Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przypadki pewnej desperatki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypadki pewnej desperatki - ebook

Jak połączyć studia, pracę i marzącego o małżeństwie partnera? Co zrobić, kiedy dzwony weselne brzmią jak marsz pogrzebowy? Narzeczony Julii to ideał: kocha dziewczynę na zabój i ofiarowuje jej miłość do przysłowiowej grobowej deski, a ponadto jest spadkobiercą starego pałacyku. Materiał na scenariusz o księżniczce i rycerzu na białym koniu? Na wielkie love story z happy endem? Nie tym razem!

W pałacyku narzeczonego Julia znajduje pamiętnik pensjonarki, który przenosi bohaterkę na dziewiętnastowieczny dwór księżnej Izabeli Czartoryskiej. Kryminalna zagadka relacjonowana przez autorkę pamiętnika coraz bardziej pochłania uwagę dziewczyny i rozbudza jej detektywistyczne zacięcie.

Jak przystało na prawdziwą desperatkę, Julia rozwiązuje tajemnicę dworku żywiołowo i z humorem. Przy okazji sporządza swój osobisty przepis na szczęście.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7690-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Obyś cu­dze dzieci uczył. To prze­kleń­stwo ni­gdy nie miało dla mnie więk­szego sensu… aż do chwili, w któ­rej roz­po­czę­łam swoją pierw­szą w ży­ciu pracę. Oczy­wi­ście w szkole. Tak na­prawdę ni­gdy nie za­sta­na­wia­łam się, co to bę­dzie ozna­czać dla mnie, stu­dentki hi­sto­rii. Po prak­ty­kach w cza­sie stu­diów li­cen­cjac­kich uwa­ża­łam, że by­cie na­uczy­cie­lem to nic trud­nego. Wcho­dzisz na lek­cję i ro­bisz swoje, po­tem za­po­mi­nasz o wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, i ży­jesz so­bie spo­koj­nie da­lej.

Nie­stety już pierw­szy dzień w pracy po­zba­wił mnie czę­ści złu­dzeń. Kiedy we­szłam do klasy, roz­krzy­czane dzie­ciaki na­gle uci­chły. Po­czu­łam ich wzrok lu­stru­jący mnie z góry na dół, w tę i z po­wro­tem, a po­tem je­den mło­do­ciany za­py­tał:

– Gdzie pani Ja­strzęb­ska? – Za­mru­gał oczami. – Sło­nica w końcu uro­dziła?

Cał­ko­wi­cie mnie za­tkało. Po raz pierw­szy w ży­ciu nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Ze swo­ich szkol­nych lat pa­mię­ta­łam re­spekt przed na­uczy­cie­lem. Żadne z nas nie od­wa­ży­łoby się tak ode­zwać, a już na pewno nie przy kimś no­wym, zu­peł­nie nie­zna­nym, no i oczy­wi­ście nie­spraw­dzo­nym.

Na wi­dok mo­jej zszo­ko­wa­nej miny po kla­sie prze­biegł śmiech. Od­li­czy­łam w my­ślach do dzie­się­ciu i usi­łu­jąc za­cho­wać ka­mienną twarz, ru­szy­łam w stronę biurka, dzier­żąc pod pa­chą dzien­nik i po­cie­sza­jąc się, że póź­niej bę­dzie le­piej.

Nie wie­dzia­łam jesz­cze, co po­wiem, ale jed­nego by­łam pewna – bez względu na wszystko mu­szę utrzy­mać kon­trolę nad tymi… po­two­rami. Ina­czej je­stem spa­lona na star­cie i na­stępne pół roku bę­dzie jed­nym, nie­koń­czą­cym się kosz­ma­rem. Brr.

– Dzień do­bry – przy­wi­ta­łam się. – Na­zy­wam się Ju­lia Mę­żyk i w za­stęp­stwie za pa­nią Ja­strzęb­ską będę was uczyć hi­sto­rii. – Znowu ner­wowe chi­choty. – Od­po­wia­da­jąc na wcze­śniej za­dane py­ta­nie… Tak, pani Ja­strzęb­ska już uro­dziła.

– Chło­pak czy dziew­czyna? – Chciał wi­dzieć blon­dy­nek z pierw­szej ławki.

– Syn – od­par­łam, mo­dląc się, by na tym za­in­te­re­so­wa­nie wpa­trzo­nej we mnie klasy się skoń­czyło.

– Dzięki Bogu! Może te­raz znor­mal­nieje, choć szanse są ra­czej małe – po­wie­dział po chwili za­sta­no­wie­nia, sa­do­wiąc się wy­god­niej na krze­śle. – Przez ostat­nie mie­siące była po pro­stu wku­rza­jąca. – Po­pa­trzył na mnie scep­tycz­nie – Mam na­dzieję, że pani nie jest w ciąży?

Uśmiech­nę­łam się, ode­tchnę­łam głę­boko i wy­ksztu­si­łam:

– Nie ma szans! A te­raz przejdźmy do mo­ich wy­ma­gań… – Moją ta­jemną bro­nią było tak zwane „wej­ście smoka”. Je­den z mo­ich przy­ja­ciół, który był świeżo po psy­cho­lo­gii, po­ra­dził, by na „dzień do­bry” śmier­tel­nie prze­ra­zić swo­ich uczniów, a po­tem im stop­niowo od­pusz­czać.

„To jest wojna, ko­tek”, za­pew­niał. „Jak chcesz prze­trwać i nie przy­po­mi­nać po pół roku pracy cho­rych psy­chicz­nie z »Be­dlam«, to mu­sisz być u wła­dzy. Oni sza­nują siłę i w za­sa­dzie to wszystko, co sza­nują. Inne rze­czy mają w du­pie”.

W efek­cie ty­dzień po­prze­dza­jący moje grande en­trée1 spę­dzi­łam, pla­nu­jąc stra­te­gię, jak nie przy­mie­rza­jąc zde­spe­ro­wany ge­ne­rał przed osta­teczną bi­twą. Re­zul­tat na­stra­jał dość opty­mi­stycz­nie – reszta lek­cji mi­nęła w miarę spo­koj­nie, po­mi­ja­jąc wy­krzyk­nie­nia ko­cha­nej mło­dzieży typu: „O, Jezu!” lub „Czy pani jest sa­dys­tką?!”.

Po tej lek­cji stwier­dzi­łam, że za dużo to oni nie wie­dzą i będę mu­siała w po­cie czoła nad­ra­biać te braki, a na do­miar złego – pra­co­wać nad dys­cy­pliną. Oka­zało się bo­wiem, że pani Ja­strzęb­ska po­zwa­lała „tym słod­kim dzie­ciom” ro­bić i mó­wić, co im się żyw­nie po­do­bało. Efekt zdą­ży­łam za­ob­ser­wo­wać w mo­men­cie wej­ścia do klasy. Z ulgą po­wi­ta­łam dzwo­nek i za­pew­nia­jąc blon­dynka z pierw­szej ławki, że nie je­stem upio­rem, który zstą­pił na zie­mię, aby drę­czyć biedne dzieci, wy­szłam z klasy. Opar­łam się o drzwi i po raz pierw­szy po­my­śla­łam: „Dla­czego ja?”.

Nie­stety oka­zało się, że mam za­pla­no­wany dy­żur. Po­le­gał on na tym, że ofiara losu, czyli na­uczy­ciel – w tym wy­padku ja – stał na ko­ry­ta­rzu i pil­no­wał, aby dzie­ciaki się nie po­za­bi­jały. A przy­naj­mniej nie wtedy, gdy są w szkole. Po­tem do­wie­dzia­łam się w po­koju na­uczy­ciel­skim, że więk­szość sza­now­nego grona li­czy na to, że co nie­któ­rzy do­ko­nają tego dzieła. Po lek­cjach oczy­wi­ście.

Chyba tylko cu­dem prze­ży­łam ten pierw­szy dzień pracy i z ulgą po­je­cha­łam na uczel­nię. Prawdę po­wie­dziaw­szy, po raz pierw­szy inny bu­dy­nek ko­ja­rzył mi się go­rzej niż mój wy­dział. A mi­ja­jąc po­strach stu­den­tów – pro­fe­sora Uma­jec­kiego – po­sła­łam mu taki uśmiech, że sta­ru­szek aż się obej­rzał. Ze zdzi­wie­nia za­pewne. Tak my­ślę.

Ze­szłam scho­dami w dół do „chlewa” (miej­sca w ro­dzaju baru) w po­szu­ki­wa­niu Emilki. Emilka to dziwny typ, taki roz­ryw­kowy ku­jon. Zdo­bywa z nas wszyst­kich naj­lep­sze stop­nie, a jed­no­cze­śnie pro­wa­dzi naj­bar­dziej im­pre­zowy tryb ży­cia. Po­ję­cia nie mam, kiedy znaj­duje czas na na­ukę, skoro wiecz­nie pla­nuje ja­kieś spo­tka­nia.

Zo­ba­czyła mnie gdzieś zza dymu pa­pie­ro­sów i na­tych­miast za­częła ma­chać ręką. Rude włosy spa­dały jej na oczy, więc od­gar­nęła je z czoła, nie prze­sta­jąc wy­ma­chi­wać w moim kie­runku. Gdy prze­pcha­łam się przez więk­sze to­wa­rzy­stwo, pró­bu­jące wła­śnie za wszelką cenę do­stać raka płuc, za­wo­łała:

– Halo! Julka! Pla­nuję świetną im­prezę! Oczy­wi­ście przyj­dziesz z Pa­weł­kiem? Po­czą­tek punkt ósma. – Emilka w końcu prze­stała ma­chać i spoj­rzała na mnie z na­dzieją.

No cóż. Wy­gląda na to, że za­miast wku­wać do eg­za­minu, czeka mnie upojny wie­czór z Paw­łem, Emilką i setką in­nych osób. W za­sa­dzie nie mia­łam nic prze­ciw temu, ale te­raz ta praca… Mia­łam na­dzieję, że so­bie o niej nie przy­po­mni.

– Słu­chaj – po­chy­liła się w moją stronę, szybko nisz­cząc moje ma­rze­nia – a jak tam pierw­szy dzień w pracy? Faj­nie było?

Da­łam radę tylko wy­mow­nie jęk­nąć, co wy­star­czyło za cały ko­men­tarz. Emilka spoj­rzała na mnie ze współ­czu­ciem.

– Aż tak źle? – Po­kle­pała mnie po ręce. – Zo­ba­czysz, póź­niej bę­dzie le­piej – do­dała opty­mi­styczne. – W tej sy­tu­acji naj­le­piej bę­dzie, je­śli się ro­ze­rwiesz. Poza tym, dziew­czyno, ty prze­sta­jesz wy­cho­dzić z domu. Jak w tych wa­run­kach może roz­wi­jać się twój zwią­zek, co?

Wie­dzia­łam, że Emilka wróci do te­matu Pawła. Za­sad­ni­czo to przez nią wła­śnie mia­łam te­raz kło­poty. Przez dwa lata bo­lała nad tym, że nie umiem so­bie ni­kogo zna­leźć, a tu na­gle zła­pał mnie taki Pa­weł – istne cudo. W ogóle całą sy­tu­ację za­wdzię­czam rów­nież jej i opatrz­no­ści, która chyba w pew­nym mo­men­cie prze­stała mnie lu­bić. Przez te dwa lata Emilka cią­gnęła mnie na wszyst­kie im­prezy i przed­sta­wiała nie­zli­czo­nej chma­rze swo­ich zna­jo­mych. Sama w tym cza­sie zdą­żyła za­ko­chać i od­ko­chać się chyba z tu­zin razy. A może i wię­cej.

– Tak więc – kon­ty­nu­owała – za­dzwo­ni­łam do Pa­we­łka i po­wie­dzia­łam mu o im­pre­zie. Ogrom­nie się ucie­szył, że przyj­dziesz. Ostat­nio skar­żył mi się, że nie masz dla niego czasu. Na twoim miej­scu nie po­stę­po­wa­ła­bym tak z za­ko­cha­nym fa­ce­tem. A jak się od­ko­cha?

Nie­stety nie za­nosi się, że­bym miała tyle szczę­ścia. Gdy Pa­weł raz się na coś uprze, to musi rzecz do­pro­wa­dzić do końca. Tym ra­zem tą nie­za­ła­twioną sprawą by­łam ja. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że z Emilką w bo­jo­wym na­stroju nie wy­gram, więc ska­pi­tu­lo­wa­łam od razu.

– W po­rządku. Punkt dwu­dzie­sta je­stem u cie­bie. – Usia­dłam w końcu na krze­śle i przy­wi­ta­łam się z dziew­czy­nami, które słu­cha­jąc ka­za­nia Emilki, pła­kały ze śmie­chu. Oczy­wi­ście każda z nich, włą­cza­jąc na­szą głów­no­do­wo­dzącą, wie­działa, że ostat­nio psuje się po­mię­dzy mną i Paw­łem. Nie wie­działy tylko dla­czego.

– Z Paw­łem? – upew­niła się.

– Z Paw­łem – po­twier­dzi­łam.

– Okej. O im­pre­zie to już wszystko, te­raz opo­wia­daj, jak było w pracy.

– Od ognia, wojny i gim­na­zja­li­stów za­cho­waj nas, Pa­nie! Oce­nia­jąc tra­ge­dię pracy w szkole, w skali od je­den do dzie­sięć da­ła­bym sto. Już po pierw­szym dniu mam ochotę się zwol­nić.

– Ale tego nie zro­bisz – uzu­peł­niła Aga. – Brak fun­du­szy.

– Gdy­byś mnie po­słu­chała i wię­cej wy­cią­gała od Pawła, nie by­łoby to ko­nie­czne. – Mu­siała wtrą­cić Emilka.

– Za­sad­ni­czo do­bry fa­cet to hojny fa­cet – wy­po­wie­dzia­ły­śmy wszyst­kie jej motto ży­ciowe.

– Ow­szem, ale nie na­leży za­po­mi­nać, że li­czą się też inne sprawy – do­dała Emilka.

– Jak na przy­kład sta­łość – stwier­dziła po­nuro Ka­sia.

Spoj­rza­ły­śmy na nią ze szcze­rym współ­czu­ciem. Wpa­dła gdzieś w oko­li­cach lipca, więc za­sta­na­wiała się nad zor­ga­ni­zo­wa­niem bły­ska­wicz­nego ślubu cy­wil­nego. Plany upa­dły, po­nie­waż jej chło­pak na­le­gał, by po­cze­kali do czasu, gdy uro­dzi się dziecko. Ar­gu­men­to­wał, że to z po­wodu, by mo­gła zmie­ścić się w swoją wy­ma­rzoną suk­nię księż­niczki, do któ­rej ko­niecz­nym wa­run­kiem była smu­kła ta­lia. I żeby mo­gli od razu wziąć ślub ko­ścielny. Wraz z upły­wa­ją­cymi mie­sią­cami oka­zało się, że da­lej musi miesz­kać z ro­dzi­cami, bo An­drzeja nie było stać na miesz­ka­nie. Za­czął też co­raz rza­dziej się u niej po­ja­wiać, twier­dząc, że hu­mory cię­żar­nych dzia­łają na niego do­łu­jąco. Na co­mie­sięcz­nych wi­zy­tach u le­ka­rza też nie ra­czył się zja­wiać, bo prze­cież nie był tam do ni­czego po­trzebny. On już zro­bił swoje.

– Przy­dałby się choć do ubie­ra­nia mi bu­tów – ża­liła się czę­sto Ka­sia. – Ja już nie je­stem w sta­nie doj­rzeć swo­ich stóp.

Wie­rzy­ły­śmy jej bez za­strze­żeń. Ka­sia przy­po­mi­nała obec­nie du­żego pa­jąka. Dwie chude nogi, ol­brzymi brzuch i dwie chude ręce. Dziecko wy­sy­sało z niej wszystko, co tylko się dało. Bar­dzo mi się nie po­do­bał taki roz­wój wy­da­rzeń, jako że sama je­stem w związku z fa­ce­tem, który twier­dzi, że uwiel­bia dzieci. Do­kład­nie tak, jak wcze­śniej An­drzej.

Ock­nę­łam się z za­my­śle­nia, bo Ewa spoj­rzała na ze­ga­rek i jęk­nęła:

– Spóź­nimy się na hi­sto­rię hi­sto­rio­gra­fii!

Na każdy inny przed­miot po­szły­by­śmy z god­no­ścią, po­woli i dys­tyn­go­wa­nie, ale nie na ten. Za­ję­cia pro­wa­dził dok­tor Opa­liń­ski, przez stu­den­tów zwany Wam­pi­rem. Prawdę mó­wiąc, nie był bar­dzo groźny, ale miał fioła na punk­cie punk­tu­al­no­ści. Stu­dent, który raz się spóź­nił, miał prze­chla­pane do końca se­me­stru, po­nie­waż Wam­pir od­zna­czał się do­sko­nałą pa­mię­cią. Na­szemu ko­le­dze zda­rzyło się to w paź­dzier­niku, a Opa­liń­ski wspo­mina o tym na każ­dych za­ję­ciach przy czy­ta­niu li­sty. Żeby tylko ogra­ni­czył się do wy­po­mi­na­nia, ale nie – biedny Ra­fał jest od­py­ty­wany przy byle oka­zji. Ostat­nio wspo­mi­nał, że za­prosi mnie na uro­czy­ste pa­le­nie pod­ręcz­nika, jak tylko uwol­nimy się od pana W. Nie­dawno zdo­był skądś jego zdję­cie, więc my­ślę, że także i je spali lub bę­dzie rzu­cał w nie rzut­kami: czoło dzie­sięć punk­tów, oko pięć, czu­bek nosa dwa­dzie­ścia i tak da­lej.

Na za­ję­cia zdą­ży­ły­śmy le­dwo, le­dwo. Wła­ści­wie to wbi­ły­śmy się przed Wam­pira, który wła­śnie wcho­dził do sali. Gdy­by­śmy do­tarły za­le­d­wie chwilę póź­niej… Z ser­cem wa­lą­cym w tem­pie pra­wie dwie­ście ude­rzeń na mi­nutę, usia­dłam w ławce. Co nie zna­czy, że moje serce prze­stało wa­lić. Te­raz bo­wiem Wam­pir mógł mnie za­py­tać – a brak od­po­wie­dzi na któ­re­kol­wiek z jego py­tań rów­nało się ry­tu­al­nemu sep­puku, zwłasz­cza na krótko przed za­li­cze­niem. Ja zaś nie umia­łam do­słow­nie nic. For­tuna jed­nak się do mnie uśmiech­nęła, bo Wam­pir chciał nam pu­ścić film, mia­łam więc pół go­dziny spo­koju. Od­da­łam się wspo­mnie­niom, usi­łu­jąc dojść do tego, jak zna­la­złam się w ta­kich kło­po­tach.

Pawła spo­tka­łam przez przy­pa­dek pół roku wcze­śniej. Zde­cy­do­wał o tym mój pech. Je­cha­łam wła­śnie na pięć­set dwu­dzie­stą dzie­wiątą im­prezę u Emilki. Nie chciało mi się, bo po pierw­sze je­stem za­de­kla­ro­wa­nym do­ma­to­rem, a po wtóre po­twor­nie lało. Sam deszcz nie byłby wiel­kim pro­ble­mem, gdy­bym była zmo­to­ry­zo­wana. Po­nie­waż jed­nak nie mia­łam sa­mo­chodu ani fa­ceta z sa­mo­cho­dem (czy ra­czej sa­mo­chodu z fa­ce­tem), mu­sia­łam się trzy razy prze­sia­dać, za każ­dym ra­zem mok­nąc na przy­stan­kach. Pod ko­niec po­dróży przy­po­mi­na­łam pod­to­pioną sie­rotkę Ma­ry­się. Au­to­bus wła­śnie do­jeż­dżał na przy­sta­nek do­ce­lowy, więc za­czę­łam gra­mo­lić się w kie­runku naj­bliż­szych drzwi. Za­po­mnia­łam tylko o jed­nym dro­bia­zgu, mia­no­wi­cie o pa­ra­solce, którą mia­łam po­wie­szoną na ręce. Au­to­bus za­ha­mo­wał, ja usi­łu­jąc utrzy­mać się w po­zy­cji mniej wię­cej pio­no­wej, pod­nio­słam ręce w po­szu­ki­wa­niu naj­bliż­szego uchwytu, i wtedy moja pa­ra­solka, po­py­chana siłą od­środ­kową (lub do­środ­kową – za­wsze by­łam kiep­ska z fi­zyki), wal­nęła ja­kie­goś bru­neta w tors. Na szczę­ście tra­fiło na osob­nika typu szafa, ina­czej obe­rwałby pro­sto w twarz. Ów spoj­rzał na mnie z wy­rzu­tem, a ja po chwili za­czę­łam go prze­pra­szać. Jak na złość fa­cet aku­rat był w moim ty­pie! Nie mia­łam czasu ka­jać się da­lej, bo trzeba było wy­sia­dać, wiec rzu­ci­łam ostat­nie prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie w kie­runku ide­ału i wy­pa­dłam z au­to­busu. Pro­sto na le­jący się na moją głowę deszcz, bo za­po­mnia­łam roz­ło­żyć tę nie­szczę­sną pa­ra­solkę. W efek­cie do­tar­łam do Em mocno spóź­niona i w nie­zbyt im­pre­zo­wym na­stroju. Po dwóch go­dzi­nach, pod­czas któ­rych z po­mocą Emilki zdo­ła­łam do­pro­wa­dzić się do ja­kie­goś po­rządku, roz­grzać i za­po­mnieć o tym, jaką idiotkę z sie­bie zro­bi­łam, ze­szłam na dół. Mój pech dzia­łał da­lej, bo pierw­szą osobą, na którą wpa­dłam, był mój zna­jomy z au­to­busu. Nie było szans, żeby nie sko­ja­rzył kre­tynki, która naj­pierw za­ata­ko­wała go pa­ra­solką, a póź­niej, za­miast na­tych­miast prze­pro­sić, wpa­try­wała się w niego z za­chwy­tem. Na szczę­ście oka­zało się, że miał spore po­czu­cie hu­moru. Ten wie­czór spę­dzi­li­śmy ra­zem. Na­stępny zresztą też. W taki oto spo­sób zdo­by­łam Pawła.

Nasz zwią­zek roz­wi­jał się po­woli i nic nie zwia­sto­wało tego, co miało się wy­da­rzyć. Aż tu ja­kieś dwa mie­siące temu, w środku ko­lej­nej z Emil­ko­wych im­prez, mia­łam wra­że­nie, że mi się oświad­czył. Po­tem przez ja­kiś czas wma­wia­łam so­bie, że pod wpły­wem pro­cen­tów do­zna­łam oma­mów słu­cho­wych. Bo prze­cież nie od­sta­wił ca­łej tej szopki z klę­ka­niem, kwiat­kami i pier­ścion­kiem. By­łam pod wpły­wem, ale nie aż tak, by za­po­mnieć Pawła na ko­la­nach! Poza tym im­preza stu­dencka to nie jest wła­ściwe miej­sce na po­dej­mo­wa­nie ja­kich­kol­wiek waż­nych de­cy­zji. Jed­nak po­tem po­ja­wiły się nie­winne wtrą­ce­nia typu: „po ślu­bie za­miesz­kamy ra­zem”, „wo­lał­bym, byś po na­szym ślu­bie zmie­niła na­zwi­sko”, „na­sze dzieci”. Tak jakby wszystko było już usta­lone, a moja zgoda stała się je­dy­nie for­mal­no­ścią.

Gwał­tow­nie ode­rwa­łam się od wspo­mnień, bo film wła­śnie się skoń­czył, a Wam­pir za­czął się zło­śli­wie uśmie­chać. Nie­do­brze, tra­gicz­nie wręcz, bo pa­trzył wła­śnie na mnie.

– Wi­dzia­łem, że oglą­dała pani z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem – zwró­cił się do mnie, a ja stru­chla­łam. – Może na­kre­śli pani syl­we­tkę Jo­achima Le­le­wela?

Zdę­bia­łam i nie by­łam w sta­nie wy­krztu­sić z sie­bie ani słowa. Na szczę­ście uszczyp­nię­cie Ewy przy­wo­łało mnie do po­rządku. Myśl, ko­bieto, bo wy­le­cisz i bę­dziesz mu­siała za­li­czać te za­ję­cia… i wszyst­kie na­stępne.

– Jo­achim Le­le­wel był bez wąt­pie­nia jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych hi­sto­ry­ków dzie­więt­na­stego wieku – za­czę­łam w końcu.

– Ależ od­kryw­cze – iro­ni­zo­wał Wam­pir. – I tego do­wie­działa się pani z pół­go­dzin­nego filmu? Jako stu­dentka stu­diów ma­gi­ster­skich po­winna pani przyjść na te za­ję­cia z ja­kąś wstępną wie­dzą. Ale pro­szę kon­ty­nu­ować, może doj­dzie pani jesz­cze do in­nych fa­scy­nu­ją­cych wnio­sków.

W tym mo­men­cie za­czę­łam pro­sić wszyst­kich świę­tych oraz mo­jego Anioła Stróża o po­moc, so­len­nie przy­rze­ka­jąc, że je­śli uda mi się wyjść z tego cało, przez ty­dzień nie tknę cze­ko­lady. Co tam ty­dzień, dwa ty­go­dnie! Wi­docz­nie prze­kup­stwo po­mo­gło, bo w mo­men­cie, w któ­rym chcia­łam przy­znać się do swo­jej nie­wie­dzy (mil­cze­nie było bar­dziej nie­bez­pieczne), do sali wszedł anioł pod po­sta­cią mo­jego pro­mo­tora, pro­fe­sora Wer­berta. Po­pro­sił Wam­pira na ze­wnątrz, a w tym cza­sie Em za­częła uzu­peł­niać luki w mo­ich wia­do­mo­ściach. Po po­wro­cie do sali Wam­pir spoj­rzał na mnie zna­cząco, a ja za­czę­łam re­cy­to­wać wszystko, czego do­wie­dzia­łam się w ciągu trzech mi­nio­nych mi­nut, ob­fi­cie uzu­peł­nia­jąc to „la­niem wody”. Upiór z Tran­syl­wa­nii stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie i za­jął się nową ofiarą. Mę­czył ją Słow­ni­kiem bio­gra­ficz­nym, który mie­li­śmy prze­wer­to­wać. Ode­tchnę­łam z ulgą. Ist­niała spora szansa, że tego dnia Opa­liń­ski da mi już spo­kój. Mój pech prze­stał dzia­łać. Na ra­zie!

Po­spie­szy­łam się z tą na­dzieją. Pierw­szą osobą, którą zo­ba­czy­łam po wyj­ściu z sali, był Pa­weł. Zo­ba­czyw­szy mnie, uśmiech­nął się, pod­szedł, ob­jął w pa­sie, przy­cią­gnął do sie­bie i cmok­nął.

Szarp­nę­łam się lekko i po­ca­łu­nek wy­lą­do­wał w oko­li­cach mo­jego ucha. Za­wsze, gdy wi­dzę zna­jomą parę, która w więk­szym to­wa­rzy­stwie przez dłuż­szy czas wy­mie­nia po­ca­łunki, nie bar­dzo wiem, jak się za­cho­wać. Nie lu­bię pa­trzeć w ich kie­runku, żeby nie wyjść na wścib­ską. Z dru­giej strony cał­ko­wite igno­ro­wa­nie i od­wra­ca­nie wzroku też nie wy­gląda do­brze. Dla­tego wie­lo­krot­nie pro­si­łam Pawła, by uni­kał oka­zy­wa­nia mi czu­ło­ści w miej­scach pu­blicz­nych. Nie chcę wpra­wiać w ta­kie za­kło­po­ta­nie mo­ich przy­ja­ciół!

Pa­weł jed­nak pusz­czał to mimo uszu, trak­tu­jąc jak moją ko­lejną bab­ską fa­na­be­rię.

– Pusz­czaj! – wy­ksztu­si­łam na wpół przy­du­szona jego tor­sem. – Umó­wi­li­śmy się prze­cież, że wi­tamy się bez za­gry­wek ne­an­der­tal­czyka.

– Ależ ko­cha­nie! – Uśmiech­nął się do mnie. – Ja? Ne­an­der­tal­czyk? My­śla­łem, że skoń­czy­łaś już za­ję­cia. Dawno się nie wi­dzie­li­śmy – do­dał z pre­ten­sją.

Po­czu­łam wy­rzuty su­mie­nia. Od ja­kie­goś czasu dość dra­stycz­nie ogra­ni­cza­łam na­sze spo­tka­nia, mię­dzy in­nymi z po­wodu za­bor­czego za­cho­wa­nia mo­jego męż­czy­zny. My­śla­łam na­iw­nie, że jako in­te­li­gentny w końcu sa­miec, do­my­śli się, że coś jest nie tak. I… może po­stara się do­wie­dzieć co? Wy­glą­dało jed­nak, że trzeba bę­dzie mu o tym po­wie­dzieć wprost. Nie­stety nie była to od­po­wied­nia chwila, więc tylko wzru­szy­łam ra­mio­nami i od­su­nę­łam się po­spiesz­nie. Jed­nak nie dość szybko – zdą­żył mnie znowu zła­pać.

Za­po­wia­dał się ciężki wie­czór. Wy­cza­ro­wu­jąc na ustach naj­słod­szy uśmiech, na jaki było mnie w tym mo­men­cie stać, prze­ka­za­łam za­pro­sze­nie Emilki.

– Em do mnie dzwo­niła wczo­raj. Czyżby ci nie ufała, ko­cha­nie? – za­py­tał, ma­cha­jąc jed­no­cze­śnie ręką do przy­czyny mo­ich wszyst­kich nie­szczęść. – Cześć, piękna – przy­wi­tał się z moją przy­ja­ciółką.

Emilka sta­nęła przy nas.

– Dziś o ósmej. Za­pro­si­łam całą grupę z ich dru­gimi po­łów­kami. Nie za­po­mnij­cie, bar­dzo was pro­szę.

Auć. Cała grupa ozna­czała nie­mi­ło­sierny tłok. I obec­ność Aśki Kar­pac­kiej, chyba że sta­nie się cud i nie przyj­dzie.

– Oczy­wi­ście. Ja nie mógł­bym. Je­śli zaś cho­dzi o Julkę, to nie martw się, przy­wlokę. Chyba że znaj­dzie mi ja­kieś cie­kaw­sze za­ję­cie. – Pa­weł mru­gnął do Emilki.

No tak. I tu do­cho­dzimy do ko­lej­nej ce­chy, która do­pro­wa­dzała mnie do szału. Cią­głe alu­zje do na­szego ży­cia in­tym­nego. To, że uwiel­bia­łam być z nim sam na sam, do­pro­wa­dzało do cią­głego wzro­stu te­sto­ste­ronu w jego or­ga­ni­zmie. Efekt – pu­szył się przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Mia­łam dość! Trzeba z Paw­łem zro­bić po­rzą­dek. Te­raz.

– Emilko, prze­pra­szam cię bar­dzo, ale mu­szę pil­nie po­roz­ma­wiać z moim ko­cha­niem – wy­ce­dzi­łam. – Na­tych­miast! – rzu­ci­łam w kie­runku Pawła. – Oczy­wi­ście na im­pre­zie bę­dziemy, nie pla­nuję in­nych atrak­cji. Ktoś nie za­słu­żył!

– Wbi­jasz mi szty­let pro­sto w… serce. – Pa­weł wcale nie prze­jął się moim to­nem, choć su­ge­ro­wał nad­cho­dzące szybko kło­poty.

– Uwa­żaj, bo wbiję ci go gdzie in­dziej. I na pewno nie bę­dzie to serce.

Boże! Wi­dzisz i nie grzmisz? Już na­wet za­czę­łam mó­wić tak jak on.

Emilka za­częła się śmiać, wi­dząc ko­micz­nie nie­szczę­śliwą minę, którą za­pre­zen­to­wał Pa­weł. To był naj­lep­szy mo­ment na szybką ewa­ku­ację. Je­śli Em z Paw­łem utwo­rzą ko­ali­cję, dzi­siej­szy wie­czór bę­dzie nie­koń­czą­cym się kosz­ma­rem.

– Pa­weł. Idziemy – rzu­ci­łam i chcia­łam ru­szyć w kie­runku scho­dów. Za­po­mnia­łam o tym, że mnie trzy­mał, więc tkwi­łam na­dal przy­kle­jona do niego.

– Za­uwa­ży­łaś, Emilko? – Przy­trzy­mał mnie moc­niej, bym się nie wy­rwała. –Do­piero co za­częła pracę w szkole, a już na­brała bel­fer­skich na­wy­ków. Źle to wróży na przy­szłość. Strach po­my­śleć, jaka bę­dzie za ty­dzień…

– No, nie jest z nią jesz­cze tak źle – pod­jęła te­mat Emilka. – To wszystko da się wy­pro­sto­wać, ale na pewno bę­dziesz w tym za­kre­sie po­trze­bo­wał po­mocy.

Tak oto moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka prze­szła do obozu wroga.

– Emila! – za­pro­te­sto­wa­łam, ale po chwili zre­zy­gno­wana do­da­łam: – Po­ga­damy póź­niej.

Udało mi się w końcu wy­wi­nąć. Po­wtó­rzy­łam: „Pa­weł. Idziemy!”, po czym ru­szy­łam w stronę drzwi. Chcąc nie chcąc, mój męż­czy­zna skoń­czył prze­ko­ma­rzać się z Em i po­spie­szył za mną.

– Coś ty dziś taka zła? – za­czął, do­go­niw­szy mnie. – Trudny dzień?

– Mógł być lep­szy – jęk­nę­łam. – Mam wra­że­nie, że wszy­scy się dziś na mnie uwzięli, na do­da­tek ta im­preza. A je­stem taka sko­nana.

– Od­wiozę cię do domu, do­pil­nuję, że­byś coś zja­dła, od­świe­żyła się i zro­biła na bó­stwo.

Moja wcze­śniej­sza nie­chęć do niego tro­chę zma­lała. Prócz cech wy­bit­nie mnie iry­tu­ją­cych miał rów­nież kilka ta­kich, za które da­ła­bym się po­sie­kać. Umiał do­sko­nale wsłu­chi­wać się w mój na­strój i był bar­dzo opie­kuń­czy. I wła­ści­wie gdyby nie jego ostatni ge­nialny po­mysł, wcale nie roz­wa­ża­ła­bym ze­rwa­nia.

Usia­dłam w jego punto i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, kiedy na­wiąże do te­matu. Nie mu­sia­łam długo cze­kać.

– I na co ci to było? – za­czął ty­radę. – Prze­mę­czysz się, a to do­piero pierw­szy dzień. Gdy­byś prze­pro­wa­dziła się do mnie, praca nie by­łaby ci po­trzebna. Mo­gła­byś w spo­koju so­bie stu­dio­wać i mie­li­by­śmy wię­cej czasu dla sie­bie.

Wes­tchnę­łam bo­le­śnie. Czy on nie mógł w końcu zro­zu­mieć, że to było dla mnie za wcze­śnie, że chcia­łam być choć tro­chę nie­za­leżna? Ow­szem, wy­god­niej by­łoby przy­ssać się do niego jak ja­kaś pi­jawka i tylko brać kasę. Nie na­le­ża­łam jed­nak do ko­biet, które wy­ko­rzy­stują fi­nan­sowo swo­ich męż­czyzn. Mógł mi po­sta­wić raz na ja­kiś czas obiad czy kino, ale nie bę­dzie mnie prze­cież utrzy­my­wał! No i faj­nie bę­dzie wpi­sać ja­kieś do­świad­cze­nie za­wo­dowe do CV po za­koń­cze­niu stu­diów. Skoro jed­nak moje ar­gu­menty na niego nie dzia­łały, po­sta­no­wi­łam wy­cią­gnąć ko­ronny w po­staci ma­musi.

– Dys­ku­to­wa­li­śmy już o tym. Na ra­zie nie ma na to szans, bo matka już by się do mnie nie ode­zwała. I, Pa­weł, na wy­słu­cha­nie Mar­szu Men­dels­sohna2 też nie je­stem jesz­cze go­towa.

Pa­weł w od­po­wie­dzi tylko się skrzy­wił. Był dziw­nym przed­sta­wi­cie­lem swo­jego ga­tunku. Miał wszystko: pracę, miesz­ka­nie, dziew­czynę (chwi­lowo by­łam to ja), było nam ra­zem do­brze – a jemu za­chciało się że­nić lub przy­naj­mniej do­pro­wa­dzić do tego, bym u niego za­miesz­kała. To ostat­nie mogę jesz­cze zro­zu­mieć. Miałby praczkę, sprzą­taczkę i ko­chankę w jed­nej oso­bie, na stałe, a na do­da­tek za darmo! Ale po co mu ślub? Na mi­łość bo­ską, miał za­le­d­wie dwa­dzie­ścia sześć lat i dużo czasu na sta­bi­li­za­cję. W każ­dym ra­zie ja mia­łam. Gdy­bym ustą­piła, pew­nie góra rok póź­niej szu­ka­ła­bym w su­per­mar­ke­cie pam­per­sów i od­żywki dla nie­mow­ląt. Brrr. Na dziecko by­łam sta­now­czo za młoda. A do tego, kiedy so­bie przy­po­mi­na­łam nie­let­nie mon­stra w mo­jej szkole…

Z dru­giej jed­nak strony za­le­żało mi na Pawle i chcia­łam, by był szczę­śliwy. Gdyby tylko dał so­bie pewne rze­czy wy­tłu­ma­czyć… Ale jak gro­chem o ścianę – prę­dzej od­bije się od twar­dego pod­łoża i wpad­nie ci w oko, niż sta­nie się z nim coś po­ży­tecz­nego. Na­gle zza mgły kłę­bią­cych się my­śli do­tarł do mnie głos Pawła.

– Mam cię wy­nieść? Czy wy­sią­dziesz sama? Sto­imy tu już pięć mi­nut, a ty nie re­agu­jesz.

No cóż, trzeba się przy­go­to­wać do im­prezy. Roz­mowę z Paw­łem zo­sta­wię so­bie na póź­niej.

Pa­weł po­ja­wił się punk­tu­al­nie – jak zwy­kle. A ja nie by­łam go­towa – jak za­wsze. Kiedy przy­je­chał, kła­dłam ta­petę na twarz i wy­glą­da­łam jak ko­smitka: jedno oko zro­bione, dru­gie za­łza­wione, nie wspo­mi­na­jąc o reszt­kach zie­lo­nej ma­seczki w oko­li­cach szyi. Moje ko­cha­nie we­szło, rzu­ciło na mnie okiem i po­szło do kuchni, aby zro­bić so­bie her­batę. W tym cza­sie skoń­czy­łam ła­zien­kowe pe­ry­pe­tie i wresz­cie wy­glą­da­łam jak czło­wiek – zmor­do­wany co prawda, ale czło­wiek.

– Ko­cha­nie, mo­żemy już je­chać – rzu­ci­łam. Wy­szli­śmy i za­pa­ko­wa­li­śmy się do sa­mo­chodu.

Na im­prezę do­je­cha­li­śmy spóź­nieni, czego nikt nie za­uwa­żył. Ro­zej­rza­łam się w po­szu­ki­wa­niu zna­jo­mych twa­rzy. Emilka w cen­trum flir­to­wała z trzema nie­bo­ra­kami na­raz, mieli bar­dzo oszo­ło­mione miny. Ewa kłó­ciła się z ob­cym mi fa­ce­ci­kiem w oku­lar­kach, bliź­niacy w tan­de­mie pod­ry­wali ja­kąś blon­dynkę, Ra­fał ob­ga­dy­wał z Ada­siem Wam­pira i zbli­ża­jący się eg­za­min u Ka­zia (aż strach po­my­śleć, że to już za dwa ty­go­dnie), zaś przy stole w przej­ściu sie­dział Łu­kasz z Aśką Kar­packą na ko­la­nach; naj­wy­raź­niej upra­wiali grę wstępną. Pu­blicz­ność im nie prze­szka­dzała. Jak znam ży­cie, Aśka zej­dzie mu z ko­lan do­piero rano. Wo­la­ła­bym, żeby zna­leźli so­bie ja­kiś od­osob­niony ką­cik i tam zro­bili, co trzeba. Łu­kasz tak na oko był bli­sko stanu „show me he­aven”.

Czeka mnie uro­oooooczy wie­czór!

Wie­czór rze­czy­wi­ście był znie­wa­la­jący, ale ina­czej. Pa­we­łek stał przy mnie, sia­dał i ku­cał obok, pil­no­wał ni­czym ja­kiś Arab swo­jego ha­remu! Mar­sową miną od­stra­szał wszyst­kich fa­ce­tów, któ­rzy mieli czel­ność zbli­żyć się do mnie. Z wy­jąt­kiem Ada­sia z Ra­fa­łem, bo byli w szczę­śli­wych związ­kach i bliź­nia­ków, któ­rych uznał za nie­szko­dli­wych sek­so­ho­li­ków-ga­wę­dzia­rzy. W efek­cie sama by­łam tylko przez pięć mi­nut i to w ubi­ka­cji. Chcia­łam po­ga­dać na różne bab­skie te­maty z Em lub z Ewą, ale nie było mi to pi­sane. Nie przy moim aniele stróżu. Co prawda tłu­ma­czy­łam mu, żeby po­szu­kał so­bie na pół go­dziny ja­kie­goś mę­skiego to­wa­rzy­stwa, bo nie będę o pod­pa­skach przy nim dys­ku­to­wać, ale nie za­re­ago­wał. Znów włą­czył mu się Tar­zan. Jedno tylko mogę mu za­pi­sać na plus. Na moje ka­te­go­ryczne „prze­stań” – od­kleił się od mo­ich cyc­ków w kuchni. Jesz­cze ktoś by so­bie po­my­ślał, że ze mnie druga Aśka!

Około trze­ciej po­tęż­nie za­chciało mi się spać, ale Pa­weł do­brze się ba­wił, więc nie chciał wy­cho­dzić. On w końcu nie wsta­wał rano do pracy! Usi­ło­wa­łam się zdrzem­nąć w sy­pialni Emilki. Ha­łas był jed­nak taki, że po­mimo ogól­nego wy­czer­pa­nia krę­ci­łam się przez ja­kieś dwie go­dziny z boku na bok, a po­tem wsta­łam, po­szłam do Pawła i ka­te­go­ryczne za­żą­da­łam, żeby od­wiózł mnie do domu. Wi­dząc moją minę, bez ga­da­nia wstał, po­że­gnał to­wa­rzy­stwo i uda­li­śmy się ra­zem do jego auta. Ko­rzy­sta­jąc z bło­go­sła­wio­nej ci­szy, na­tych­miast za­snę­łam.

Obu­dzi­łam się rano, a wła­ści­wie obu­dził mnie Pa­weł. Po otwar­ciu szczy­pią­cych oczu szybko usta­li­łam kilka rze­czy. Po pierw­sze nie do­tar­łam do domu – Pa­weł za­wiózł mnie do sie­bie. Po dru­gie była dzie­wiąta, a ja za pół go­dziny mia­łam się zna­leźć w szkole. Po trze­cie… szkoła była we wro­cław­skiej dziel­nicy Pil­czyce, a Pa­weł miesz­kał na dru­gim końcu mia­sta. Po czwarte nie mia­łam u niego żad­nych ciu­chów poza wy­de­kol­to­waną su­kienką, w któ­rej by­łam na im­pre­zie, a która w ża­den spo­sób nie nada­wała się do pracy. Zwłasz­cza w szkole! Doj­ście do je­dy­nego lo­gicz­nego wnio­sku za­jęło mi pięć se­kund. SPÓŹ­NIĘ SIĘ!

Ar­ma­ge­don. Pa­weł, bę­dący w po­ło­wie po­ran­nej kawy, zo­stał zmu­szony do wło­że­nia spodni, bu­tów oraz kurtki (za­po­mnia­łam o ko­szuli) i za­gnany do sa­mo­chodu. Nie zdą­żył na­wet ucze­sać swo­ich po­tar­ga­nych, ciem­nych wło­sów. Spie­szył się tak, że wło­żył buty nie do pary i na­wet tego nie za­uwa­żył. Mia­łam na­dzieję, że na­bawi się od­ci­sków, bo o skar­pet­kach rów­nież za­po­mniał. Pe­łen po­czu­cia winy na­wet nie pro­te­sto­wał. W sa­mo­cho­dzie da­łam mu jedną ja­sną in­struk­cję:

– Milcz i jedź, ale tak, że­bym za dzie­sięć mi­nut była w domu.

Za­je­cha­li­śmy do­kład­nie w dzie­więć i pół mi­nuty póź­niej. Pa­weł usły­szał tylko:

– Zo­stań! – I za­prze­stał wy­sia­da­nia z sa­mo­chodu.

Wbie­głam do domu, w mię­dzy­cza­sie dzię­ku­jąc wszyst­kim świę­tym, że moja matka to­wa­rzy­szy ojcu w domu w gó­rach. W prze­ciw­nym ra­zie nie oby­łoby się bez wście­kłej awan­tury. Dla­czego wra­cam do­piero rano i dla­czego, na mi­łość bo­ską, nie za­dzwo­ni­łam. Szu­ka­jąc ciu­chów, w któ­rych mo­gła­bym się po­ka­zać lu­dziom na oczy, na­tra­fi­łam w kuchni na ślady świad­czące o tym, iż moja młod­sza sio­stra, słusz­nie ro­zu­mu­jąc, że nie ma szans na mój po­wrót do domu o uczci­wej po­rze, sama wy­pra­wiła się do szkoły. In­te­li­gentne dziecko! Ubraw­szy się i w biegu zmyw­szy wczo­raj­szy ma­ki­jaż, zdą­ży­łam się tylko ma­znąć szminką i tu­szem, zła­pać w biegu torbę (prze­wi­du­jąco spa­ko­wa­łam się przed im­prezą) i już wy­la­ty­wa­łam z miesz­ka­nia.

Wi­dząc mnie w drzwiach klatki, Pa­weł na­tych­miast za­pu­ścił sil­nik i po chwili je­cha­li­śmy w kie­runku szkoły. Nim wy­sia­dłam, po­in­for­mo­wa­łam go gro­bo­wym gło­sem, żeby sta­wił się po pracy na roz­mowę u mnie w domu, cmok­nę­łam go w po­li­czek i już wcho­dzi­łam do bu­dynku. W tym mo­men­cie za­dzwo­nił dzwo­nek na lek­cję. Przy­wo­łu­jąc na twarz uśmiech, stwier­dzi­łam, że po ta­kim ranku może być już tylko le­piej.

My­li­łam się. Mój pech, który wczo­raj się­gał oko­lic Kra­kowa, ra­do­śnie opu­ścił gra­nice na­szego pań­stwa. Po pierw­szej lek­cji, na któ­rej moi ucznio­wie przez dzie­sięć mi­nut za­sta­na­wiali się nad moim sta­nem cy­wil­nym („Pro­szę pani, kim był ten pan, który przy­wiózł pa­nią do szkoły? Pani mąż?”), zo­sta­łam we­zwana na dy­wa­nik do pani dy­rek­tor. Po­nie­waż zda­rzyło się to w dru­gim dniu pracy, po­bi­łam swo­isty re­kord! W ga­bi­ne­cie zo­sta­łam po­in­for­mo­wana, że­bym prze­czy­tała plan dy­żu­rów (mia­łam dy­żur przed dzie­wiątą trzy­dzie­ści i to by­łoby na tyle, je­śli cho­dzi o moje punk­tu­alne przy­by­cie), że­bym nie przy­cho­dziła równo z dzwon­kiem, bo spóź­ni­łam się w ten spo­sób dwie mi­nuty na lek­cję (mu­sia­łam pójść do po­koju na­uczy­ciel­skiego, żeby w biegu ścią­gnąć kurtkę i za­brać dzien­nik). Pani dy­rek­tor wska­zała rów­nież nie­sto­sow­ność mo­jego po­stę­po­wa­nia w in­nych kwe­stiach.

– Nie może pani wy­pusz­czać uczniów z klasy w cza­sie lek­cji, bo uczniowi może się w tym cza­sie coś stać lub też, nie­pil­no­wany, może coś zde­mo­lo­wać. Ubi­ka­cję na przy­kład.

Udało mi się wy­krztu­sić tylko, że uczeń pil­nie mu­siał wyjść do tejże ubi­ka­cji. By­naj­mniej nie w celu jej zde­mo­lo­wa­nia.

– Od tego mamy prze­rwę – usły­sza­łam.

Cóż mia­łam zro­bić? Prze­pro­si­łam i wy­szłam. W po­koju na­uczy­ciel­skim do­wie­dzia­łam się, że mam się nie przej­mo­wać, bo na­sza pani dy­rek­tor jest wy­jąt­kowo wredna i każda z bel­fe­rek już nie raz była na dy­wa­niku.

Dziew­czyny, z któ­rymi pra­cuję, spra­wiają wra­że­nie sym­pa­tycz­nych. Zresztą dwie z nich do­piero co skoń­czyły stu­dia ma­gi­ster­skie i są nie­wiele star­sze ode mnie. Po­ży­jemy, zo­ba­czymy.

Mia­łam mieć jesz­cze trzy lek­cje i dwa dy­żury. Dy­żu­rów zresztą mia­łam w su­mie sto mi­nut, jak póź­niej po­li­czy­łam. Przy pracy na pół etatu wy­dało mi się to liczbą dość dużą. Po ja­kimś cza­sie do­wie­dzia­łam się, że suma dy­żu­rów mo­ich ko­le­ża­nek waha się od stu czter­dzie­stu do stu sześć­dzie­się­ciu mi­nut. Pani dy­rek­tor miała ob­se­sję na punk­cie bez­pie­czeń­stwa uczniów na prze­rwach. Do pew­nego stop­nia mo­głam ją zro­zu­mieć, ale… trzech na­uczy­cieli na ma­łym ko­ry­ta­rzu pod­czas jed­nej prze­rwy? Bel­frzy jed­nak nie na­rze­kali, za­wsze była to moż­li­wość po­ga­da­nia poza lek­cjami – oczy­wi­ście tylko kiedy pani dy­rek­tor nie było w za­sięgu wzroku. Gdy się po­ja­wiała, każdy był bar­dzo za­jęty pil­no­wa­niem, by ko­cha­nym dzie­ciąt­kom nic się przy­pad­kiem nie stało.

Dzieci mają cza­sem dziwne po­my­sły. Na przy­kład na moim dru­gim dy­żu­rze nie­jaki Ar­tur Słomka ze­ska­ki­wał ze scho­dów pierw­szego pię­tra przez po­ręcz! Roz­pę­dzał się na pierw­szym pię­trze, wy­ko­ny­wał skok wzwyż, prze­ska­ki­wał po­ręcz, po czym lą­do­wał na scho­dach pra­wie na par­te­rze! Jak to zo­ba­czy­łam, my­śla­łam, że do­stanę za­wału na miej­scu. Idiota mógł się za­bić! Rzu­ci­łam dzien­nik mo­jej ko­le­żance i za­czę­łam go go­nić, a gdy go w końcu zła­pa­łam, usły­sza­łam, że mam się nie wtrą­cać, bo go nie uczę! Wy­ry­wa­ją­cego się za­pro­wa­dzi­łam do pani dy­rek­tor, żeby zro­biła z ga­gat­kiem po­rzą­dek. W se­kre­ta­ria­cie zdu­miona do­wie­dzia­łam się, że po pierw­sze nie po­win­nam opusz­czać miej­sca dy­żuru, bo w ten spo­sób na­ra­żam uczniów na nie­bez­pie­czeń­stwo. Po dru­gie, nie mogę wo­bec ucznia uży­wać siły, bo dep­czę w ten spo­sób jego god­ność oso­bi­stą. Po trze­cie, na­le­żało go „grzecz­nie po­pro­sić”, by się udał do ga­bi­netu. Na­to­miast Ar­tur jest tro­szeczkę nad­po­bu­dliwy i ma orze­cze­nie z po­radni o spe­cjal­nych po­trze­bach edu­ka­cyj­nych, w związku z tym nie po­win­nam go na­ra­żać na do­dat­kowy stres. A po czwarte, dla­czego jesz­cze nie za­po­zna­łam się z całą do­ku­men­ta­cją do­ty­czącą mo­ich uczniów. Trzeba było zo­stać po­przed­niego dnia po lek­cjach i prze­wer­to­wać parę sko­ro­szy­tów, za­miast spie­szyć się nie wia­domo gdzie i po co.

Chło­pak na­to­miast zo­stał za­pro­szony do ga­bi­netu pani dy­rek­tor, gdzie uprzej­mie go po­pro­szono, by ra­czył nie ska­kać, bo może so­bie przez przy­pa­dek zro­bić krzywdę. I to był ko­niec! Ja do­sta­łam ochrzan w se­kre­ta­ria­cie, przy in­nych na­uczy­cie­lach, se­kre­tarce i gru­pie za­cie­ka­wio­nych uczniów, a jego po­pro­szono o w miarę nor­malne za­cho­wa­nie przy za­mknię­tych drzwiach, w ga­bi­ne­cie. W po­koju na­uczy­ciel­skim do­wie­dzia­łam się, że to nor­malna re­ak­cja pani dy­rek­tor. Ucznio­wie w szkole mają prawa, ro­dzice uczniów mają prawa, a je­dy­nymi oso­bami, które trak­tuje się jak śmieci, są na­uczy­ciele. Boże, ra­tuj, przez przy­pa­dek tra­fi­łam do pie­kła.

------------------------------------------------------------------------

1 Grande en­trée (franc.) – wiel­kie wej­ście.

2 Marsz we­selny Men­dels­sohna – naj­bar­dziej znany frag­ment mu­zyki Fe­liksa Men­dels­sohna do Snu nocy let­niej Szek­spira. Czę­sto gry­wany jest w ko­ścio­łach na za­koń­cze­nie ślu­bów.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: