimi przyjaciółmi, ale musiałaś zobaczyć mnie kątem oka, ponieważ nagle bez powodu odwróciłaś się w moją stronę.
– To – odezwałaś się, zdejmując okulary i mrużąc oczy od słońca. Wydawałaś się mniej zaskoczona ode mnie. – Simon – powiedziałaś to tak, jakby wymawianie mojego imienia sprawiało ci przyjemność.
Odłączyłaś się od swojej grupki, w której najwyraźniej nie było twojego męża Conrada. Cieszę się, że pomyślałaś o tym, byśmy na naszym pierwszym spotkaniu (a przynajmniej pierwszym po dziewiętnastoletniej przerwie) mieli odrobinę prywatności, nawet jeśli i tak otaczała nas setka ludzi, którzy przybyli do klubu na grilla i fajerwerki zorganizowane z okazji czwartego lipca.
– Co ty… co ty tu… – nie dokończyłem zdania.
– Ach… wróciłam – powiedziałaś. – No, prawie. Mieszkam w Village.
– W Grace Village? – zapytałem.
– Tak. Jestem tu od kilku lat. Mam męża. A ty wciąż mieszkasz w Grace Park?
– W tym samym domu – odpowiedziałem.
Na co ty kiwnęłaś głową ze słowami:
– Nie dziwi mnie to. I dlatego spodziewałam się, że prędzej czy później mogę cię spotkać w tym klubie. Pamiętałam, że twoi rodzice byli członkami. Ja… myślałam nawet, żeby do ciebie zadzwonić. Tak po prostu, by przełamać lody…
Machnąłem ręką.
– E tam, nie przejmuj się. To było… dawno temu.
Wyglądałaś, jakby kamień spadł ci z serca. Uśmiechnęłaś się do mnie, jakby z wdzięcznością.
Myślałem, że będę bardzo zdenerwowany. Miałem w głowie obraz naszego ponownego spotkania. Byłem pewien, że zacznę się jąkać, pocić i zrobię z siebie debila. Ale nie. Kiedy tylko cię zobaczyłem, wszystko przestało mieć znaczenie. Wyćwiczone kwestie od razu wyparowały mi z głowy. Nie były potrzebne. Liczyliśmy się tylko my. Znowu razem. Wszystko inne było bez znaczenia.
– Jesteś żonaty? – zapytałaś, widząc obrączkę na moim palcu.
– Prawie dziesięć lat – odparłem. – Ma na imię Vicky.
– Jest gdzieś tutaj?
Nie. Vicky ze mną nie było. Siłą bym jej nie zaciągnął w takie miejsce.
– Nie mogła przyjechać – odpowiedziałem. Wyglądałaś, jakbyś zdała sobie sprawę z tego, że poruszyłaś drażliwy temat. Musiałaś odgadnąć to po wyrazie mojej twarzy.
Nie jesteś tak piękna jak dziewiętnaście lat temu. O nie, Lauren. Jesteś piękniejsza. Wyglądasz na doświadczoną. Mądrzejszą. Nie jesteś już gorącą dwudziestolatką, wspinającą się po szczeblach kariery w kancelarii mojego ojca, tylko dojrzałą, elegancką i pewną siebie kobietą, która swoje przeżyła, zna swoją wartość, a przede wszystkim siebie.
Czułem się niekomfortowo, bo cię okłamałem. Chciałem powiedzieć, że widziałem cię w maju na Michigan Avenue i że zobaczyłem wasze imiona – twoje i Conrada – na liście członków klubu. Pragnąłem przyznać się, że przyszedłem na tę głupią imprezę w Grace Country Club tylko dlatego, że miałem nadzieję spotkać tam ciebie. Wyznać, że moje „zaskoczenie” na twój widok nie było do końca szczere. Gryzło mnie to, że coś, co mogłoby być niewymuszone i autentyczne między nami, zaczęło się od takiego podstępu z mojej strony.
Dlatego obiecałem sobie, że na tym poprzestanę. Jedno niewinne kłamstewko i na tym koniec. Nigdy więcej nie będę z tobą nieszczery.
W drodze do domu kupiłem sobie ten oto kołonotatnik z zieloną okładką. (Nie wiem, co mną kierowało. Może to, że zielony kojarzy mi się z nowym początkiem). Od lat nie prowadziłem dziennika. Przestałem spisywać swoje codzienne przemyślenia. Być może dlatego, że nie miałem nic specjalnie ciekawego do przekazania. Prowadzę teraz bloga, piszę artykuły i wykładam na uczelni. Prawo mam we krwi. Płynie w moich żyłach. Oddycham i żywię się nim. Żyję nim. O czym innym miałem pisać? O nudnym małżeństwie, w którym brakuje miłości? Rekordzie w biegu na dziesięć kilometrów?
Ale teraz to co innego – witaj, Zielony Dzienniku – bo znów mam o czym pisać, Lauren. A raczej o kim. O takiej jed(y)nej, wyjątkowej osobie.
O kimś, kto zgodził się pójść ze mną na kawę w przyszłym tygodniu!
Nie ma w tym nic złego, prawda? To tylko kawa bez zobowiązań, mam rację?4 SIMON
4
Simon
Niepotrzebnie narażam się na ryzyko. Już sam fakt, że zaparkowałem samochód na końcu ulicy Lauren chwilę przed ósmą rano, może mnie wpędzić w kłopoty. To tu stoją domy, które miejscowi zwykli nazywać „rezydencjami Lathrow”. W samym środku Grace Village. Są niczym atrakcja turystyczna. Niektórzy przewrażliwieni mieszkańcy Lathrow Avenue dzwonią na policję, jak tylko zobaczą kogoś, kto „nie jest z sąsiedztwa”. I choć ten kod zazwyczaj nie dotyczy postaci takich jak ja – biały facet w średnim wieku w przyzwoicie wyglądającym SUV-ie – to jednak… Jeśli będę tu siedział za długo, na pewno zwrócę na siebie czyjąś uwagę, a wtedy mili panowie policjanci przyjadą radiowozem, by zadać mi kilka pytań. _Czy wszystko w porządku, proszę pana? Mogę zapytać, co pan robi? Czy mógłbym prosić o pana dowód osobisty?_
Nie mogę im przecież powiedzieć prawdy. Oświadczyć, że w wakacje nie prowadzę żadnych zajęć na uczelni, więc wykorzystuję wolny czas na szpiegowanie mojej dawnej dziewczyny i jej męża oraz pozyskiwanie wszelkich możliwych informacji na ich temat. To nie zabrzmiałoby najlepiej, nieprawdaż?
Ostatnie, czego mi trzeba – to gliny, które zaczną urządzać scenę. Może nawet wlepią mi mandat za nieprawidłowe parkowanie. Tymczasem Lauren wyjdzie z domu i zobaczy starego Simona Dobiasa, który najwyraźniej zaparkował w pobliżu i nie był w stanie podać żadnego sensownego powodu takiego zachowania. Pomyśli sobie, że niezły ze mnie świr!
Pochodzę stąd, ale nie do końca z TEJ okolicy. Mieszkam w Grace Park, zamieszkanym w większości przez przedstawicieli klasy średniej, dumnych ze swojej postępowości – wystarczy nas o nią zapytać. Jednak kiedy Mortimer Grace założył Park w 1800 roku, odłączył od niego kawał ziemi o powierzchni trzech mil kwadratowych⁴ jako osobny projekt – Grace Village. Poglądy Mortimera w kwestii klas, ras i religii wedle obecnych standardów nie zostałyby uznane za oświecone. Chciał, aby Village była zamkniętą społecznością białych, anglosaskich protestantów, takich jak on sam.
Wprawdzie już w latach czterdziestych ubiegłego wieku dawne zakazy zostały zniesione, a prawa miejskie znowelizowano, by nie zawierały niestosownych zapisów, ale niektórzy twierdzą, że niewiele to dało i od tamtego czasu Village niespecjalnie się zmieniła. A już na pewno nie uległ zmianie fakt, że zamieszkiwali ją bogacze. Większość dzieciaków z Village nie uczęszcza do Grace Consolidated High School (sam ukończyłem ten ogólniak), tylko do prywatnych szkół. Ale często już jako dorośli ludzie wracali do Village, by założyć własne rodziny. Są nawet tacy, którzy mieszkają tu od sześciu pokoleń.
Lauren też nie jest stąd. Pochodzi z Old Irving Park w północnej części Chicago. Kiedy ją poznałem, wciąż tam mieszkała. (W kancelarii mojego ojca Lauren była wtedy asystentką, a ja chłopcem na posyłki). Jednak to już przeszłość. Teraz mieszka w rezydencji przypominającej pałac i jest trzecią żoną Conrada Betancourta, o piętnaście lat od niego młodszą. Facet zarządza jednym z czołowych funduszy hedgingowych na świecie.
Wyczerpałem już chyba swój limit szczęścia w misjach zwiadowczych na ten tydzień. Zresztą, jak na razie, zgromadziłem wystarczająco dużo informacji. W ramach przypomnienia wyrywam stronę z mojego zielonego dziennika i zaczynam czytać.
Każdego ranka, punktualnie o szóstej, pod dom podjeżdża kierowca w wypasionej bryce, by zawieźć Conrada autostradą do centrum. Betancourt najpierw ćwiczy w East Bank Club, a potem jedzie do swojego biura w Civic Opera Building na Wacker Drive. Wraca do domu o różnych porach – a przynajmniej w tym tygodniu tak było.
Lauren – z tego, co udało mi się ustalić – raczej nie ma pracy. W tym tygodniu codziennie rano grała w tenisa w Grace Country Club. Potem zaliczała rundkę golfa, dwukrotnie, wraz z grupką kobiet. Kolację jadła w centrum, ale ani razu z Conradem. Wtedy też nocowała w swoim mieszkaniu przy Michigan Avenue.
Kiedy jednak spędzała noc tutaj, w Grace Village, każdego ranka robiła sobie przebieżkę po mieście. Zwykle na dystansie około trzech lub czterech mil⁵. Wracała przed ósmą trzydzieści.
Bieganie, tenis, golf… nic dziwnego, że jesteś w tak dobrej formie, Lauren.
Dwie nastolatki idą chodnikiem. Rozmawiają i patrzą w telefony, podczas gdy prowadzony przez nie na smyczy pomeranian wącha hydrant.
Jedna z dziewcząt zerka na mnie raz, a potem drugi. W uszach mam słuchawki, więc zaczynam mówić. Udawać, że rozmawiam przez telefon. Nie wiem dlaczego, ale to działa. Z jakiegoś powodu siedzenie w zaparkowanym samochodzie wydaje się wtedy mniej dziwne.
Boże, co ja robię? Powinienem to zakończyć. Zapomnieć o tym wszystkim. Zapomnieć, że cię widziałem, Lauren. Ruszyć do przodu, jak sobie obiecałem. Jednak ciągle przegrywam tę walkę sam ze sobą.
Wydaje mi się, że tym razem nie potrafię odpuścić.5 VICKY
5
Vicky
Administrator na oddziale ratunkowym patrzy na identyfikator zawieszony na mojej szyi i skinieniem głowy zezwala mi na wejście. Niektórzy już zdążyli mnie poznać, ale nie ten.
– Pomoc społeczna?
– Tja. Jestem Vicky z Safe Haven⁶. Przyszłam do Brandi Stratton.
Około dwudziestej na oddziale ratunkowym panuje względny spokój. Jakaś kobieta otacza ramieniem chłopca, który pociąga nosem i gra na tablecie. Pewien mężczyzna siedzi z ręką owiniętą ręcznikiem. On również ma kobiece towarzystwo.
– Jest tam, szósta zasłona – mówi administrator – ale proszę poczekać, bo jeszcze ją zszywają.
– Jasne.
Słyszę, że dzwoni mój telefon. M&Msy – Mariah i Macy, córki mojej siostry, chcą porozmawiać przez kamerkę. Przechodzę przez automatyczne drzwi, ledwie unikając zderzenia z kobietą na wózku, która wprawdzie ma twarz wykrzywioną w grymasie, ale zachowuje przy tym stoicki spokój. Prowadzi ją ratownik medyczny.
Wkładam do uszu moje AirPodsy i odbieram. Widzę je obie – Macy, lat dziesięć, i Mariah, trzynastolatka, która mogłaby uchodzić za dziewiętnastolatkę. Obie są piękne, podobne do swojej matki. Monica miała oczy w kształcie migdałów i lśniące włosy – niestety, ja nie wygrałam tych cech na loterii genetycznej. Kiedyś żartowałam, że musimy mieć różnych ojców. Chociaż teraz, patrząc z perspektywy czasu, uważam – że może jednak to nie do końca był żart.
– Cześć, miśki – staram się wyglądać i brzmieć na wesołą, ale średnio mi to wychodzi.
– Hej, Vicky – mówią jednocześnie. Przysuwają twarze bliżej siebie, by lepiej mnie widzieć.
– Oddzwaniamy dopiero teraz – mówi Mariah – bo wcześniej nie mogłyśmy. Kiedy dzwoniłaś, byłyśmy na basenie, a potem tata powiedział, że możemy z tobą porozmawiać dopiero po lekcji gry na fortepianie.
Miało to sens, bo czasem naprawdę potrafimy się rozgadać. Tym razem będzie jednak inaczej, ponieważ muszę porozmawiać z Brandi Stratton, która czeka na mnie za szóstą zasłoną.
Dzwoniłam dziś wcześniej głównie po to, by wybadać, czy wszystko u nich w porządku. Nie byłam pewna, czy moje siostrzenice zdają sobie sprawę z tego, jaki dziś mamy dzień. To rocznica śmierci ich matki. Wszyscy pamiętają o urodzinach, ale mało kto skupia się na tej mniej przyjemnej dacie. Ja tak. Czasami nie pamiętam o urodzinach mojej siostry. Jednak nigdy nie zapomnę dnia jej śmierci.
Najwyraźniej jednak ta rocznica umknęła uwadze moich siostrzenic. Dla nich to był tylko kolejny lipcowy dzień spędzony na basenie z nianią i przyjaciółmi. Dlatego na pewno nie będę im niczego przypominać. Wygląda na to, że radzą już sobie o wiele lepiej. Macy (ta młodsza) nie tak dobrze jak jej siostra, ale zdaje się, że obie prowadzą całkiem normalne i szczęśliwe życie. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Niestety, ostatnio nasz kontakt ogranicza się głównie do rozmów wideo. A nawet kiedy widzę je na żywo, mogę jedynie podjąć próbę wniknięcia w procesy psychiczne zachodzące w ich nastoletnich umysłach.
– Muszę wracać do pracy – mówię – więc zdzwonimy się jutro, dobrze? Macy, ty i tak już powinnaś być w łóżku, mam rację?
– Eee… są wakacje?
Wracam tam, skąd przyszłam. Administrator kiwa na mnie głową.
– Muszę lecieć, ślicznotki. Porozmawiamy jutro, dobrze? Kocham was, miśki!
– Szósta zasłona – przypomina mi administrator. – Zna pani drogę?
O tak. Zdecydowanie wiem, którędy iść.
Administrator otwiera drzwi, a ja wchodzę do pomieszczenia. Kierując się w stronę szóstej zasłony, czuję dobrze połączenie zapachów – środka do dezynfekcji, ludzkiego mięsa i alkoholu. Za jedną zasłoną jęczy mężczyzna, za drugą krzyczy i awanturuje się – rzecz jasna, pijany.
Dochodzę do miejsca, gdzie stoi młoda policjantka.
– Pomoc społeczna? – pyta mnie.
– Tja, Safe Haven. Funkcjonariusz Gilford?
– To ja – funkcjonariuszka kiwa głową w kierunku kącika wydzielonego zasłoną, a ja podążam za nią. – Jej mąż wykręcił jej niezły numer. Pobił patelnią. Najwyraźniej nie smakowała mu kolacja, którą zrobiła. Nawet nie poczekał, aż patelnia ostygnie. A potem to już klasyka gatunku – przeszedł do rękoczynów.
Zrywam kontakt wzrokowy po słowach:
– Ale Brandi nie chce wnieść zarzutów.
– Zgadza się – funkcjonariuszka stara się zachować profesjonalizm, ale każdy ma swoje granice. Gdy ktoś je przekracza, trudno jest ukryć odrazę i rozczarowanie, bez względu na to, jak często ma się styczność z podobnymi sprawami.
– I ma córkę?
– Tak, Ashley. Słodka dziewczynka. Ma cztery latka.
To by się zgadzało. W mojej dokumentacji jest o niej wzmianka.
– A ten dupek nazywa się… Steven? – pytam.
– Aha, Steven Stratton.
Odsuwam zasłonę. Matka, Brandi, lat dwadzieścia dwa, siedzi na szpitalnym łóżku ze śpiącą Ashley na kolanach. Dziewczynka, dzięki Bogu, wygląda na nietkniętą. Prawe oko Brandi jest tak spuchnięte, że nie może go otworzyć, a lewa strona jej twarzy została porządnie zabandażowana. Ma też opatrzone prawe przedramię – w jej karcie jest napisane, że próbowała ręką odeprzeć atak gorącą patelnią.
Brandi mierzy mnie wzrokiem, ze szczególnym uwzględnieniem identyfikatora.
– Cześć, Brandi – mówię cicho, choć wątpię, by dziewczynka się obudziła. – Jestem Vicky. Z Safe Haven. Chcesz zatrzymać się u nas na noc?
– Nie mogę… – odwraca wzrok i wolną ręką odgarnia kosmyk włosów za ucho.
Nie może tam wrócić. Ani dziś. Ani jutro. Ani nigdy. Ale prawie wszystkie to robią. On przeprosi. Zafunduje masę czułości. Sprawi, że poczuje się szczęśliwa i kochana. Wtedy to ona zacznie się obwiniać i ulegnie złudnemu wrażeniu, że nie ma innego wyjścia. Innych opcji.
– Oczywiście to twoja decyzja, Brandi. Nasz obiekt nie jest zbyt duży. Musiałybyście dzielić pokój. Do tego klimatyzacja jest do bani i cały czas wysiada, więc jesteśmy zdani na wiatraki. Ale jest cicho i bezpiecznie. Mamy porządny system zabezpieczeń i strażnika. Może… może tobie i Ashley przydałoby się trochę snu i spokoju?
Może dasz się namówić do spędzenia nocy w naszej placówce, żebym mogła cię przekonać, że zostawienie w diabły tego psychola, skończonej mendy, którą nazywasz mężem, jest najlepszym rozwiązaniem? Możemy zrobić dla nich tak wiele, jeśli tylko nam na to pozwolą. Mogą zostać u nas do dwóch tygodni. Możemy załatwić terapię i prawnika _pro bono_ – by pomógł im uzyskać zakaz zbliżania się i złożyć papiery rozwodowe. Możemy znaleźć dla nich alternatywne miejsce zamieszkania. Ale muszą powiedzieć „tak”. Muszą nauczyć się o siebie walczyć.9 PIĄTEK, 29 LIPCA 2022 R.
9
Piątek, 29 lipca 2022 r.
Może to i lepiej, że po tamtym spotkaniu przy kawie pojechałaś z przyjaciółkami do Paryża. Miałem czas, żeby to wszystko przemyśleć.
I oto do jakich wniosków doszedłem, Lauren: ja nie robię takich rzeczy. Nie postępuję w ten sposób. Jestem zwykłym facetem ze zwyczajnym małżeństwem. Mam zwykłą pracę. Mieszkam w zwyczajnej okolicy. Moje zainteresowania również są jak najbardziej zwyczajne. Nie jestem tym typem faceta, który wdaje się w romanse. Takim, który ma kochanki!
I jeszcze nie jest za późno, żeby powiedzieć: „stop!”. Jeszcze do niczego nie doszło. Zresztą kto wie, może to ty naciśniesz hamulec… może to ty stchórzysz?
Nie wiem jak ty, ale ja z pewnością mam powód, by w to nie brnąć. Vicky. Vicky Lanier Dobias jest moją żoną od prawie dziesięciu lat. Vicky nie jest szczęśliwa w naszym małżeństwie. Do tego życzy mi z pewnością szczęścia. Wiem, że tak. Ale mi ufa i to zaufanie jest dla niej wszystkim. Jestem chyba pierwszym facetem, którego nim obdarzyła od czasu jej dzieciństwa, które było kompletnie do bani. Pomogłem Vicky zbudować fundamenty nowego życia. Jeśli teraz je zburzę, nie wiem, co się z nią stanie. Nie mogę jej zawieść.
Nie, nie mogę tego zrobić. Muszę to przerwać, zdusić w zarodku.
Powiem ci to prosto w twarz, kiedy wrócisz z wyjazdu. I to by było na tyle, Lauren.