Przypadki Callie i Kaydena - ebook
Przypadki Callie i Kaydena - ebook
Hipnotyzująca opowieść o przeznaczeniu, przyjaźni i uzdrawiającej sile miłości.
Dla Kaydena cierpienie w milczeniu było jedynym sposobem, by przeżyć. Jeśli miał szczęście, nie wychylał się i wypełniał polecenia, mógł przetrwać kolejny dzień. Jednak pewnej nocy, kiedy zdawało się, że jego szczęście – a może nawet i życie – właśnie się kończy, pojawiła się ona…
Callie nie wierzyła w szczęśliwe zrządzenia losu. Przynajmniej od czasu swoich dwunastych urodzin, gdy odebrano jej wszystko. Kiedy najgorsze już minęło, dziewczyna pogrzebała uczucia i przysięgła nigdy nikomu nie zdradzić, co się naprawdę wydarzyło. Teraz, sześć lat później, nadal zmaga się z bolesną tajemnicą...
Gdy traf sprawia, że Kayden i Callie zaczynają uczęszczać do tego samego college’u, chłopak z determinacją postanawia poznać bliżej piękną dziewczynę, która odmieniła jego los. Jest przekonany, że Callie nie pojawiła się w jego życiu bez powodu. Im bardziej próbuje stać się częścią jej świata, tym mocniej uświadamia sobie, że tym razem to ona potrzebuje ocalenia.
"Ta książka jest zarazem ciężka i lekka, radosna i smutna, przygnębiająca i dająca nadzieję. Początek jest mocny, środek dobry i wciągający, a zakończenie wstrząsające i emocjonalne.
Ciekawa i mocna książka, poruszająca ciężkie tematy, napisana w dobry sposób. Dużo emocji, które pochłaniają czytelnika. Zdecydowanie polecam!"
Marlena Harasim
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-734-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Callie
W życiu można mieć farta, na przykład gdy dostaje się w rozdaniu dobrą kartę albo ktoś pojawia się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Do niektórych ludzi szczęście przychodzi samo, dostają drugą szansę lub ktoś przybywa im na ratunek. Czasem szczęście trzeba sobie wywalczyć, kiedy indziej jest ono dziełem przypadku. Jednakże, o tak, na tej pięknej planecie istnieją także ludzie, którzy pojawiają się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie i nie mają co liczyć na ocalenie.
— Callie, czy ty mnie słuchasz? — pyta mama, parkując na podjeździe.
Nie odpowiadam. Patrzę, jak na podwórku i nad maską samochodu wirują liście, lecąc, dokądkolwiek pchnie je wiatr. Nie mają nad tym żadnej kontroli. Pragnę wyskoczyć, złapać je wszystkie i zacisnąć w dłoni, ale przez to musiałabym wyjść z samochodu.
— Co się z tobą dzisiaj dzieje? — warczy mama, sprawdzając wiadomości w telefonie. — Po prostu wejdź tam i zgarnij brata.
Odrywam wzrok od liści i skupiam się na niej.
— Mamo, proszę, nie zmuszaj mnie do tego. — Zaciskam spoconą dłoń na metalowej klamce samochodu. W gardle rośnie mi wielka gula. — A ty nie możesz wejść i go stamtąd wyciągnąć?
— Nie mam ochoty oglądać gówniarskiej imprezy dla dzieciaków ze szkoły średniej. Poza tym nie jestem w nastroju, by urządzać sobie pogawędkę z Maci. Będzie przechwalać się, że Kayden dostał stypendium. — Mama ponagla mnie ruchem wypielęgnowanej dłoni. — A teraz idź po brata i powiedz mu, że musi się zbierać do domu.
Kulę się, otwierając drzwi samochodu. Idę po żwirowym podjeździe ku dwupiętrowej willi z zielonymi okiennicami i spadzistym dachem.
— Jeszcze dwa dni, jeszcze dwa dni — recytuję ostatkiem tchu. Zaciskam pięści i lawiruję między samochodami. — Jeszcze tylko dwa dni i znajdę się w college’u, a wtedy tamto nie będzie się liczyło.
Szare niebo rozświetla blask z okien. Nad wejściem na werandę wisi ozdobiony balonikami transparent z napisem „Gratulacje”. Owensowie zawsze lubili celebrować byle okazję: urodziny, święta narodowe, zakończenie roku szkolnego. Wyglądali na idealną rodzinę, ale ja nie wierzę w doskonałość.
Przyjęcie zostało wydane na cześć ich najmłodszego syna, Kaydena, który ukończył szkołę i otrzymał stypendium sportowe futbolisty na Uniwersytecie Wyoming. Nie mam nic przeciwko Owensom. Moja rodzina bywa u nich na obiedzie, a oni przychodzą do nas na barbecue. Najzwyczajniej nie lubię imprez. Nie to, żeby mnie ktokolwiek na nie zapraszał. Przynajmniej nie zdarzyło się tak od szóstej klasy.
Gdy podchodzę do udekorowanej werandy, ze środka tanecznym krokiem wychodzi Daisy McMillian, trzymając w ręku szklankę. Kręcone blond włosy lśnią w światłach ganku. Jej wzrok spoczywa na mnie, a usta wykrzywia szeroki złośliwy uśmiech.
Zanim zdąży posłać mi obelgę, rzucam się na prawo od schodów i uciekam za węgieł budynku. Słońce zachodzi za szczytami otaczających miasteczko gór, a na niebie rozbłyskują podobne do ważek gwiazdy. Światła werandy, za moimi plecami, pochłania mrok i prawie nic nie widzę. Butem zawadzam o coś ostrego. Upadam na żwir, rozpościerając szeroko palce. Rany zewnętrzne są łatwe do zniesienia, więc wstaję bez wahania.
Strzepuję kamyczki z dłoni i mrugam, czując piekące zadrapania. Okrążam budynek i wchodzę na podwórko za domem.
— Gówno mnie obchodzi, co próbowałeś, do cholery, zrobić! — Ciemność przecina męski głos. — Jesteś chodzącą katastrofą. Pieprzonym rozczarowaniem.
Zatrzymuję się na skraju trawnika. Pod płotem, odgradzającym tył domu, przy basenie znajduje się ceglana altanka. W wątłym świetle majaczą dwie postacie. Jedna jest wyższa. Spuszcza głowę i się kuli. Niższa ma duży brzuch, łysy placek z tyłu głowy i stoi naprzeciwko pierwszej, unosząc przed sobą pięści. Mrużąc oczy w ciemnościach, rozpoznaję pana Owensa i jego syna Kaydena. Sytuacja tym bardziej mnie zdumiewa, że Kayden w szkole jest bardzo pewny siebie i nigdy nie był obiektem przemocy.
— Przepraszam — mamrocze Kayden drżącym głosem, przyciskając dłoń do piersi. — To był wypadek, ojcze. To się nigdy nie powtórzy.
Zerkam na otwarte tylne drzwi, skąd sączy się światło, głośno gra muzyka, a ludzie tańczą, krzyczą i się śmieją. Kieliszki uderzają o siebie z brzękiem. Aż stąd wyczuwam napięcie seksualne, którym tętni pokój. Za wszelką cenę unikam takich miejsc, bo nie za dobrze mi się w nich oddycha. Wchodzę po schodach ostrożnie, mając nadzieję, że zniknę niezauważona w tłumie, odnajdę brata i wyniosę się stąd w cholerę.
— Kurwa, nie mów mi, że to był wypadek! — Głos wzbiera nieprawdopodobną wściekłością.
Rozlega się odgłos uderzenia, a potem trzask, jakby kości rozprysły się na kawałki. Instynktownie obracam się na pięcie, na czas zdążywszy zobaczyć, jak pan Owens wali Kaydena pięścią w twarz. Na ten dźwięk robi mi się niedobrze. Mężczyzna uderza chłopaka raz po raz, nie przestając nawet wtedy, gdy ten pada na ziemię.
— Kłamców czeka kara, Kayden.
Czekam, aż Kayden wstanie, ale on leży nieruchomo, nawet nie próbując zakryć twarzy. Ojciec coraz mocniej kopie go w brzuch i w twarz. Nie zanosi się na to, by miał przestać.
Reaguję bez chwili namysłu. Tak bardzo pragnę ocalić Kaydena, że palące uczucie wymiata z mojego umysłu wszelkie wahanie. Biegnę po trawniku wśród niesionych wiatrem liści. Nie mam żadnego planu, chcę tylko przeszkodzić. Kiedy do nich docieram, cała się trzęsę i jestem zszokowana, bo okazuje się, że sytuacja jest poważniejsza, niż początkowo sądziłam.
Pan Owens ma zakrwawione knykcie. Krew kapie na cement przed basenową altanką. Kayden leży na ziemi. Ma rozcięty policzek. Rana otwiera się jak nacięcie na korze drzewa. Jedno oko zniknęło pod opuchlizną. Pod warstwą krwi, rozmazanej na całej twarzy, widać pęknięte usta.
Obydwaj zwracają ku mnie wzrok. Szybko wskazuję przez ramię drżącym palcem.
— Ktoś pana szukał w kuchni — mówię do pana Owensa, wdzięczna, że choć raz mój głos nie drży. — Potrzebuje w czymś pana pomocy… ale nie pamiętam, o co chodziło.
Pan Owens wwierca we mnie ostry wzrok, a ja kulę się, widząc gniew i bezsilność w jego oczach, jakby znalazł się we władzy swojej furii.
— Kim ty, do diabła, jesteś?
— Callie Lawrence — odpowiadam cicho, wyczuwając w jego oddechu zapach alkoholu.
Błądzi spojrzeniem po moich znoszonych butach, ciężkiej czarnej kurtce z klamrami, by zakończyć na włosach, które ledwo sięgają mi brody. Wyglądam jak bezdomna, ale o to właśnie chodzi. Chcę pozostawać niezauważona.
— Ach, tak, jesteś córką trenera Lawrence’a. Nie rozpoznałem cię w ciemnościach. — Zerka na krew na swoich knykciach, a potem znów zwraca się do mnie: — Słuchaj, Callie, nie chciałem, żeby tak się stało. To był wypadek.
Nie radzę sobie za dobrze, kiedy ktoś wywiera na mnie presję, więc stoję w bezruchu i słucham, jak w piersi wali mi serce.
— W porządku.
— Muszę iść i się umyć — mamrocze pan Owens. Przewierca mnie przez chwilę wzrokiem, a potem ciężkim krokiem oddala się po trawniku ku tylnemu wejściu, zaciskając za plecami poranioną dłoń.
Ponownie skupiam spojrzenie na Kaydenie, uwalniając wstrzymywany oddech.
— Nic ci nie jest?
Osłania ręką oko, wgapia się w swoje buty, przyciskając do piersi drugą dłoń. Wydaje się taki kruchy, słaby i zagubiony. Przez sekundę wyobrażam sobie siebie, leżącą na trawie, posiniaczoną, z ranami, które widać tylko od środka.
— Wszystko w porządku — mówi szorstkim głosem, więc obracam się w stronę domu, gotowa do ucieczki. — Czemu to zrobiłaś? — woła do mnie w ciemnościach.
Zatrzymuję się na skraju trawnika i obracam, napotykając jego wzrok.
— Zrobiłam to, co zrobiłby każdy.
Marszczy brew nad zdrowym okiem.
— Nie, nie każdy.
Od czasów przedszkola chodziłam z Kaydenem do tej samej szkoły. To smutne, że to nasza najdłuższa rozmowa, odkąd w szóstej klasie zostałam okrzyknięta dziwakiem. W środku roku pojawiłam się w szkole z obciętymi włosami, tonąc w obszernych ubraniach. Straciłam wszystkich przyjaciół. Nawet kiedy nasze rodziny jadły wspólnie obiad, Kayden udawał, że mnie nie zna.
— Nie za wielu by tak zrobiło.
Opuszcza zakrywającą oko rękę i wstaje chwiejnie. Gdy się wyprostowuje, góruje nade mną wyraźnie. To ten typ faceta, w którym zakochują się dziewczyny. Ja też byłam w nim zakochana, gdy jeszcze nie uważałam chłopców za zagrożenie. Brązowe włosy zakrywają uszy i kark, a zazwyczaj doskonały uśmiech teraz wygląda jak krwawa jatka. Widać tylko jedno szmaragdowe oko.
— Nie rozumiem, dlaczego zareagowałaś.
Drapię się po czole. To nerwowy odruch, który pojawia się, gdy ktoś zwraca na mnie uwagę.
— Cóż, nie mogłam odejść ot, tak sobie. Gdybym tak postąpiła, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
Płynące z domu światło uwydatnia głębokie rany. Na koszuli Kaydena widać rozbryzgi krwi.
— Nie możesz nikomu o tym powiedzieć, dobrze? Pił… i ma teraz trochę kłopotów. Dziś wieczorem nie był sobą.
Zagryzam wargę, niepewna, czy mu wierzyć.
— Może powinieneś powiedzieć o tym komuś… na przykład swojej mamie.
Patrzy na mnie, jakbym była naiwnym dzieckiem.
— Nie ma o czym mówić.
Mierzę wzrokiem opuchniętą twarz i zniekształcone, jak dotąd doskonałe rysy.
— Dobrze, jeśli tak chcesz.
— Tak chcę — odpowiada od niechcenia.
Zaczynam odchodzić.
— Hej, Callie, tak masz na imię, prawda? Czy mogę cię prosić o przysługę?
Zerkam przez ramię.
— Pewnie. Co takiego?
— W łazience na parterze znajduje się apteczka, a w zamrażarce leży worek z lodem. Przyniesiesz je? Nie chcę wchodzić do środka, dopóki nie doprowadzę się do porządku.
Rozpaczliwie pragnę odejść, ale jego błagalny ton sprawia, że ulegam.
— Tak, mogę to zrobić.
Zostawiam go przy basenowej altance i wchodzę do domu. Z powodu panującego w nim tłoku trudno zaczerpnąć tchu. Kulę ramiona i mając nadzieję, że nikt mnie nie dotknie, przemykam między ludźmi.
Maci Owens, matka Kaydena, gwarzy przy stole z paroma innymi mamami. Macha do mnie ręką, a złote i srebrne koliste bransoletki dźwięczą, uderzając o siebie.
— Och, Callie, kochanie, jest tu twoja mama? — mówi bełkotliwym głosem. Przed nią stoi pusta butelka po winie.
— Siedzi na zewnątrz w samochodzie — przekrzykuję muzykę. Ktoś wpada na moje ramię i mięśnie się napinają. — Rozmawiała przez telefon z tatą i posłała mnie, żebym znalazła brata. Czy pani go widziała?
— Przykro mi, kochanie, ale nie. — Macha przesadnie ręką, wskazując otoczenie. — Tu jest tak dużo ludzi.
Kiwam jej dłonią oszczędnym gestem.
— Dobrze, cóż, poszukam go. — Kiedy oddalam się, przez myśl przemyka mi, czy widziała już swojego męża i czy zapyta go o rany na ręce.
Mój brat Jackson siedzi w salonie na sofie i rozmawia ze swoim najlepszym przyjacielem, Calebem Millerem. Zamieram przed progiem, niezauważona przez nich. Wciąż się śmieją i gadają, pijąc piwo, jakby nic się nie stało. Pogardzam bratem za to, że się śmieje za to, że tu jest, za to, że przez niego muszę wejść do środka i powiedzieć, że mama czeka na zewnątrz w samochodzie.
Chcę podejść do niego, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Wiem, że muszę to załatwić, ale wszędzie pary albo całują się po kątach, albo tańczą pośrodku pokoju. Czuję się niepewnie. Nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać. Muszę zrobić krok, jeden krok.
Ktoś na mnie wpada i niemalże zwala mnie z nóg.
— Przepraszam — słyszę głęboki głos.
Łapię się framugi drzwi i dzięki temu przerywam trans. Biegnę przez hol, nie zważając, kto na mnie wpadł. Muszę się stąd wydostać i znów zaczerpnąć tchu.
Biorę apteczkę z dolnej szafki i worek z lodem z zamrażarki, a potem idę okrężną drogą do wyjścia. Niezauważona przez nikogo opuszczam dom bocznymi drzwiami. Kaydena nie ma już na zewnątrz, ale z okien basenowej altanki sączy się blask.
Z wahaniem pcham drzwi i zaglądam do pomieszczenia oświetlonego mdłym światłem.
— Halo?
Kayden wyłania się z głębi bez koszuli. Trzyma ręcznik, przyciśnięty do krwistoczerwonej, opuchniętej twarzy.
— Hej, przyniosłaś rzeczy?
Wślizguję się do środka i zamykam za sobą drzwi. Wyciągam przed siebie apteczkę pierwszej pomocy i worek z lodem, jednocześnie odwróciwszy twarz do drzwi, by uniknąć wpatrywania się w niego. Jego naga pierś i sposób, w jaki dżinsy ześliznęły mu się na biodrach, sprawiają, że czuję się niezręcznie.
— Nie gryzę, Callie. — Biorąc apteczkę i torbę, mówi bezbarwnym głosem. — Nie musisz gapić się w ścianę.
Zmuszam się, by na niego spojrzeć. Trudno nie gapić się na blizny, przecinające jego brzuch i klatkę piersiową. Pionowe linie, biegnące wzdłuż przedramion, budzą największy niepokój. Są grube i nierówne, jakby ktoś przyłożył brzytwę do jego skóry. Szkoda, że nie mogę przebiec po nich palcami, usuwając ból i związane z nimi wspomnienia.
Szybko zarzuca ręcznik, by się zakryć. Z jego zdrowego oka bije zmieszanie, gdy wpatrujemy się w siebie nawzajem. Serce wali mi w piersi, kiedy mija ta chwila, trwająca krótko niczym strzelenie palcami, a jednocześnie przez całą wieczność.
Mruga i przyciska worek z lodem do spuchniętego oka, jednocześnie zmagając się z apteczką, leżącą w rogu stołu bilardowego. Kiedy cofa dłoń, palce drżą, a kłykcie są zdarte do krwi.
— Czy możesz wyjąć mi stąd gazę? Trochę mnie boli ręka.
Kiedy gmeram, by wyjąć pasek apteczki z klamry, paznokieć zahacza o metal i się odrywa. Krew tryska, gdy otwieram wieczko.
— W przypadku tego rozcięcia pod okiem mogą być konieczne szwy. Nie wygląda to za dobrze.
Przeciera rozcięcie ręcznikiem, krzywiąc się z bólu.
— Nic mi nie będzie. Muszę po prostu oczyścić je i opatrzyć.
Parująca gorąca woda płynie po moim ciele, drażniąc skórę pokrytą czerwonymi śladami i bąblami. Ja tylko chcę znów poczuć się czysta. Zabieram mu mokry ręcznik, uważając, by nasze palce się nie zetknęły, i pochylam się nad nim, by obejrzeć ranę. Jest tak głęboka, że widać mięśnie i tkankę.
— Naprawdę powinieneś mieć założone szwy. — Ssę krew ze swojego kciuka. — Inaczej będziesz miał bliznę.
Posyła mi smutny uśmiech.
— Zniosę blizny, zwłaszcza te zewnętrzne.
Rozumiem go z całego serca.
— Naprawdę uważam, że twoja mama powinna zabrać cię do lekarza. Wtedy będziesz mógł powiedzieć jej, co się stało.
Zaczyna rozwijać kawałek gazy, ale upuszcza go na podłogę.
— Tak się nie stanie. A nawet jeśli, nie miałoby to znaczenia. Nic nie ma znaczenia.
Niepewnymi palcami zbieram gazę i nawijam ją na rękę. Odrywam kawałek i wyjmuję z apteczki plaster. Potem, wypychając z umysłu ostatnią przerażającą myśl, sięgam do jego policzka. On siedzi nieruchomo, tuląc do piersi zranioną rękę, a ja przyciskam gazę do rany. Nie spuszcza ze mnie wzroku, marszcząc brwi. Ledwo oddycha, gdy przyklejam gazę plastrem.
Odsuwam się i wypuszczam powietrze. Jest pierwszą osobą spoza rodziny, której dotknęłam z własnej woli od sześciu lat.
— Mimo wszystko pomyśl o szwach.
Zamyka apteczkę i ściera kroplę krwi z wieczka.
— Widziałaś w domu mojego ojca?
— Nie. — W kieszeni brzęczy mi telefon. Odczytuję wiadomość. — Muszę iść. Mama czeka na mnie w samochodzie. Jesteś pewien, że sobie poradzisz?
— Będzie dobrze. — Nie podnosi na mnie wzroku, zbierając ręcznik i kierując się w głąb pomieszczenia. — W porządku, pewnie zobaczymy się później.
Nie, nie zobaczymy się. Wkładam telefon do kieszeni i zmierzam do drzwi.
— Jasne, do zobaczenia później.
— Dziękuję — dodaje znienacka.
Zatrzymuję się z ręką na klamce. Czuję się okropnie, zostawiając go w takim stanie, ale jestem za dużym tchórzem, żeby nie wyjść.
— Za co?
Namyśla się przez wieczność, a potem wydaje z siebie westchnienie.
— Za przyniesienie apteczki i worka z lodem.
— Nie ma za co. — Wychodzę za drzwi. W sercu czuję ciężar, gdy przygniata je kolejny sekret.
Mając w zasięgu wzroku podjazd, słyszę dobiegający z kieszeni dźwięk dzwonka.
— Jestem mniej więcej pół metra od was — odpowiadam.
— Twój brat już tu jest i musi wracać do domu. Za osiem godzin powinien znaleźć się na lotnisku — mówi mama zaniepokojonym głosem.
Przyspieszam kroku.
— Przepraszam, zboczyłam z drogi… Ale to ty wysłałaś mnie, żebym go sprowadziła.
— Cóż, odpowiedział na wysłaną do niego wiadomość, teraz ty się pospiesz — mówi mama gorączkowo. — On musi trochę odpocząć.
— Będę za trzydzieści sekund, mamo. — Rozłączam się i wychodzę na główny dziedziniec.
Na frontowej werandzie siedzi Daisy, dziewczyna Kaydena, i je kawałek ciasta, gawędząc z Calebem Millerem. Wnętrzności natychmiast wiążą mi się w supeł, ramiona kulą i wślizguję się w cień drzew, mając nadzieję, że mnie nie zauważą.
— O mój Boże, czy to Callie Lawrence? — pyta Daisy, osłaniając oczy dłonią i mrużąc je, gdy patrzy w moim kierunku. — Co ty, do diabła, tutaj robisz? Nie powinnaś snuć się po cmentarzu czy innym równie rozkosznym miejscu?
Spuszczam głowę i przyspieszam kroku, potykając się o duży kamień. Stopa za stopą.
— Czy też uciekasz przed moim kawałkiem ciasta? — krzyczy Daisy głosem rozedrganym od śmiechu. — Jak jest naprawdę, Callie, co?
— Przestań — ostrzega ją Caleb z uśmieszkiem na twarzy, oparłszy się o balustradę. Oczy ma ciemne jak noc. — Callie na pewno ma swoje powody, żeby tak zwiewać.
Insynuacja wyczuwalna w jego głosie sprawia, że moje serce i nogi rzucają się do ucieczki. Wbiegam w ciemność podjazdu, a w plecy bije mnie dźwięk ich śmiechu.
— Co z tobą? — pyta brat, gdy zatrzaskuję drzwi samochodu i zapinam pas bezpieczeństwa. Dyszę i przygładzam krótkie kosmyki włosów. — Dlaczego biegłaś?
— Mama powiedziała, żebym się pospieszyła. — Wbijam wzrok w swoje kolana.
— Czasem się nad tobą zastanawiam, Callie. — Przeczesuje ciemnobrązowe włosy i z powrotem mości się w fotelu. — Jakbyś umyślnie zachowywała się dziwacznie, żeby ludzie mieli cię za świruskę.
— To nie ja jestem dwudziestoczterolatkiem doczepiającym się do imprezy licealistów — przypominam mu.
Mama mruży oczy.
— Callie, nie zaczynaj. Wiesz, że pan Owens zaprosił twojego brata, tak samo jak i ciebie.
Moje myśli wędrują znów do Kaydena, jego obitej i posiniaczonej twarzy. Czuję się okropnie z tym, że tak go zostawiłam. Już mam powiedzieć mamie, co się stało, ale wtedy przez moment widzę Caleba i Daisy na werandzie, patrzących za naszym odjeżdżającym samochodem, i przypominam sobie, że niektóre tajemnice powinno zabierać się ze sobą do grobu. Poza tym moja mama nigdy nie była jedną z osób, które lubią słuchać o dziejących się na świecie okropnych rzeczach.
— Mam dwadzieścia trzy lata. Dopiero za miesiąc skończę dwadzieścia cztery. — Brat przerywa moje myśli. — A oni już skończyli szkołę średnią, więc się zamknij.
— Wiem, ile masz lat — odpowiadam. — I ja też już nie jestem w liceum.
— Nie musisz okazywać tyle radości z tego powodu — krzywi się mama, kręcąc kierownicą, by wyjechać na ulicę. Wokół jej orzechowych oczu pojawiają się zmarszczki, gdy próbuje powstrzymać się od płaczu. — Będziemy za tobą tęsknić. Naprawdę chciałabym, żebyś zastanowiła się nad pozostaniem z nami do jesieni, zanim wyjedziesz do college’u. Słoneczko, Laramie znajduje się prawie sześć godzin stąd. Będzie mi trudno znieść, że jesteś tak daleko.
Wpatruję się w drogę biegnącą między drzewami i szczytami płaskich wzgórz.
— Przepraszam, mamo, ale już się zapisałam. Poza tym nie ma sensu zostawać tu tylko po to, by tkwić w swoim pokoju.
— Zawsze możesz podjąć pracę — sugeruje. — Twój brat robi tak co wakacje. Dzięki temu mogłabyś spędzić z nim trochę czasu. Caleb będzie u nas mieszkał.
Czuję, jak wszystkie mięśnie mojego ciała spinają się w węzły. Siłą pompuję tlen w płuca.
— Wybacz, mamo, ale jestem gotowa, by stanąć na własnych nogach.
Bardziej niż gotowa. Niedobrze mi się robi od tych smutnych spojrzeń, które mi rzuca, bo nie rozumie nic z mojego zachowania. Męczy mnie to, bo chcę opowiedzieć jej, co się stało, ale wiem, że nie mogę. Jestem gotowa, by ruszyć swoją drogą, zostawiając za sobą koszmary nawiedzające mój pokój, życie i cały mój świat.Rozdział pierwszy
4. Zawsze noś kolorową koszulę.
4 miesiące później…
Callie
Często zastanawiam się, co skłania ludzi do określonego działania. Czy się z tym rodzą, czy też wraz z upływem lat uczą się, jak postępować. Może nawet bywają do tego zmuszeni przez zupełnie niezależne od nich okoliczności. Czy ktokolwiek ma kontrolę nad swoim życiem, czy też wszyscy jesteśmy bezradni?
— Boże, dziś się tu czuję jak w Niezdarnikach Dolnych — komentuje Seth, zatykając nos na widok pierwszoroczniaków, tłoczących się na dziedzińcu kampusu. Potem macha mi ręką przed twarzą. — Hej, Ziemia do Callie, czy mnie słychać?
Mrugam, wyrwana z zamyślenia.
— Nie bądź taki arogancki. — Szturcham go żartobliwie ramieniem. — Nawet jeśli obydwoje zdecydowaliśmy się na letni semestr i wiemy, gdzie się wszystko znajduje, wcale nie oznacza to, że jesteśmy od nich lepsi.
— No pewnie, tylko że jednak jesteśmy. — Przewraca jasnobrązowymi oczami. — Kimś w rodzaju pierwszoroczniaków lepszego sortu.
Tłumię śmiech i sączę latte.
— Wiesz, że nie ma kogoś takiego jak pierwszoroczniak lepszego sortu.
Wzdycha i mierzwi swoje złotoblond włosy. Wyglądają, jakby je rozjaśniał w salonie fryzjerskim, ale w rzeczywistości to jego naturalny kolor.
— Tak, wiem. Zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie i o mnie. Jesteśmy dwiema czarnymi owcami.
— Na świecie jest znacznie więcej czarnych owiec. — Osłaniam dłonią oczy przed słońcem. — I trochę stonowałam tę barwę. Nawet włożyłam dziś czerwoną koszulkę, zgodnie z wytycznymi z listy.
Unosi kąciki ust.
— A jeszcze lepiej, gdybyś rozpuściła te śliczne włosy, zamiast ukrywać je, wciąż związując w kucyk.
— Powoli — odpowiadam. — I tak już trudno było mi je zapuścić. Dziwnie się z nimi czuję. I nie trzeba czegoś robić tylko dlatego, że jest na liście.
— Cóż, trzeba. Ha, dopiszę to, gdy tylko wrócę do pokoju.
Wraz z Sethem sporządziliśmy listę rzeczy, które musimy zrobić, nawet jeśli nas one przerażają, obrzydzają albo wydają się niemożliwe do wykonania. Jeśli coś znajdzie się na liście, musimy to zrealizować. Przynajmniej raz w tygodniu należy wykreślić jedną z pozycji. Spisaliśmy listę po tym, jak wyznaliśmy sobie wzajemnie najmroczniejsze tajemnice. Zamknęliśmy się wtedy w moim pokoju. Była to chyba pierwsza chwila w życiu, gdy poczułam więź z inną ludzką istotą.
— I wciąż nosisz tę obraźliwą dla oczu bluzę z kapturem. — Seth ciągnie za dół szarej, znoszonej bluzy. — Wydaje mi się, że już rozmawialiśmy o tej szkaradzie. Jesteś piękna i nie musisz się ukrywać. Poza tym na zewnątrz jest jakieś dwadzieścia sześć stopni.
Zdecydowanym ruchem otulam się połami bluzy, ściskając w dłoniach brzegi tkaniny.
— Proszę o zmianę tematu.
Obejmuje mnie ramieniem i napiera na mnie bokiem, aż potykam się o skraj chodnika, po którym idą inni ludzie.
— Nie ma sprawy, ale pewnego dnia porozmawiamy o całkowitej zmianie wizerunku. Będę to nadzorował.
Wzdycham.
— Zobaczymy.
Setha poznałam na Uniwersytecie Wyoming na kursie przygotowawczym z matematyki. Niezdolność do pojmowania liczb okazała się świetnym tematem do rozpoczęcia rozmowy. Odtąd nasza przyjaźń się rozwijała. Seth jest moim jedynym przyjacielem od szóstej klasy. Nie liczę krótkiego epizodu z nową koleżanką w szkole, która nie znała „Callie, anorektycznej satanistki”, jak mnie wszyscy postrzegali.
Seth nagle zatrzymuje się i staje przede mną. Ma na sobie szarą koszulkę i czarne spodnie rurki. Fryzura jest stylowo potargana. Długich rzęs mogłaby pozazdrościć mu niejedna dziewczyna.
— Muszę powiedzieć jeszcze jedno. — Dotyka czubkiem palca kącika mojego oka. — Rdzawoczerwony eyeliner podoba mi się dużo bardziej niż ten przesadnie czarny.
— Och, a więc pozwalasz mi go używać. — Dramatycznym gestem przyciskam dłoń do piersi. — To taka ulga. Od samego rana czułam nieznośny ciężar na sercu.
Krzywi się i ocenia wzrokiem moją czerwoną koszulkę, sięgającą góry dopasowanych dżinsów.
— Wyglądasz świetnie pod każdym względem. Chciałbym tylko, żebyś włożyła choć raz sukienkę, szorty albo coś w tym rodzaju i pokazała te nogi.
Kąciki ust opadają mi, a z nimi spada nastrój.
— Seth, wiesz dlaczego… No, wiesz… Nie mogę…
— Wiem. Po prostu próbuję cię wspierać.
— Wiem i dlatego cię kocham.
Tak naprawdę kocham go za wiele innych rzeczy. Kocham go, bo to pierwsza osoba, w której towarzystwie czuję się na tyle swobodnie, by zdradzić swoje sekrety. Może to wynik tego, że i on wie, jak to jest zostać zranionym — w środku i na zewnątrz.
— Jesteś o wiele szczęśliwsza od czasu, gdy cię spotkałem po raz pierwszy. — Zakłada mi za ucho opadające na twarz kosmyki włosów. — Callie, chciałbym, żebyś tak się czuła przy wszystkich. Żebyś przestała się ukrywać. Zasmuca mnie to, że nikt nie ma szansy zobaczyć, jaka jesteś wspaniała.
— I vice versa — odpieram, bo Seth ukrywa się tak samo jak ja.
Wyjmuje mi z dłoni pusty styropianowy kubek i wrzuca go do kosza obok jednej z ławek.
— Co ty na to, by dołączyć do jednej ze zwiedzających grupek i ponabijać się z przewodnika?
— Wiesz, jak trafić do mojego serca. — Rozpromieniam się, a uśmiech rozświetla mu twarz.
Zmierzamy powoli chodnikiem w cieniu drzew ku wejściu do głównego budynku. Kilkupiętrowy gmach ze spadzistym dachem sprawia wrażenie zabytkowego dzięki ciemnym, ceglanym, podniszczonym murom. Wygląda jak z minionej epoki. Dziedziniec między budynkami to trójkątny labirynt przecinających trawnik przypadkowo rozrzuconych betonowych ścieżek. Piękne miejsce do nauki, przestrzenne, z mnóstwem drzew, ale minęło trochę czasu, zanim do niego przywykłam.
Na dziedzińcu panuje atmosfera konsternacji: studenci i ich rodzice próbują rozeznać się, dokąd mają iść. Czuję się kompletnie zdezorientowana, słysząc odległe: „Uwaga!”.
Podrywam głowę i widzę, że prosto na mnie biegnie jakiś chłopak i z wyciągniętymi w górę rękami próbuje złapać lecącą w powietrzu piłkę futbolową. Jego masywne ciało zderza się z moim. Padam plecami na beton, waląc głową i łokciem w chodnik. Ramię promieniuje bólem, aż zatyka mi dech.
— Złaź ze mnie. — Wiję się panicznie. Ciężar i emanujące z niego ciepło sprawiają, że czuję się, jakbym tonęła. — Złaź natychmiast!
— Przepraszam bardzo. — Chłopak przewraca się na bok i szybko wstaje. — Nie widziałem cię.
Mrugam, by usunąć latające mi przed oczami płatki. W końcu dostrzegam jego twarz: brązowe włosy kręcące się nad uszami, przenikliwe szmaragdowe oczy i uśmiech, który stopi serce każdej dziewczyny.
— Kayden?
Marszczy brwi i opuszcza rękę.
— My się znamy?
Pod prawym okiem dostrzegam niewielką bliznę. Zastanawiam się, czy to pamiątka po tamtej nocy, gdy uderzył go ojciec.
W sercu czuję lekki skurcz, bo nie pamięta, kim jestem. Wstaję i strzepuję z rękawów piasek i trawę.
— Hm, przepraszam, myślałam, że jesteś kimś innym.
— Ale imię się zgadza. — W głosie słychać wahanie. Podnosi piłkę z trawy. — Czekaj, my się znamy, prawda?
— Naprawdę przepraszam, że weszłam ci pod nogi. — Łapię Setha za rękę i ciągnę go do wejścia, nad którym wisi wielki transparent z napisem „Witamy studentów”.
Kiedy już znajdujemy się w korytarzu ze szklanymi gablotami, puszczam dłoń Setha i opieram się o ceglaną ścianę, z trudem łapiąc oddech.
— To był Kayden Owens.
— Och. — Seth zerka w tył na drzwi, przez które przeciskają się tabuny studentów. — Ten Kayden Owens, którego uratowałaś?
— Ja go nie uratowałam — uściślam. — Ja tylko przeszkodziłam w zajściu.
— Które już zmierzało w złą stronę.
— Każdy postąpiłby tak samo.
Seth łapie mnie za łokieć, gdy ruszam dalej korytarzem, i przyciąga do siebie.
— Nie, wielu ludzi przeszłoby obok. Naprawdę, wielu odwraca głowę, kiedy dzieje się coś złego. Wiem to z doświadczenia.
Czuję ból w sercu na myśl o tym, co go spotkało.
— Tak mi przykro, że musiałeś przez to przejść.
— Callie, niech ci nie będzie przykro. — Wzdycha ciężko. — Masz swoją własną smutną historię.
Podążamy wąskim korytarzem, by wejść do sali ze stołem zasłanym ulotkami i broszurami. Studenci stojący w kolejce wpatrują się w rozkłady zajęć i rozmawiają z rodzicami. Na ich twarzach maluje się przerażenie i podniecenie.
— On cię nawet nie rozpoznał. — Seth przeciska się przez tłum do pierwszego rzędu, wpychając się przed kolejne osoby. W końcu zgarnia różową ulotkę.
— Prawie nigdy mnie nie rozpoznawał. — Potrząsam przecząco głową, gdy podaje mi ciastko z talerza na stole.
— Cóż, przynajmniej teraz powinien. — Wybiera ciastko z cukrem, zdrapuje posypkę i odgryza róg. Gdy żuje, z ust spadają mu okruszki. — Dzięki tobie uniknął sporego prania.
— Nie ma co wyolbrzymiać — odpowiadam, nawet jeśli czuję lekkie ukłucie w sercu. — Czy teraz możemy zmienić temat?
— To żadne wyolbrzymianie — wzdycha, kiedy marszczę brwi. — Dobrze, już się zamykam. Chodźmy więc i znajdźmy jakiegoś przewodnika do potorturowania.
Kayden
Od czterech miesięcy każdej cholernej nocy nawiedza mnie ten koszmar. Zwijam się przy basenowej altance, a tata spuszcza mi manto. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wściekłego. Pewnie dlatego, że zrobiłem jedną z najgorszych rzeczy, jakie jest w stanie sobie wyobrazić. W jego oczach czai się mord. Ostatnią iskrę człowieczeństwa pożarła furia.
Gdy po raz pierwszy wymierza mi cios w twarz, ciepła krew ścieka po mojej skórze i tryska na jego koszulę. Wiem, że tym razem powinienem zacząć się bronić, bo pewnie mnie zabije, ale już się nauczyłem umierać, tam, w środku. Poza tym chyba mnie to już nie obchodzi.
Nagle ktoś wyłania się z cienia i coś mówi. Wycierając krew z oczu, uświadamiam sobie, że to przerażona na śmierć dziewczyna. Nie za bardzo rozumiem, czemu interweniowała, ale wiele jej zawdzięczam.
Tej nocy Callie Lawrence ocaliła moje pieprzone życie. Pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Chciałbym, żeby o tym wiedziała, ale jeszcze nie wykombinowałem, jak jej to powiedzieć, ani też od tamtej pory jej nie widziałem. Słyszałem, że wcześniej pojechała do college’u i zaczęła żyć swoim życiem. Zazdroszczę jej tego.
Pierwszy dzień w kampusie przebiega nieźle, zwłaszcza odkąd wyjechali rodzice. Gdy tylko znikł ich samochód, po raz pierwszy w życiu mogłem odetchnąć pełną piersią.
Razem z Lukiem szwendamy się po tętniącym życiem dziedzińcu, próbując zapamiętać, gdzie się wszystko znajduje. Od czasu do czasu przerzucamy się piłką futbolową. Słońce jasno świeci, drzewa kipią zielenią, a w powietrzu czuć taką atmosferę nowości, że niemalże pękam z podniecenia. Chcę zacząć wszystko od nowa, być szczęśliwy, po raz pierwszy naprawdę zacząć żyć.
Nagle, odbierając szczególnie długą piłkę, wpadam na dziewczynę. Czuję się jak ostatni kretyn, zwłaszcza że ona jest taka drobna i krucha. Patrzy na mnie wielkimi niebieskimi oczami i wygląda na skrajnie wystraszoną. Co dziwne, ona mnie zna, ale zamyka się w sobie, kiedy o to dopytuję.
Strasznie mnie to gryzie. Nie mogę przestać myśleć o jej twarzy i o tym, że mnie zna. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, kim ona, do cholery, jest.
— Widziałeś tę dziewczynę? — pytam Luke’a.
To mój najlepszy przyjaciel od drugiej klasy, kiedy obydwaj zdaliśmy sobie sprawę z tego, jakie mamy popieprzone domy rodzinne, choć każdy z nas w zupełnie inny sposób.
— Tę, na którą wpadłeś? — Składa plan zajęć i wciska go do tylnej kieszeni dżinsów. — Trochę przypomina mi tę cichą dziewczynę, z którą chodziliśmy do szkoły — tę, którą Daisy uwielbiała torturować.
Oczy same biegną mi do drzwi wejściowych, gdzie znikła.
— Callie Lawrence?
— Chyba tak się właśnie nazywała. — Nerwowo wypuszcza powietrze, obracając się na środku trawnika i próbując się rozeznać. — Ale nie sądzę, że to ona. Nie miała tego czarnego gówna wokół oczu. Poza tym Callie obcinała się jak chłopak. No i ta dziewczyna była chudsza.
— Tak, wyglądała inaczej. — Ale jeśli to Callie, to muszę z nią porozmawiać o tamtej nocy. — Chociaż zawsze była chuda. To dlatego Daisy się z niej nabijała.
— To tylko jeden z powodów, dla których się z niej nabijała — przypomina mi. Jego twarz kurczy się z obrzydzenia na widok czegoś za moimi plecami. — Chyba pójdę poszukać naszego pokoju. — Zanim mogę cokolwiek powiedzieć, Luke znika za rogiem budynku szkoły.
— Tu cię mam. — Za moimi plecami pojawia się Daisy. Ogarnia mnie zapach jej perfum i lakieru do włosów.
Nagle rozumiem, dlaczego Luke pędził, jakby się paliło. Nie lubi Daisy z wielu powodów, a jeden z nich brzmi: to suka. I rzeczywiście taka jest, ale mnie to odpowiada, ponieważ dzięki temu nic do niej nie czuję. A to jedyny znany mi sposób na życie.
— Mam nadzieję, że nie rozmawialiście o mnie. — Daisy obejmuje mnie w pasie i masuje mój brzuch czubkami palców. — Chyba że to było coś dobrego.
Obracam się i całuję ją w czoło. Ma na sobie niebieską sukienkę z głębokim dekoltem. Między piersiami spoczywa wisiorek.
— Nikt o tobie nie mówił. Luke po prostu poszedł poszukać swojego pokoju.
Przygryza pokrytą błyszczykiem wargę i trzepocze rzęsami.
— To dobrze, bo już się boję zostawić tu mojego nieprzyzwoicie przystojnego chłopaka. Pamiętaj: możesz flirtować, ale nie waż się dotykać. — Daisy szybko się nudzi i mówi coś tylko po to, by móc dramatyzować.
— Bez dotykania. Zrozumiałem. — Powstrzymuję się od przewrócenia oczami. — Powtarzam: nikt o tobie nic nie mówił.
Z zamyśloną miną okręca wokół palca kosmyk kręconych blond włosów.
— Nie mam nic przeciwko temu, żebyście o mnie rozmawiali, pod warunkiem że to będą same miłe rzeczy.
Poznałem Daisy w dziesiątej klasie, kiedy akurat przeniosła się do naszej szkoły. Była niezwykle atrakcyjną nową koleżanką i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Ja cieszyłem się dość dużą popularnością, ale z nikim nie chodziłem na poważnie, tylko od czasu do czasu podrywałem dziewczyny. Bardziej skupiałem się na futbolu, tak jak tego chciał tata. Jednak Daisy była najwyraźniej mną zainteresowana i kilka tygodni później oficjalnie zostaliśmy parą. Myśli głównie o sobie i nigdy nie jest ciekawa, skąd biorą się moje siniaki, rany i blizny. Raz o to zapytała, kiedy po raz pierwszy się pieprzyliśmy. Odpowiedziałem, że to wynik wypadku samochodowego, który wydarzył się, kiedy byłem dzieckiem. Nie pytała już o te świeże.
— Słuchaj, kotku, muszę iść. — Całuję ją przelotnie w usta. — Muszę się zameldować, rozpakować i dowiedzieć, gdzie, do cholery, wszystko się tu mieści.
— Och, no dobrze. — Wydyma dolną wargę i przebiega palcami po moich włosach, z powrotem przyciągając mnie do siebie, by pocałować mocniej. Kiedy odrywa się ode mnie, na jej twarzy widać uśmiech. — Chyba wrócę do domu i spróbuję wypełnić sobie czas nudną starą szkołą.
— Jestem pewien, że sobie poradzisz. — Cofam się ku drzwiom, lawirując między rojącymi się na chodniku ludźmi. — Wrócę na zjazd absolwentów.
Macha mi na pożegnanie i idzie na parking. Wiodę za nią wzrokiem, dopóki nie wsiądzie do samochodu. Wtedy wchodzę do budynku. W środku jest chłodniej, światła świecą przytłumionym blaskiem. Panuje hałas i dezorganizacja.
— Nie potrzebujemy zwiedzania. — Podchodzę do Luke’a, który stoi przy stole rejestracyjnym i czyta różową ulotkę. — I czy nie miałeś poszukać pokoju? Chyba że to była tylko wymówka, żeby uciec przed Daisy?
— Ta dziewczyna doprowadza mnie do pieprzonego obłędu. — Przeczesuje ręką krótkie, brązowe włosy. — Poza tym już miałem go znaleźć, ale zdałem sobie sprawę, że będzie łatwiej, jeśli pójdę pozwiedzać i dowiem się, gdzie się wszystko znajduje.
Luke jest bardzo poukładany, jeśli chodzi o szkołę i sport. Dla mnie to oczywiste, ponieważ znam jego przeszłość, ale dla kogoś, kto go nie zna, pewnie wygląda na osobę, która tylko sprawia kłopoty i nie wiedzie jej się w szkole.
— Dobrze, zatem idziemy zwiedzać. — Wpisuję nasze nazwiska na listę, a siedząca za stołem ruda dziewczyna uśmiecha się do mnie.
— Możecie dołączyć do grupy, która właśnie zaczyna. — Bezwstydnie pochyla się ku mnie, podpierając rękami biust tak, by wyeksponować rowek między piersiami. — Właśnie weszli do holu.
— Dzięki. — Uśmiecham się do niej szeroko i wraz z Lukiem podążam dostojnym krokiem tam, dokąd nas skierowała.
— Tak jest za każdym razem — podsumowuje Luke z rozbawieniem, mijając mniejszy stolik zastawiony talerzami z ciastkami. — Przyciągasz je jak magnes.
— Nie proszę się o to — odpowiadam, gdy dołączamy z tyłu grupy. — Wolałbym, żeby przestały.
— Wcale nie. — Przewraca oczami. — Sam wiesz, że to uwielbiasz. A ja chciałbym, żebyś to wykorzystał i rzucił tę sukę.
— Daisy nie jest taka zła. To pewnie jedyna dziewczyna, która nie przejmie się, jeśli sobie poflirtuję. — Krzyżuję ręce na piersiach i gapię się na kujona-przewodnika w grubych okularach. Ma postrzępione włosy, a w rękach dzierży podkładkę z klipsem. — Naprawdę musimy przez to przechodzić? Wolałbym iść się rozpakować.
— Muszę wiedzieć, gdzie co jest. Możesz iść do pokoju, jeśli chcesz.
— W porządku.
Skupiam wzrok na dziewczynie w tłumie, tej, na którą wpadłem. Uśmiecha się do chłopaka obok, a on szepcze jej coś do ucha. Uświadamiam sobie, że bawi mnie, jak to naturalnie wygląda. W ich zachowaniu nie ma pozorów, do których jestem przyzwyczajony.
— Na co patrzysz? — Luke wiedzie wzrokiem za moim spojrzeniem i marszczy czoło. — Wiesz? To może być Callie Lawrence. Teraz, gdy o tym myślę, przypomniałem sobie, że jej tata wspominał coś o wyjeździe na UW.
— Niemożliwe… to nie może być… czy jednak? — Patrzę na brązowe włosy, ubranie podkreślające smukłą figurę i błękitne oczy, roziskrzone od śmiechu. Ostatnim razem, gdy ją widziałem, miała chmurne i ciężkie spojrzenie. Callie, którą znałem, kryła w sobie mrok, nosiła workowate ciuchy i zawsze smutno wyglądała. Unikała wszystkich, poza tą nocą, kiedy uratowała mój tyłek.
— Tak, to ona! — Luke mówi z przekonaniem, przytykając palec do boku głowy. — Pamiętasz, miała pieprzyk na skroni, tak jak ta dziewczyna. To nie może być zwykły zbieg okoliczności.
— O kurwa! — mówię głośno i wszyscy zwracają głowy w moim kierunku.
— W czymś pomóc? — pyta przewodnik lodowato.
Potrząsam głową, zauważając, że Callie się na mnie gapi.
— Przepraszam, kolego, myślałem, że jakaś pszczoła na mnie usiadła.
Luke parska śmiechem, a ja tłumię swój. Przewodnik sapie ze zdenerwowania i kontynuuje wyjaśnienia, wskazując kolejne drzwi i mówiąc, gdzie znajdują się biura.
— O co ci chodziło? — Luke pyta zniżonym głosem, starannie składając ulotkę na pół.
— O nic. — Przeczesuję wzrokiem tłum, ale Callie znikła. — Widziałeś, dokąd poszła?
Luke potrząsa głową.
— Nie.
Wodzę wzrokiem po korytarzu, ale nigdzie jej nie widać. Muszę ją znaleźć, by podziękować za uratowanie życia, tak jak to powinienem zrobić cztery miesiące temu.Rozdział drugi
28. Zaproś na obiad kogoś nieznajomego.
Callie
— Jakie mamy plany na dzisiejszy wieczór? — Składam koszulę i umieszczam ją w koszu na pranie stojącym na suszarce. — Wychodzimy gdzieś czy zostajemy?
Seth wskakuje na jedną z pralek. Macha nogami i wrzuca do ust gumę do żucia.
— Jestem rozdarty. Z jednej strony chcę zostać i nadrobić braki w Pamiętnikach wampirów, ale odkryłem naprawdę świetną restaurację, którą chciałbym wypróbować.
— Oj, chyba nie tę z barem sushi? — Marszczę brwi, zdejmując cienką warstwę zmiękczacza do tkanin z jednej z moich koszul. — Nie lubię sushi i nie mam ochoty na jedzenie na mieście.
— Nie, ty nigdy nie jadłaś sushi — poprawia mnie. — A skoro czegoś nie spróbowałaś, to nie wiesz, czy nie możesz tego polubić. — Tłumi śmiech, zaciskając usta. — Wiem o tym z własnego doświadczenia.
— Z pewnością. — Leżący na stosie koszul telefon wibruje, a ekran się podświetla. — A niech to, to moja mama. Daj mi sekundę. — Cześć, mamo. — Idę w kąt pomieszczenia, by uciec przed klekotem pralek.
— Cześć, dziewczynko. Jak twój pierwszy dzień zajęć?
— Pierwszy dzień przypada w poniedziałek — przypominam jej, zatykając palcem drugie ucho, by odciąć się od hałasu. — Dzisiaj wszyscy się meldują.
— I jak ci idzie?
— Już wiem, gdzie się wszystko znajduje, więc robię pranie z Sethem.
— Dzień dobry, pani Lawrence! — krzyczy Seth, robiąc dłońmi trąbkę przy ustach.
— Pozdrów go ode mnie kochanie, dobrze? I przekaż, że nie mogę się doczekać naszego spotkania.
Zasłaniam ręką mikrofon.
— Nie może się doczekać waszego spotkania — szepczę do Setha, a on przewraca oczami.
— Powiedz jej, że mnie nie polubi. — Pralka przestaje wirować, więc zeskakuje z niej, by otworzyć pokrywę.
— Mówi, że też nie może się doczekać — odpowiadam mamie. — Naprawdę jest podekscytowany.
Seth potrząsa głową, wyciągając bluzę z pralki.
— Nie nadaję się dla mam, wiesz o tym.
— Co powiedział? — dopytuje mama.
— Nic takiego. — Suszarka brzęczy. — Muszę iść. Później do ciebie zadzwonię.
— Trzymaj się, skarbie. Chciałam tylko powiedzieć, że twój głos brzmi bardzo szczęśliwie.
— Jestem szczęśliwa — kłamię z zaciśniętym gardłem, bo wiem, że to właśnie chce usłyszeć.
Seth przerzuca jedyną wysuszoną i gotową do powieszenia koszulę przez krawędź kosza. Podpiera rękami biodra i mruży oczy.
— Nie kłam swojej matce, Callie.
— Co tam się dzieje? — pyta mama. — Słyszę mnóstwo odgłosów.
— Muszę iść. — Wyłączam telefon, zanim zdąży coś jeszcze powiedzieć. — Moja mama nie przypomina twojej. — Otwieram drzwiczki suszarki i wygarniam resztę ubrań. — Przez większość czasu jest miła. Hm, przynajmniej wtedy, gdy ja się odpowiednio zachowuję.
— Ale nie możesz opowiedzieć jej o różnych rzeczach… tych naprawdę ważnych. — Seth zgina rękę, która była w gipsie, gdy go poznałam. — Tak jak ja mojej.
— Ty swojej powiedziałeś. — Z trzaskiem zamykam biodrem drzwiczki suszarki. — Po prostu to nic nie dało. Nie powiem nic mojej mamie, bo to by ją zniszczyło. Jest tak radosną osobą, że nie ma po co obciążać jej mrocznymi myślami. — Wrzucam ubrania do kosza. Jedna z pralek warczy i wali w cementową ścianę. — Możemy wypróbować tę nową restaurację, jeśli tak bardzo tego chcesz. — Podnoszę kosz i opieram go o biodro. — Dodam to do listy nowych rzeczy, których zamierzam spróbować.
Uśmiecha się od ucha do ucha.
— Uwielbiam tę listę.
— Ja też… czasami — zgadzam się, a on zbiera stos ubrań. — Genialne z twojej strony, że ją wymyśliłeś.
Lista została sporządzona w zaciszu mojego pokoju w akademiku, kiedy przyznał się, w jaki sposób złamał rękę i skąd wzięły się blizny na jego dłoniach. Wracał do domu ostatniego dnia szkoły. Grupka futbolistów podjechała do niego terenówką. Wyskoczyli z niej, pobili go i próbowali rozwalić na tysiąc kawałków, które można zamieść pod dywan i udawać, że nic się nie stało. Ale Seth jest silny, dlatego też powierzyłam mu swój sekret; on wie, jak to jest, gdy ktoś ci coś zabiera. Chociaż pominęłam drastyczniejsze szczegóły, bo nie mogły mi przejść przez gardło.
— Jestem bardzo błyskotliwym mężczyzną. — Ustępuje na bok, by przepuścić mnie w drzwiach. — I jak długo będziesz o tym pamiętać, wszystko będzie dobrze.
Nasz śmiech brzmi szczerze, ale gdy wiatr porywa dźwięk, zawisa nad nami ciemna chmura.
Kayden
— Już karton byłby większy. — Oceniam wzrokiem niewielki pokój w akademiku.
Znaleźliśmy się w korytarzu budynku Downey, jednym z czterech, w których upychani są pierwszoroczniacy. W pomieszczeniu znajdują się dwa podwójne łóżka i biurko ustawione w odległym kącie. Mogę dwoma krokami przemierzyć przestrzeń między łóżkami. Komoda na przeciwległej ścianie ledwo pomieści trzy kartony. — Jesteś pewien, że nie chcesz wynająć mieszkania? Widziałem kilka po drodze do kampusu. Znajdują się naprawdę niedaleko.
Luke grzebie w wielkim pudle opisanym „Pierdoły”.
— Nie stać mnie na mieszkanie. Muszę znaleźć pracę, żeby kupić książki i inne rzeczy.
— Stypendium nie wystarczyło? — Łapię ciężkie pudło i ciskam je na materac na moim łóżku.
Luke zwija taśmę w kulkę i rzuca ją na podłogę.
— Pokryło tylko czesne.
Zrywam taśmę z pudła.
— Mogę ci pomóc… jeśli potrzebujesz dodatkowej kasy.
Szybko potrząsa głową. Skupia uwagę na pudle.
— Nie korzystam z pomocy charytatywnej. Jeśli chcesz mieć mieszkanie, to je wynajmij. Nie musisz mieszkać w akademiku tylko dlatego, że ja tu jestem. — Wyciąga bezgłową statuetkę z brązu i się czerwieni. — Co to, do cholery, jest?
Wzruszam ramionami.
— Stary, nie ja pakowałem ci kartony.
— No cóż, sam to robiłem i nie ja to tu włożyłem. — Rzuca figurką i robi dziurę w ścianie. — Niech to szlag, ona próbuje pomieszać mi w głowie.
— Nie pozwól swojej mamie, żeby na ciebie wpłynęła. Wiesz, że próbuje ściągnąć cię do domu, żeby samej nie musieć radzić sobie z różnymi sprawami. — Podnoszę rzeźbę i wychodzę na korytarz, by wrzucić ją do kosza na śmieci tuż za drzwiami.
Kiedy wracam, widzę Callie, która idzie w moim kierunku z tym samym chłopakiem co wcześniej. Znów się uśmiecha. Zatrzymuję się pośrodku korytarza i czekam, aż do mnie dotrze, nie zważając na tłum ludzi, którzy mnie mijają. Callie nie dostrzega mnie, ale jej przyjaciel tak. Szepcze jej coś do ucha.
Gwałtownym ruchem obraca głowę w moją stronę i cofa się o krok, jakby się bała, że ją zaatakuję. Jej przyjaciel kładzie uspokajającym gestem dłoń na jej plecach.
— Cześć — zaczynam niezręcznie, zmieszany jej płochliwą reakcją na widok mojej osoby. — Nie wiem, czy mnie pamiętasz…
— Pamiętam — przerywa mi, a jej oczy mkną ku bliźnie na moim policzku. — Jak mogłabym nie pamiętać? Znamy się od dzieciństwa.
— Racja. — Nie wiem, jak się zachować wobec nastawienia tak pełnego rezerwy. Tamtej nocy tak nie reagowała. — Tak tylko chciałem rozpocząć rozmowę.
Jej usta układają się w kształt litery „O”. Stoi bez słowa, mnąc sznurek za dużej bluzy.
Przyjaciel zerka na nią, a potem wyciąga do mnie rękę.
— Jestem Seth.
Potrząsam jego dłonią, wciąż patrząc na Callie.
— Kayden.
— Musisz wybaczyć Callie. — Seth łagodnie poklepuje ją po ramieniu, a ona mruga nerwowo. — Dziś nie do końca jest sobą.
Callie opuszcza powieki, patrząc na niego spode łba.
— Wcale nie. Czuję się świetnie.
Seth przygważdża ją nieustępliwym wzrokiem i mówi przez zaciśnięte zęby:
— Może więc powinnaś coś powiedzieć. Może coś miłego.
— Och. — Znów skupia na mnie uwagę. — Przepraszam… To jest… — Gubi wątek, klnąc po cichu: — Cholera, co się ze mną dzieje?
Seth wzdycha, jakby już się przyzwyczaił do jej dziwnego sposobu bycia.
— Dzisiaj zaczynasz szkołę?
— Tak, jestem tu na stypendium dla futbolistów. — Mierzę go wzrokiem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dotknął piłki futbolowej.
Unosi brwi, kiwając się na piętach, by udać zainteresowanie.
— Och, rozumiem.
Kosmyki włosów opadające Callie na czoło unoszą się, gdy powoli wypuszcza powietrze.
— Musimy iść. Mamy plany co do obiadu. Miło było porozmawiać, Kayden.
— Mógłbyś do nas dołączyć — proponuje Seth, ignorując gniewne spojrzenie, które rzuca mu Callie. — Jeśli chcesz. Chcemy sprawdzić pewne nowe miejsce.
— Bar sushi. — Po raz pierwszy wzrok Callie spotyka się z moim. Jej źrenice wypełnia smutek i nieśmiałość. O mały włos, a wyciągnąłbym ręce, by przytulić ją i odegnać ten ból. To dziwne uczucie, bo nigdy nikogo nie obejmowałem, nie licząc Daisy, a i to robię tylko wtedy, gdy muszę. — Nie jestem pewna, czy jedzenie będzie dobre.
— Lubię sushi. — Zerkam przez ramię na otwarte drzwi do mojego pokoju. — Ale muszę zabrać Luke’a, jeśli wam to nie przeszkadza. Luke był biegaczem w Broncos.
— Wiem, kim jest. — Callie z trudem przełyka ślinę. — Chyba może do nas dołączyć.
— Dajcie mi chwilę. Sprawdzę, czy podoba mu się ten pomysł. — Cofam się do pokoju. Luke siedzi na nieposłanym łóżku, przeszukując stertę papierów. Łapię za framugę, wtykając głowę do środka. — Idziesz na sushi?
Unosi wzrok znad papierów.
— Sushi? Czemu?
— Bo Callie Lawrence właśnie nas zaprosiła. A raczej jej przyjaciel… pamiętasz, jaka jest wycofana?
Wkłada papiery do szuflady, wybierając jedną z kartek, którą zgniata i wrzuca do kosza.
— Stała się taka gdzieś w szóstej klasie. Zupełnie jakby w jednej minucie była normalna, a w następnej kompletnie jej odbiło.
Opuszczam ręce i odchylam się, zerkając na korytarz, gdzie Callie szepcze coś do Setha.
— Nie pamiętam tego. Przypominam sobie, że była normalna, a potem w ogóle nie mogę jej sobie przypomnieć. Nigdy z nikim nie chodziła, prawda?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki