Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przypadki Robinsona Kruzoe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypadki Robinsona Kruzoe - ebook

"Przypadki Robinsona Kruzoe" to powieść Daniela Defoe opowiadająca o młodym marynarzu, który trafia na bezludną wyspę.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65810-69-4
Rozmiar pliku: 872 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA.

K tóż z nas nie zna Robinsona Kruzoe; komu czytanie tego dziełka, nie przywodzi na myśl wspomnień najmilszych młodocianych?

Półtora wieku upłynęło od chwili, jak utalentowane pióro Daniela Defoe skreśliło ten utwór; drugie tyle przeminie, a Robinson zawsze stanowić będzie jedne z najulubieńszych, najbardziéj zajmujących i najlepszych książek dla młodzieży. Niedość bowiem że z łudzącém prawdopodobieństwem opowiada przygody nieszczęśliwego rozbitka, lecz zarazem ukrywa zręcznie zacną dążność, obudzenia zamiłowania pracy i uczciwości, nie grzesząc wcale przeładowaniem morałami, jakiemi często niezgrabni autorowie zniechęcają do czytania młode umysły, nie osiągając wcale zamierzonego celu.

Dotychczasowe polskie przekłady, wydawano bądź z tłumaczeń francuzkich oryginału angielskiego, bądź z przeróbki niemieckiéj Campego. Ani jedne, ani drugie, chociaż wykonane starannie, nie odpowiadają dzisiejszym potrzebom.

Defoe w pracy swéj popełnił wiele błędów pod względem wiadomości przyrodniczych i geograficznych, wynikających ze stanu, w jakim nauki w czasie gdy pisał Robinsona zostawały; nadto dzieło jego jest więcéj dla starszych, aniżeli dla młodzi pisane.

Campe , mając na względzie cele pedagogiczne, popsuł Robinsona, nadawszy mu zamiast żywego opowiadania, formę rozmów, którą dziś już powszechnie zarzucono, i wiele szczytnych ustępów Defoego, jak np. nawrócenie się Robinsona pominął, lub lekko tylko dotknął.

Ostatnie przerobienie niemieckie p. G. A. Graebnera dokonane, lubo od dawniejszych lepsze, i zalecające się poprawieniem naukowych błędów oryginału, jest jednak zbyt rozciągłe, drobnostkowe, zbyt moralizujące. Robinson Graebnera jest przytém niemcem flegmatykiem, miękkim, bojaźliwym, i jesteśmy pewni, żeby się naszéj energicznéj dziatwie nie podobał.

Wezwani przez wydawców do wypracowania nowego przekładu, staraliśmy się połączyć żywość Defoego z celami pedagogicznemi tłumaczów niemieckich, usiłujących dać obraz pierwiastkowego rozwoju człowieka i trudności z jakiemi walczyć musiał dla osiągnięcia pierwszych potrzeb życia. Dlatego téż nie odrazu, jak Defoe podajemy mu w rękę narzędzia, odzież, broń i pokarmy europejskie, ani téż jak Graebner nie pozbawiamy go ich aż prawie do końca pobytu na wyspie, ale dopiero po siedmiu latach życia pełnego trudów i niewygód. Nakoniec krótką tylko wzmianką zbywamy późniejsze podróże Robinsona na Wschód, które niemieccy tłumacze Robinsona dla dzieci zupełnie pomijają, a Defoe zanadto ze szkodą jedności dzieła rozszerza.

Robinson tłumaczonym jest na języki wszystkich narodów ucywilizowanych, w Niemczech nawet włączono go do książek elementarnych szkół niższych; wszędzie atoli oryginał uległ znacznym zmianom, stosownym do ducha miejscowego. Nie kierowaliśmy się wcale zarozumiałością, odstępując o ile potrzeba wymagała od oryginału, ale chęcią przysłużenia się dziatwie naszéj książeczką zajmującą i użyteczną, a odpowiednią postępowi wiadomości.

Warszawa, 5 Stycznia 1867 r.

Wł. L. Anczyc.I. Urodzenie moje — chęć do żeglugi — rodzice sprzeciwiają się temu.

W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowém wschodniéj Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskiemi, ale nie był szczęśliwym. Z trzech synów ja tylko zostawałem w domu; najstarszy brat zaciągnął się do wojska i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni puściwszy się przed dziesięcią laty na morze przepadł jak kamień w wodzie; a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiéj spodziewać pociechy, gdyż przyznam się że byłem próżniakiem i unikałem pracy jak zaraźliwéj choroby.

Ojciec, pragnący abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie, trzymał nauczyciela, potém do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażonym i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego sklepowi: matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się z pod oka ojca, a z matką robiłem co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biédna kobieta drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.

Więc téż zamiast iść do szkoły, albo siedziéć nad książką, wymykałem się z domu i biegłem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo téż w porcie było co widziéć: różne okręty jedno, dwu i trzy masztowe; ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne nadbrzeżnych rybaków łodzie; różnokolorowe bandery; rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.

Wdajże się przytém w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indyj albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym Amerykanom; co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymiemi drzewami; o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony. Cóż dopiéro jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakieto swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie; jakieto wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i dyamenty....

Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem; dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradną, że nieraz płakałem po kątach, desperując że tutaj siedziéć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.

Nieraz gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich; ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata, jedném słowem usta mi zamykał.

— Milcz! — mówił, — nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biédny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiéj, miałbym w handlu wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojéj starości.

Miałem już blisko lat ośmnaście, a jeszcze nie wiedziałem czém będę. Ojciec chciał mię wykierować na adwokata; matka wolałaby żebym kupcem został; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominania ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę; ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z méj głowy i w parę dni potém broiłem po dawnemu.

Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smiths, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indyj wschodnich, więcéj jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Ceylon, o polowaniach na słonie, o gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i za powrotem oświadczyłem to stanowczo mojéj matce.

Biédna kobieta struchlała na te słowa.

— Moje dziecko! — zawołała ze łzami — czyż nie wiesz że obaj twoi bracia za morzem zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biédne sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz żebym umarła.

— Ha! jeśli matka będzie się sprzeciwiać mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! — zawołałem ze złością; — ja nie chcę siedziéć w tym nudnym domu, wolę umrzéć aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy.

Kochana matka zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na wszystko żebym się upamiętał. Czułem jak jéj gorące łzy spadały mi po twarzy; ale ja niegodziwy, nie wzruszyłem się tém wcale; cierpienie drogiéj matki wcale mię nie obchodziło, upierałem się przy swojém... o jakże mię ciężko Bóg za to późniéj ukarał!

Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu poszła prosić go za mną. Starzec usłyszawszy to wpadł w gniew niepohamowany i kazał mię natychmiast zawołać. Z bijącém sercem wszedłem do pokoju, a ojciec ujrzawszy mię, gwałtownie krzyknął:

— Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie?! Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?.... Czy myślisz że cię od razu admirałem zrobią?! Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomią i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysiącznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę zamało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie przyjdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi co będziesz robił na okręcie.... możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach przez całe życie, na nieustanne plagi, nędzę i poniewierkę! na to znowu ja nie przystanę: Proszęż cię, wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy.... rozumiesz! nigdy! nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestajesz chodzić do szkół i wstąpisz do handlu! Pracuj! albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużéj żywić próżniaka! a teraz precz!

Ostra przemowa ojca przeraziła mię nadzwyczajnie: jak żyję nie widziałem go w takiém uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekta żeglowania na wyspę Ceylon, rozpierzchły się jak mgła poranna; wiedziałem dobrze że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka matce, położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem za kassą w naszym sklepie.

Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiéj; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniéj na mnie spoglądał. O żegludze przynajmniéj w tym czasie nie myślałem prawie. Prawda że nieraz ważąc kawę, imbier lub gwoździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za niemi, ale się téż na westchnieniach kończyło.

I kto wié, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby przypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.

Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:

— Dostaliśmy świeży transport towarów, Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać; tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!

Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia: od dwóch miesięcy oprócz do kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc téż poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.

Ale humor ten wesoły zniknął w chwili gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale jak łabędzie po wód zwierciedle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce mimowolnie w głos zawołałem:

— O mój Boże, mój Boże! dlaczegóż tak nieszczęśliwy jestem!

— A ty krecie ziemny, czego tak lamentujesz? — zawołał ktoś uderzając mię z lekka po ramieniu.

Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.

— To ty Wiliamie? — zawołałem z radością, — nie widzieliśmy się już tak dawno!...

— Ba! nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manilli, a nawet w Makao, podczas kiedy ty ślimaku pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.

— Ach jakżeś ty szczęśliwy — mówiłem ze smutkiem, cóżbym dał za to, gdybym był na twojém miejscu.

— A któż tobie broni spróbować lubéj włóczęgi? morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.

— Mnie nawet mówić o tém nie wolno.... — odrzekłem z niechęcią.

— Jakto? — zapytał zadziwiony.

Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.

Wiliam wysłuchawszy mię, wzruszył ramionami i rzekł:

— I któż ci winien że sobie radzić nie umiesz. Ja na twojém miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym oddawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartemi rękoma przyjmie; a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy: nie święci garnki lepią, i ja wchodząc na okręt o niczém nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę widziéć jaki ze mnie wyborny marynarz.

— Przyznam ci się — odpowiedziałem, — że dawno byłbym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że: kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie . Otóż dwóch moich starszych braci, wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się za morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.

— Niedołęga jesteś kochaneczku i kwita! — zawołał z pogardą Wiliam. — Miliony ludzi puszcza się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gdérać, jużto ich taka natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia; ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartemi rękami. Raz trzeba być mężczyzną. Ot, wiesz co, jutro płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto; zakosztujesz marynarskiego życia; a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane gwoździki.

— Popłynąłbym z całéj duszy — rzekłem wzdychając, — ale cóż.... kiedy.... kiedy....

— Co takiego? mów do kroćset masztów!

— Oto nie mam pieniędzy.... i ....

— Głupstwo! — zawołał Wiliam — biorę cię na mój koszt tam i napowrót! czy zgoda?

— Zgoda! zgoda! — zawołałem rzucając mu się na szyję.

— A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.

— Niech cię o to głowa nie boli — mówiłem odchodząc; — umiem ja wstać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.II. Pierwsza wycieczka na morze i co mię w niéj spotkało.

Rozszedłszy się z Wiliamem pobiegłem co tchu po towary i zwiozłem je jak najprędzéj, aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biédny staruszek pochwalił mię, mówiąc, iż z radością przekonywa się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili kiedy najczarniejszą gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony. W nocy spać nie mogłem, bojąc się uchybić naznaczonego terminu. Ciemno jeszcze było gdy porwałem się na nogi, ubierając spiesznie. W całym domu cichuteńko jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.

Serce mi biło z bojaźni, to żeby ojciec się nie obudził, to żebym kogo znajomego nie spotkał, albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mię bardzo i rodzice stali ciągle na oczach, nie zważałem na to i biegłem tém prędzéj, aby raz dostawszy się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu.

Wiliam niecierpliwie przechadzał się po brzegu i poznawszy mię zdaleka krzyknął:

— Ha, idziesz przecie; myślałem że się rozżalisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No! siadaj prędzéj, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.

Wskoczyłem do łodzi.

Silném pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza ułatwiał nam przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała na falach, przechylając się często, a ja pierwszy raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, lecz nie śmiałem słówka przemówić, gdyż mi się zdawało że lada chwila czółno wywróci kozła.

Za przybyciem do okrętu, nowy przestrach. Wiliam kazał mi wstępować w górę po jakichś schodkach, czy drabince, zawieszonéj nad wodą. Niewypadało okazywać bojaźni; krew uderzyła mi do głowy, ale przecież jakoś wydrapałem się na pokład.

Kapitan oburczał nas żeśmy się nie pospieszyli i natychmiast gwizdnął silnie, co było znakiem do podniesienia kotwicy. Zawarczał kołowrót i za jego pomocą wyciągnięto ciężką kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka. Zagrzmiały działa, a okręt pochyliwszy się nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wybiegł na pełne morze.

Byłto piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt ludzi osady; zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów zbiegało ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki sznurowe, a na tyle wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę rzeczypospolitéj angielskiéj; na szczycie masztów długie szkarłatne chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.

Nie umiem opisać uczuć jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszéj chęci żeglowania; byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda rzecz zajmowała mię niezmiernie. Dumny mojém szczęściem, z pogardą spoglądałem na niknące wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko; wkrótce już tylko brzegi Anglii, niby sinawa chmurka rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały tylko nieprzejrzane przestwory wód podemną i niebo nad głowami.

Ale zachwycenie moje niedługo trwało. Około jedenastéj przed południem zerwał się silny wiatr zachodni i począł statkiem mocno kołysać. Raptem dostałem mocnych nudności, bólu głowy i mocnych wymiotów. Była to morska choroba, któréj każdy pierwszy raz płynący po morzu uledz musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem że lada chwila okręt wywróci się i zatonie. Natychmiast przypomnieli mi się biédni, zmartwieni mojém nieposłuszeństwem rodzice; ciężki żal mię ogarnął i począłem gorzko płakać.

Tymczasem wicher srożył się coraz bardziéj, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany piętrzyły się, rosły, a mnie zdawało się iż lada chwila nas pochłoną. Śmiertelna trwoga opanowała mię, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli dostać się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniéj pracować będę. O jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze, powtarzałem w duchu; jakąż miał racyę gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja waryat nie słuchałem go i samochcący wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie wyratuję. I znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.

— A ty czego się mazgaisz, babo jakaś — krzyknął nadbiegający Wiliam. — Ślicznie wyglądasz z tym bekiem i morską chorobą. Ruszaj do kajuty i połóż się na łóżko, a nie rób mi wstydu przed całą osadą.

Na czworaku, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to podrzucany chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w kajucie kapitana, gdzie mię jako zaproszonego gościa umieszczono. Ległem na łóżku, ale długi czas usnąć nie mogłem; okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znowu pogrążał się w przepaści, maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały; podrzucane beczki i paki podskakiwały robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mię w najwyższym stopniu.

Nakoniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.

Na drugi dzień późno już obudziłem się. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty; okręt leciuchno się kołysał.

— A więc burza szczęśliwie minęła! — zawołałem zrywając się z łóżka; a że wczoraj nie rozbierałem się wcale, więc téż pobiegłem na pokład.

Pierwszą osobą napotkaną tam był Wiliam.

— No i cóż ty szczurze ziemny — zawołał wesoło, — żyjesz przecie; myślałem żeś już umarł ze strachu; było się czego trwożyć.

— Pewnie że było, — odpowiedziałem zniecierpliwiony trochę jego żarcikami; — jak żyję nie widziałem podobnéj burzy.

— Burzy! co, burzy!? — zawołał Wiliam zanosząc się od śmiechu. — Cha! cha! cha! on silny wiatr burzą nazywa. Ciekawy jestem cobyś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała. Ale bądź spokojny tchórzu, okręt nasz silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie zlęknie się najgwałtowniejszego uraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w mgnieniu oka z morskiéj choroby uleczy.

To rzekłszy zaprowadził mię do ojcowskiéj kajuty i podał potężną szklanicę groku, którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.

— Wypij to, ale do dna, — mówił pijąc sam, — to ci dobrze zrobi i powróci odwagę.

Jak żyję nie piłem groku. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i oprócz lekkiego piwa, nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, byłbym odmówił Wiliamowi; ale on nazwałby mię znów babą lub niedołęgą, a ja chciałem uchodzić za mężczyznę. Krztusząc się wypiłem wszystko.... lecz czułem odrazu że mi się głowa potężnie zawraca. Zaledwie téż wyszedłem z kajuty, gdy nogi zaczęły mi się plątać, a majtkowie ujrzawszy to poczęli śmiać się i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka trzymając się ścian. Tak to pierwszy raz tylko wyłamawszy się z pod czujnego oka rodziców, już upiłem się i zostałem pośmiewiskiem prostaków.

Przez parę dni następnych, okręt z przyczyny przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo powoli. Kapitan mając interes w Yarmouth, skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy parę mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr wilgotny zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnią morza, pokrywającą się tu i owdzie białawą pianą.

— Źle! będzie burza i to porządna — zawołał kapitan. — Zwinąć wielki żagiel! kieruj ku lądowi!

Dreszcz przebiegł mię od stóp do głów na te słowa. Burza, i jeszcze kapitan mówi że porządna! ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak młodym wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich.

Te i podobne myśli trapiły mię srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii i niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth. Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale zarzucić kotwicę w przystani, zasłoniętéj wzgórzem, gdzie zdawało mu się, iż okręt nie będąc tyle narażonym na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.

Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie zerwał nam wszystkich rejów i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć żagle co do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się aby lina pierwszéj nie pękła, a wicher nie roztrącił nas o skaliste wybrzeże. Szalony uragan dąc z przerażającą siłą, zginał potężne maszty, które jak giętkie trzciny dotykały prawie szczytami o powierzchnią wody. Czarna opona chmur zajęła całe niebo, sprawiając niemal nocne ciemności; co chwila ogniste węże piorunowe rozdzierały obłoki, jaskrawém, biało–fioletowém światłem oblewając cały widnokrąg, poczém znów robiło się ciemno. Olbrzymie bałwany, niby góry wodne pędząc ku lądowi, z taką wściekłością raz po raz uderzały w okręt, że wszystko trzęsło się, trzeszczało; statek to w tę, to w ową stronę miotany, szarpał się jak brytan na łańcuchu i zdawało się że lada chwila potarga grube kotwiczne liny i popędzi ku brzegom. Żagle, reje, poszarpane, potrzaskane w kawały, odrywały się od masztów; nareszcie przedni zgruchotany uraganem, padł pokrywając siecią lin cały przód okrętu. Kapitan rozkazał zrąbać wszystko i wrzucić w morze; lecz przez upadek tamtego, maszt środkowy straciwszy punkt oparcia, zaczął się chwiać gwałtownie, zagrażając przewróceniem okrętu; trzeba było i ten jak pierwszy zwalić. Niezmordowany kapitan nie szczędził wszelkich usiłowań aby okręt ocalić, lecz na wybladłéj jego twarzy wyraźnie czytać można było, iż nie wiele pozostaje nadziei.

Podówczas siedziałem skurczony przy drzwiach pokładu, trzymając się z całéj siły żelaznego kółka, za które obie założyłem ręce. Przerażony w najwyższym stopniu, drżałem jak liść, nie wiedząc gdzie się schronić, co z sobą począć. Wszystkie słowa ojca, wszystkie jego przestrogi stały mi wciąż na myśli. Choroba morska jeszcze silniejsza jak przed pięcią dniami, dokuczała mi srodze, a wyrzuty sumienia nieznośnie trapiły.

— Ach Boże! mój Boże! — szeptałem odchodząc od zmysłów; — ja to wszystkiemu jestem winien; przez moje nieposłuszeństwo ściągnąłem gniew Twój na tych niewinnych ludzi: przezemnie wszyscy poginą! Ach, ratuj mię miłosierny Boże! zlituj się nademną. Nigdy już dopóki życia nie zrobię nic bez wiedzy i woli moich kochanych rodziców; będę im posłusznym we wszystkiem. Ach, Panie! Panie! zmiłuj się! zmiłuj!

Ale burza wrzała straszliwie, huk piorunów i świst wiatru nie ustawał na chwilę; dwa statki kupieckie zerwane z kotwic, przeleciawszy jak błyskawica koło naszego okrętu, roztrzaskały się o nadbrzeżne skały; inny okręt o kilkaset sążni od nas odległy, z całym ładunkiem i wszystkiemi ludźmi poszedł na dno; widziałem starych majtków, doświadczonych marynarzy, modlących się na klęczkach i gotujących się na śmierć.

Wtém we drzwiach, przy których siedziałem, ukazał się wybladły utykacz szpar i zawołał przerażającym głosem:

— Otwór w okręcie! cztery stopy wody w kadłubie!

— Do pomp! do pomp cała osada! — krzyknął kapitan zwołując wszystkich na pomost.

— Wstawaj próżniaku! — zawołał utykacz potrącając mię silnie. — Czy nie słyszysz co się dzieje! ruszaj do pompy, bo cię wrzucę w morze niedołęgo!

Zerwałem się na nogi i pobiegłem pracować z innemi, ale mimo wysilenia robota nie na wiele się zdała, po cało–godzinném pompowaniu, zawołano z wnętrza okrętu: pięć stóp wody!....

Naówczas kapitan zagrożony zatonięciem okrętu, rozkazał dać ognia z dział na trwogę! Nieobeznany ze zwyczajami marynarskiemi, usłyszawszy ten huk, myślałem że okręt pękł na poły i zemdlałem ze strachu.

Porwano mię i odrzucono na bok, sądząc że umarłem. Każdy tylko sobą zajęty nie troszczył się wcale o drugich; już się zciemniało kiedy odzyskałem zmysły.

Na okręcie panowało zupełne zamieszanie. Pomimo ciągle dawanych wystrzałów, ani od brzegu, ani od innych statków stojących na kotwicach, żadna łódź nie przybywała nam na pomoc, a okręt coraz więcéj nabierał wody; wszelka nadzieja ratunku zniknęła. Nakoniec bryg wojenny, wzruszony naszym losem, poświęcił swą szalupę, wysyłając ją ku nam. Długi czas walczyli dzielni majtkowie z rozhukaném morzem, zanim zdołali przybliżyć się; nakoniec uchwycili rzuconą linę i przybili do naszego statku.

Popłoch i zamieszanie mogłyby nas zgubić, gdyby nie energia kapitana, który powstrzymawszy cisnących się tłumem, nietylko wszystkich szczęśliwie do szalupy przesadził, ale nadto swoją gotówkę, papiéry i kosztowności ocalił. Z początku chcieliśmy się dostać na pokład brygu, lecz o tém ani można było marzyć. Kapitan więc nakłonił sternika szalupy ażeby skierował ku lądowi, biorąc na siebie odpowiedzialność w razie gdyby zatonęła. Z pomocą wioseł i wiatru szybko przebywaliśmy przestrzeń przedzielającą nas od brzegu; lecz zaledwie odpłynęliśmy o paręset sążni od opuszczonego statku, kiedy ten pogrążył się w przepaściach morskich.

Po nadludzkich wysileniach, zmordowani, przemokli i drżący, dostaliśmy się nakoniec do brzegu w pobliżu latarni Winterton.

Mieszkańcy miasta Yarmouth, zgromadzeni w niezmiernéj liczbie na brzegu, przyjęli nas z największą gościnnością, zabrali do domów i pokrzepili rozgrzewającą strawą i ciepłém posłaniem. Właściciele ocalonych okrętów zrobili natychmiast składkę i doręczyli kapitanowi, prosząc ażeby rozdał ją między potrzebnych. Za pomocą tego wsparcia każdy z nas mógł dostać się do Londynu, albo do domu wrócić.

Za wstawieniem się Wiliama dostałem trzy gwineje; było to aż nadto na drogę do Hull, gdzie jak każdy z moich czytelników zapewne mniema, zaraz się udałem dla pocieszenia i przebłagania strapionych rodziców.

Gdybym miał iskierkę rozumu, gdybym miał poczciwe serce, byłbym to niezawodnie uczynił; ale posiadając tak znaczną kwotę nie mogłem się oprzéć chęci zobaczenia Londynu. Razem z niebezpieczeństwem i strachem przeminęły dobre zamiary; a zresztą wracać, do domu po tak niefortunnéj próbie, narazić się na gniew ojca i pośmiewisko wszystkich znajomych — nie... na to nie mogłem się odważyć. Zamiast więc myśléć o powrocie, zacząłem błąkać się po mieście, szukając sposobności udania się do Londynu.

Na drugi dzień napotkałem naszego kapitana idącego z Wiliamem. Kolega mój miał wcale niewesołą minę i z westchnieniem podając mi rękę, rzekł:

— I cóż biedny Robinsonie, spotkał cię strach niemały, a wszystko z mojéj przyczyny.

— Jakto z twéj przyczyny? — zapytał kapitan.

— Tak, ojcze, bo to ja go namówiłem aby z nami popłynął, a tymczasem zamiast spodziewanéj przyjemności, o mało téj wycieczki nie przypłacił życiem.

— Słuchaj chłopcze! — rzekł poważnie kapitan, — ostrzegam cię po przyjacielsku, ażebyś więcéj nie próbował żeglugi. Wypadek jakiego doznałeś, powinien cię przekonać, że nie jesteś stworzonym na marynarza.

— A pan czy także nigdy już w życiu nie wsiądziesz na okręt? — zagadnąłem go.

— Ja to całkiem co innego — odrzekł kapitan; — żeglarstwo jest mojém zatrudnieniem i utrzymaniem. Ale ty wcale się tém nie trudnisz i zapewne tylko nierozsądna namowa mojego syna nakłoniła cię do sprobowania tego niebezpiecznego żywiołu.

— O nie, panie! — odpowiedziałem z zapałem. — Żegluga od lat dziecinnych zajmuje mię i pociąga niezmiernie, tak, iż przeciw woli ojca, wbrew jego najsurowszych zakazów, puściłem się potajemnie na morze, bez którego żyć nie mogę.

— Jakto! — zawołał z niezmierném oburzeniem kapitan, — ty dzieciuchu odważyłeś się wbrew rozkazom ojca postąpić. I czémże ja sobie na to zasłużyłem, żeby taki urwisz śmiał wstąpić nogą na mój statek. A czy ty wiesz niepoczciwy synu, że nieposłuszeństwo dla rodziców pociąga za sobą karę bożą, i kto wie czy nie przez ciebie straciłem okręt. Precz mi z oczu niecnoto i nieważ pokazywać mi się więcéj, ani wdawać z Wiliamem, bo mię popamiętasz!

Widząc że spłonąłem ze wstydu i oczy mi łzami zaszły, poczciwy kapitan wzruszył się i rzekł łagodniéj:

— No, nie martw się i nie przypuszczaj sobie do głowy; jeszcze możesz być porządnym człowiekiem, staraj się więc jak najprędzéj naprawić złe któreś uczynił i wracaj natychmiast do domu.

I uścisnąwszy mię za rękę, wsunął w nią dwie gwineje.

Wiliam pożegnał mię także i ucałował serdecznie.

Na drugi dzień rano, ugodziwszy za parę szylingów furmana, wracającego do domu, wsiadłem na wóz i pojechałem... do Londynu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: