- promocja
Przypływy nocy. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 5 - ebook
Przypływy nocy. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 5 - ebook
Po dziesięcioleciach wojny plemiona Tiste Edur zjednoczyły się wreszcie pod nieubłaganą władzą króla czarnoksiężnika Hirothów. Ale za pokój trzeba było zapłacić straszliwą cenę – pakt zawarty z tajemniczą mocą, której motywy są w najlepszym razie podejrzane, a w najgorszym śmiertelnie groźne.
Na południu ekspansjonistyczne królestwo Letheru pożarło już wszystkich mniej cywilizowanych sąsiadów. Jego głód jest zimny i nienasycony. Pożarło wszystkich oprócz Tiste Edur. W Letherze ma nastąpić od dawna przepowiadany renesans. Przekształci się on z królestwa i zagubionej kolonii Pierwszego Imperium w odrodzone imperium. Dlatego jego mieszkańcy skierowali chciwe spojrzenia na północ, ku bogatym i żyznym ziemiom oraz wybrzeżom Tiste Edur.
Wszystko wskazuje na to, że Tiste Edur muszą upaść – albo pod przygniatającym ciężarem złota, albo pod ciosami mieczów. Takie jest przeznaczenie.
Na spotkaniu, na którym miał być podpisany wiekopomny traktat między tymi dwoma sąsiadami, przebudziły się starożytne siły. Albowiem starcie między tymi dwiema cywilizacjami jest jedynie bladym odbiciem znacznie starszej i bardziej pamiętnej walki – konfrontacji, w której sercu leży niezasklepiona jeszcze rana po dawnej zdradzie oraz pragnienie zemsty.
Tiste Edur – rodacy Trulla Sengara – wierzą, że najmroczniejsze pragnienia ducha przynoszą przypływy z południa, przypływy, które nadchodzą w środku nocy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-84-9 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyrazy najwyższego uznania dla starej bandy: Ricka, Chrisa i Marka, za wyrażone z góry komentarze na temat tej powieści. Dla Courtneya, Cam i Davida Kecka, za ich przyjaźń. Jak zwykle dziękuję też Clare i Bowenowi, a także Simonowi Taylorowi i jego współpracownikom z Transworld. Steve’owi Donaldsonowi, Rossowi i Perry’emu; Peterowi i Nicky Crowtherom, Patrickowi Walshowi i Howardowi Morhaimowi. A także pracownikom Baru Italia Tony’ego, za tę, już drugą, powieść, dla której paliwem była ich kawa.DRAMATIS PERSONAE
Tiste Edur
TOMAD SENGAR: patriarcha rodu Sengarów
URUTH: matriarchini rodu Sengarów
FEAR SENGAR: najstarszy syn, główny instruktor wojowników plemion
TRULL SENGAR: drugi syn
BINADAS SENGAR: trzeci syn
RHULAD SENGAR: czwarty i najmłodszy syn
MAYEN: narzeczona Feara
HANNAN MOSAG: król-czarnoksiężnik Konfederacji Sześciu Plemion
THERADAS BUHN: najstarszy syn rodu Buhnów
MIDIK BUHN: drugi syn
BADAR: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
RETHAL: wojownik
CANARTH: wojownik
CHORAM IRARD: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
KHOLB HARAT: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
MATRA BRITH: wojownik, który jeszcze nie przelał krwi
Letheryjscy niewolnicy Tiste Edur
UDINAAS
PIÓRKOWA WIEDŹMA
HULAD
VIRRICK
Letheryjczycy
W pałacu
EZGARA DISKANAR: król Letheru
JANALL: królowa Letheru
QUILLAS DISKANAR: książę i dziedzic tronu
UNNUTAL HEBAZ: preda (dowódca) letheryjskiej armii
BRYS BEDDICT: finadd (kapitan) i królewski obrońca, najmłodszy z braci Beddictów
MOROCH NEVATH: finadd, osobisty strażnik księcia Quillasa Diskanara
KURU QAN: królewski ceda (czarodziej)
NISALL: pierwsza konkubina króla
TURUDAL BRIZAD: pierwszy konkubent królowej
NIFADAS: pierwszy eunuch
GERUN EBERICT: finadd w Gwardii Królewskiej
TRIBAN GNOL: kanclerz
LAERDAS: mag ze świty księcia
Na północy
BURUK BLADY: kupiec z północy
SEREN PEDAC: poręczycielka Buruka Bladego
HULL BEDDICT: obserwator na północy, najstarszy z braci Beddict
NEKAL BARA: czarodziejka
ARAHATHAN: mag
ENEDICTAL: mag
YAN TOVIS (POMROKA): atri-preda w Rubieży Fentów
W mieście Letheras
TEHOL BEDDICT: obywatel mieszkający w stolicy, drugi z braci Beddictów
HEJUN: pracownica Tehola
RISSARH: pracownica Tehola
SHAND: pracownica Tehola
CHALAS: strażnik
BIRI: kupiec
HULDO: właściciel lokalu
BUGG: sługa Tehola
UBLALA PUNG: przestępca
HARLEST: strażnik domowy
ORMLY: mistrz szczurołap
RUCKET: główny śledczy, Cech Szczurołapów
BUBYRD: Cech Szczurołapów
BŁYSK: Cech Szczurołapów
RUBIN: Cech Szczurołapów
ONYKS: Cech Szczurołapów
SCINT: Cech Szczurołapów
IMBRYK: dziewczynka
SHURQ ELALLE: złodziejka
SELUSH: ubierająca zmarłych
PADDERUNT: pomocnik Selush
URUL: główny kelner u Hulda
INCHERS: obywatel
HULBAT: obywatel
TURBLE: obywatel
UNN: półkrwi tubylec
DELISP: matrona burdelu „Świątynia”
PRIST: ogrodnik
SILNY RALL: bandyta
ZIELONA ŚWINIA: osławiony mag z dawnych czasów
Inni
WITHAL: meckroski płatnerz
RIND: nacht
MAPE: nacht
PULE: nacht
UKRYTY WEWNĄTRZ
SILCHAS RUIN: Tiste Andii, jednopochwycony Eleint
SCABANDARI KRWAWOOKI: Tiste Edur, jednopochwycony Eleint
GOTHOS: Jaghut
RUD ELALLE: dziecko
ŻELAZNA KRATA: żołnierz
CORLO: mag
PÓŁGARNIEC: żołnierz
ULSHUN PRAL: ImassPROLOG
Pierwsze dni Rozbicia Emurlahn
Inwazja Edur, Wiek Scabandariego Krwawookiego
Czas pradawnych bogów
Z potarganych wiatrem, gęstych od dymu chmur padał na ziemię deszcz krwi. Ostatnie latające fortece pospadały z nieba, spowite płomieniami i buchające czarnym dymem. Ich gwałtowny upadek wyrył w ziemi głębokie bruzdy. Rozpadały się na kawałki z głośnym hukiem, sypiąc splamionymi czerwienią kamieniami na stosy trupów, które pokrywały ziemię od horyzontu po horyzont.
Wielkie miasta-roje zmieniły się w stosy pokrytych popiołem ruin, a ogromne, niebotyczne chmury, które wyrosły nad każdym z nich w chwili ich zagłady – pełne gruzu, rozerwanych na strzępy ciał i krwi – kłębiły się, gdy odpływało z nich ciepło, przesłaniając powoli niebo.
Legiony zwycięzców zebrały się pośród unicestwionych armii na centralnej równinie. Jej większą część pokrywały idealnie do siebie dopasowane płaskie kamienie brukowe. Upadek latających fortec nie zostawił tu zbyt głębokich wyżłobień, ale niezliczone trupy pokonanych utrudniały triumfatorom ustawienie się w szyku. One i zmęczenie. Legiony należały do dwóch różnych armii, połączonych w tej wojnie sojuszem, i nie ulegało wątpliwości, że jednej z niej powiodło się znacznie lepiej niż drugiej.
Scabandari opadał poprzez skłębione chmury, mrugając migotkami, by oczyścić lodowato niebieskie smocze oczy. Na jego potężnych skrzydłach koloru żelaza osadzała się mgiełka krwi. Smok przechylił się w locie i opuścił głowę, spoglądając na swe zwycięskie dzieci. Szare chorągwie legionów Tiste Edur łopotały chybotliwie nad głowami gromadzących się wojowników. Według oceny Scabandariego ocalało co najmniej osiemnaście tysięcy jego zrodzonych w cieniu kuzynów. Mimo to w namiotach Pierwszej Przystani zapanuje dziś żałoba. O świcie na równinę wymaszerowało z górą dwieście tysięcy Tiste Edur. Niemniej jednak… to wystarczy.
Edur starli się ze wschodnią flanką armii K’Chain Che’Malle, uprzedzając ich szarżę falami niszczycielskich czarów. Szyki nieprzyjaciela ustawiono z myślą o odparciu frontalnego ataku i reakcja na groźbę nadchodzącą ze skrzydła była fatalnie spóźniona. Legiony Edur wbiły się niczym sztylet w serce wrogich zastępów.
Gdy Scabandari podleciał bliżej, ujrzał na dole rozsiane tu i ówdzie czarne jak noc chorągwie Tiste Andii. Ocalało z tysiąc wojowników, być może mniej. Sojusznicy Edur srodze ucierpieli i ich tytuł do zwycięstwa wydawał się raczej wątpliwy. Starli się z Łowcami K’ell, elitarnymi armiami trzech matron. Czterysta tysięcy Tiste Andii przeciwko sześćdziesięciu tysiącom Łowców. Dodatkowe kompanie Andii i Edur zaatakowały latające fortece. Wiedzieli, że idą na śmierć, i ich poświęcenie miało kluczowe znaczenie dla dzisiejszego zwycięstwa, albowiem nie pozwolili latającym fortecom przyjść z pomocą armiom walczącym na dole. Ataki na cztery fortece przyniosły tylko niewielkie skutki, gdyż krótkoogonowi walczyli z niezrównaną zaciekłością, mimo że ich liczba była niewielka. Przelana krew Tiste dała jednak Scabandariemu i jego sojusznikowi, który również był jednopochwyconym smokiem, czas potrzebny, by zbliżyć się do latających fortec i uderzyć w nie mocą grot Starvald Demelain, Kurald Galain i Kurald Emurlahn.
Smok opadł w rejon, gdzie góra zwłok K’Chain Che’Malle znaczyła miejsce śmierci jednej z matron. Obrońcy zginęli od mocy Kurald Emurlahn i dzikie cienie nadal unosiły się nad stokami niczym widma. Scabandari rozpostarł skrzydła, łopocząc nimi w parnym powietrzu, i wylądował na stercie gadzich ciał.
Po chwili przybrał postać Tiste Edur. Miał skórę barwy kutego żelaza, długie, luźno opadające siwe włosy, wychudłą, orlą twarz i blisko osadzone oczy o twardym wyrazie. Wokół szerokich ust z opadającymi w dół kącikami nie było zrodzonych ze śmiechu bruzd. Wysokie, wolne od zmarszczek czoło naznaczyły skrzyżowane ukośnie, sinobiałe blizny, wyraźnie rysujące się na tle ciemnej skóry. Miał na sobie skórzane szelki, na których wisiał dwuręczny miecz, u pasa nosił dwa długie noże, a przez ramię przerzucił sobie łuskowatą pelerynę – skórę matrony, tak świeżą, że błyszczała jeszcze od naturalnych olejów.
Wysoki Edur zbrukany kropelkami krwi obserwował zbierające się legiony. Oficerowie jego armii spojrzeli na swego wodza, po czym zaczęli wydawać rozkazy żołnierzom.
Scabandari zwrócił się na północny zachód, wpatrując się z przymrużonymi powiekami w skłębione chmury. Po chwili wychynął z nich ogromny, biały jak kość smok, chyba jeszcze większy od Scabandariego w smoczej postaci. Jego również pokrywały plamy krwi… w znacznej części jego własnej, jako że Silchas Ruin wspomagał swych kuzynów Andii w walce z Łowcami K’ell.
Scabandari z uwagą obserwował zbliżającego się sojusznika. Odsunął się do tyłu dopiero w chwili, gdy ogromny smok wylądował na szczycie wzgórza i zmienił szybko postać. Przerastał jednopochwyconego Tiste Edur co najmniej o głowę, ale był straszliwie chudy. Pod jego gładką, niemal przezroczystą skórą uwydatniały się węzły mięśni. W długich, gęstych, białych włosach wojownika lśniły szpony jakiegoś drapieżnego ptaka. Jego oczy błyszczały tak intensywnie, że ich czerwień miała barwę gorączki. Silchas Ruin odniósł wiele ran. Jego ciało naznaczyły szramy po ciosach mieczy. Górna część zbroi spadła niemal całkowicie, odsłaniając niebieskozielone tętnice i żyły, rozgałęziające się pod cienką, bezwłosą skórą piersi. Nogi miał lepkie od krwi, podobnie jak ręce. Bliźniacze pochwy, które nosił u pasa, były puste. Oba jego miecze złamały się, mimo że nasycono je czarami. Stoczył bardzo zacięty bój.
Scabandari pozdrowił go, pochylając głowę.
– Silchasie Ruin, mój bracie w duchu. Najwierniejszy z sojuszników. Spójrz na równinę. Zwyciężyliśmy.
Blada twarz albinosa Tiste Andii wykrzywiła się w bezgłośnym gry-masie.
– Moje legiony późno przybyły wam z odsieczą – przyznał Scabandari. – Serce mi krwawi na myśl o poniesionych przez was stratach. Niemniej jednak zdobyliśmy bramę, czyż nie tak? Droga prowadząca do tego świata należy do nas, a sam świat stoi przed nami otworem… możemy go splądrować, stworzyć dla naszych ludów godne ich imperia.
Gdy Ruin spojrzał na ciągnącą się w dole równinę, jego długopalce, zbrukane krwią dłonie zacisnęły się nagle. Legiony Edur otoczyły ostatnich ocalałych Andii nierównym pierścieniem.
– W powietrzu cuchnie śmiercią – warknął Silchas Ruin. – Ledwie mogę zaczerpnąć go w płuca, żeby przemówić.
– Będziemy jeszcze mieli pod dostatkiem czasu na przygotowanie nowych planów – stwierdził Scabandari.
– Mój lud zmasakrowano. Otoczyliście nas kręgiem, ale to spóźniona opieka.
– Ale za to symboliczna, bracie. Na tym świecie są inni Tiste Andii. Sam mi to mówiłeś. Wystarczy, że odnajdziecie tę pierwszą falę osadników, a odzyskacie siłę. Co więcej, przybędą też inni. Moi i twoi kuzyni, uciekający przed poniesionymi klęskami.
Silchas Ruin zasępił się jeszcze bardziej.
– Dzisiejsze zwycięstwo tworzy gorzką alternatywę.
– K’Chain Che’Malle już prawie wyginęli. Wszyscy o tym wiemy. Widzieliśmy wiele innych martwych miast. Zostało tylko Morn, które leży na odległym kontynencie, a nawet tam krótkoogonowi zrywają łańcuchy w krwawym buncie. Skłócony wróg jest wrogiem, który szybko upadnie, przyjacielu. Kto jeszcze na tym świecie ma moc potrzebną, by się nam przeciwstawić? Jaghuci? Są nieliczni i rozproszeni. Imassowie? Cóż może zdziałać kamienna broń przeciwko naszemu żelazu? – Umilkł na chwilę. – Forkrul Assailowie nie wydają się skłonni, by nas osądzić. Zresztą wygląda na to, że z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Nie, przyjacielu, po dzisiejszym zwycięstwie cały ten świat leży u naszych stóp. Tu nie będą już was prześladować wojny domowe, od których cierpi Kurald Galain. A ja i ci, którzy podążają za mną, uciekniemy od rozdarcia, które dotknęło Kurald Emurlahn…
Silchas Ruin prychnął pogardliwie.
– Sam spowodowałeś to rozdarcie, Scabandari.
Nadal przyglądał się zebranym na dole oddziałom Tiste, nie zauważył więc błysku gniewu wywołanego jego rzuconą od niechcenia uwagą. Błysk ten zgasł jednak po uderzeniu serca i twarz Scabandariego odzyskała spokojny wyraz.
– Zdobyliśmy nowy świat, bracie.
– Na szczycie wzgórza na północy stoi Jaghut – stwierdził Silchas Ruin. – Świadek tej wojny. Nie zbliżałem się do niego, bo wyczułem początek rytuału. Omtose Phellack.
– Boisz się tego Jaghuta, Silchasie Ruin?
– Boję się tego, czego nie znam, Scabandari… Krwawooki. Musimy się jeszcze wiele nauczyć o tym królestwie i jego mieszkańcach.
– Krwawooki?
– Nie widzisz sam siebie – wyjaśnił Ruin. – Nadaję ci to imię z uwagi na krew, która splamiła… twą wizję.
– To trochę śmieszne usłyszeć coś takiego z twoich ust, Silchasie Ruin. – Scabandari wzruszył ramionami i podszedł do północnego skraju stosu, stąpając ostrożnie po poruszających się pod jego stopami trupach. – Mówisz: Jaghut…
Odwrócił się, ale Silchas Ruin stał zwrócony do niego plecami, spoglądając z góry na garstkę swych ocalałych podkomendnych.
– Omtose Phellack, Grota Lodu – mówił Ruin, nie odwracając się. – Co on próbuje wyczarować, Scabandari Krwawooki? Zastanawiam się…
Jednopochwycony Edur podszedł do Tiste Andii.
Sięgnął do lewego buta i wyciągnął z cholewki wytrawiony cieniem sztylet, na którego żelaznej klindze tańczyły czary.
Zrobił jeszcze jeden krok i wbił nóż w plecy Ruina.
Ciałem Tiste Andii targnęły spazmy. Z jego gardła wyrwał się donośny ryk…
W tej samej chwili legiony Edur zwróciły się nagle w stronę Andii, uderzając na nich ze wszystkich stron. Zaczęła się ostatnia dziś rzeź.
Magia otoczyła Silchasa Ruina wijącymi się łańcuchami. Albinos padł na ziemię.
Scabandari Krwawooki przykucnął nad nim.
– Niestety, z braćmi zawsze tak bywa – wyszeptał. – Władca musi być jeden. Nie dwóch. Wiesz, że to prawda. Choć ten świat jest wielki, prędzej czy później doszłoby do wojny między Edur a Andii. Odezwałby się w nas zew krwi. Dlatego to my obejmiemy panowanie nad bramą. Tylko Edur przejdą na drugą stronę. Wytępimy Andii, którzy już tu są… Jakiego wojownika mogliby wystawić przeciwko mnie? W zasadzie są już trupami. I tak właśnie powinno być. Jeden lud. Jeden władca. – Wyprostował się, słysząc ostatnie krzyki umierających wojowników Andii, dobiegające z równiny na dole. – Niestety nie mogę cię zabić natychmiast. Jesteś zbyt potężny. Dlatego zabiorę cię w odpowiednie miejsce, zostawię korzeniom, ziemi i kamieniom na zrytym gruncie…
Przybrał postać smoka. Zacisnął ogromną szponiastą łapę na nieruchomym ciele Silchasa Ruina i wzleciał ku niebu z głośnym łopotem skrzydeł.
Wieża znajdowała się niespełna trzysta mil na południe od pola bitwy. Tylko niski, poobtłukiwany mur otaczający dziedziniec świadczył, że tej budowli nie wznieśli Jaghuci, że pojawiła się samoistnie obok trzech jaghuckich wież, kierowana prawami niezrozumiałymi dla bogów i śmiertelników. Pojawiła się… by czekać na przybycie tych, których miała uwięzić na wieki. Istot obdarzonych śmiercionośną mocą.
Takich jak jednopochwycony Tiste Andii Silchas Ruin, trzeci i ostatni z trojga dzieci Matki Ciemności.
W ten sposób z drogi Scabandariego Krwawookiego zniknął ostatni godny przeciwnik pośród Tiste.
Troje dzieci Matki Ciemności.
Trzy imiona…
Andarist, który dawno temu wyrzekł się swej mocy, by odpowiedzieć na żałobę, której nigdy nie mógł uleczyć, nie wiedząc, że to moja dłoń jest jej przyczyną…
Anomandaris Irake, który zerwał ze swą matką i swym ludem. A potem zniknął, nim miałem szansę go załatwić. Zniknął i zapewne nikt go już nigdy nie ujrzy.
I teraz Silchas Ruin, którego niedługo pochłonie wieczne więzienie Azath.
Scabandari Krwawooki cieszył się z tego. Ze względu na swój lud i samego siebie. Podbije ten świat. Jedynie pierwsi osadnicy Andii mogli zagrozić jego pretensjom.
Wojownik Tiste Andii w tym królestwie? Nie przychodzi mi do głowy żaden… nie taki, który mógłby się równać ze mną mocą.
Scabandari Krwawooki nie wpadł na to, by zadać sobie pytanie, gdzie mógł się podziać ten z trzech synów Matki Ciemności, który zniknął.
Ale nawet to nie był jego największy błąd…
***
Na polodowcowym wzgórzu wznoszącym się na północy samotny Jaghut zaczął tkać czary Omtose Phellack. Był świadkiem zniszczeń spowodowanych przez dwóch jednopochwyconych Eleintów i towarzyszące im armie. Nie współczuł zbytnio K’Chain Che’Malle. Oni i tak już wymierali, z niezliczonych powodów, z których żaden nie obchodził szczególnie Jaghuta. Nie niepokoili go również intruzi. Dawno już utracił zdolność odczuwania niepokoju. A także strachu. I, trzeba to przyznać, zachwytu.
Wyczuł zdradę, gdy do niej doszło, odległy kwiat magii i rozlew ascendentnej krwi. Tam, gdzie były dwa smoki, został tylko jeden.
Typowe.
Po krótkiej chwili, w czasie gdy Gothos odpoczywał w przerwie między fazami swego rytuału, wyczuł, że ktoś zbliża się doń od tyłu. Pradawny bóg, zwabiony tu gwałtownym rozdarciem bariery między królestwami. Należało się tego spodziewać. Ale… który z nich? K’rul? Draconus? Siostra Zimnych Nocy? Osserc? Kilmandaros? Sechul Lath? Choć Jaghut udawał obojętność, ciekawość w końcu zmusiła go do odwrócenia się w stronę przybysza.
Ach, to niespodziewane… ale interesujące.
Mael, Pradawny Władca Mórz, był przysadzisty i szeroki w ramionach. Jego skóra miała ciemnoniebieską barwę, na gardle i nagim brzuchu przechodzącą w jasnozłotą. Z szerokiej, niemal płaskiej czaszki zwisały w strąkach blond włosy. W bursztynowych oczach Maela kipiał gniew.
– Gothosie, jaki rytuał przygotowujesz w odpowiedzi na to? – wychrypiał pradawny bóg.
Jaghut skrzywił się.
– Narobili bałaganu. Mam zamiar tu posprzątać.
– Lód. – Pradawny bóg prychnął pogardliwie. – Jaghucka odpowiedź na wszystko.
– A jaka byłaby twoja odpowiedź, Maelu? Potop czy… potop?
Pradawny bóg spoglądał na południe, zaciskając mocno zęby.
– Będę miał sojuszniczkę. Kilmandaros. Przybędzie z drugiej strony rozdarcia.
– Został tylko jeden jednopochwycony Tiste – stwierdził Gothos. – Wygląda na to, że powalił swego towarzysza i właśnie w tej chwili grzebie go na zatłoczonym podwórku Wieży Azath.
– To przedwczesny krok. Czy wydaje mu się, że K’Chain Che’Malle są jedynymi przeciwnikami, jakich napotka w tym królestwie?
– Zapewne tak – odparł Jaghut, wzruszając ramionami.
Mael milczał przez chwilę.
– Nie niszcz tego wszystkiego swym lodem, Gothosie – rzekł wreszcie z westchnieniem. – Proszę cię, byś to… zachował.
– Dlaczego?
– Mam swoje powody.
– Cieszę się z tego. A co to za powody?
Pradawny bóg obrzucił go złowrogim spojrzeniem.
– Bezczelny z ciebie skurczybyk.
– Czemu miałbym się zmieniać?
– W morzu z czasu opada zasłona, Jaghucie. W głębinach płyną niezwykle starożytne prądy. Na płyciznach słychać szepty przyszłości. Pływy krążą między nimi, powodując nieustanną wymianę. Takie jest moje królestwo. Taka jest moja wiedza. Zamknij te szczątki w swym cholernym lodzie, Gothosie. Zamroź w tym miejscu sam czas. Jeśli to uczynisz, uznam się za twego dłużnika… a to pewnego dnia może ci się przydać.
Gothos zastanawiał się chwilę nad słowami pradawnego boga. Wreszcie skinął głową.
– Może i masz rację. Zgoda, Maelu. Idź do Kilmandaros. Zmiażdż tego Eleinta Tiste i rozprosz jego lud, ale zrób to szybko.
Mael przymrużył powieki.
– A to dlaczego?
– Dlatego że czuję, że ktoś się przebudził. Daleko stąd, ale nie tak daleko, jak byś tego chciał.
– Anomander Rake.
Gothos skinął głową.
– To było do przewidzenia – stwierdził Mael ze wzruszeniem ramion. – Osserc wkrótce przetnie mu drogę.
Jaghut uśmiechnął się, odsłaniając potężne kły.
– Znowu?
Pradawny bóg nie mógł nie uśmiechnąć się w odpowiedzi.
Choć obaj rozmówcy się uśmiechali, na polodowcowym wzgórzu było bardzo niewiele wesołości.
1159 rok snu Pożogi
Rok Białych Żyłek w Hebanie
Trzy lata przed letheryjskim Siódmym Zamknięciem
Obudził się z brzuchem wypełnionym solą, nagi i zagrzebany do połowy w białym piasku pośród pozostawionych przez sztorm szczątków. Z góry dobiegał krzyk mew. Ich cienie przesuwały się po pomarszczonej powierzchni plaży. Jego żołądkiem targnęły nagłe skurcze. Powoli przetoczył się z jękiem na bok.
I zobaczył, że na plaży leży więcej ciał. I szczątki statków. Płycizny zalegały bryły i płyty szybko topniejącego lodu. Biegały po nich tysiące krabów.
Potężnie zbudowany mężczyzna podźwignął się na ręce i kolana, po czym zwymiotował na piasek gorzkimi płynami. Głowę wypełniały mu fale pulsującego bólu, tak dojmującego, że niemal go oślepiał. Minęła dłuższa chwila, nim zdołał usiąść i ponownie przyjrzeć się otaczającej go scenerii.
Brzeg tam, gdzie nie powinno być brzegu.
Poprzedniej nocy z głębin przed nimi wynurzyły się góry lodowe. Największa pojawiła się na powierzchni tuż przed ogromnym pływającym miastem Meckrosów, które rozpadło się na kawałki niczym sklecona z patyków tratwa. Meckroskie kroniki nie odnotowały niczego, co można by porównać z katastrofą, której był świadkiem – nagłą i niemal całkowitą zagładą miasta liczącego sobie dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Nadal dręczyło go niedowierzanie, jakby jego pamięć zarejestrowała obrazy tego, co nie mogło się wydarzyć, wizje zrodzone w porażonym gorączką mózgu.
Wiedział jednak, że to nie był wytwór wyobraźni. Że widział to na własne oczy.
I, jakimś cudem, ocalał.
Słońce grzało mocno, ale nie było upału. Niebo nad głową mężczyzny było raczej mlecznobiałe niż błękitne. Zauważył też, że mewy nie są wcale mewami, lecz jakimiś gadami o jasnych skrzydłach.
Podniósł się chwiejnie. Ból głowy ustępował już, ale przez jego ciało przebiegały fale dreszczy, a pragnienie było demonem, który rozszarpywał mu pazurami gardło, próbując się wydostać na zewnątrz.
Krzyki latających jaszczurek zmieniły tonację. Odwrócił się w stronę lądu.
Pojawiły się tam trzy istoty, lezące powoli przez bezbarwną trawę nad linią zasięgu wód przypływu. Sięgały mu zaledwie do bioder, były czarnoskóre i bezwłose, miały idealnie okrągłe głowy i spiczaste uszy. Bhoka’rale. Pamiętał je z lat młodości, gdy meckroski statek handlowy wrócił z Nemil. Te stworzenia były jednak bardziej muskularne, przynajmniej dwukrotnie masywniejsze od oswojonych zwierzątek przywiezionych przez kupców do pływającego miasta. Zmierzały prosto w jego stronę.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś, co mógłby wykorzystać jako broń, i znalazł kawał wyrzuconego na brzeg drewna, który nadawał się na maczugę. Uniósł go i czekał, aż bhoka’rale podejdą bliżej.
Zatrzymały się, spoglądając nań oczami upstrzonymi żółtymi plamami.
I nagle środkowe stworzenie skinęło dłonią.
„Chodź”. Nie można było wątpić w znaczenie tego aż nazbyt ludzkiego gestu.
Mężczyzna ponownie omiótł plażę badawczym spojrzeniem. Żadne z ciał się nie poruszało. Kraby żerowały bez przeszkód. Raz jeszcze zerknął na niezwykłe niebo i ruszył ku trzem istotom.
Odwróciły się i poprowadziły go na porośniętą trawą skarpę.
Tutejsza trawa nie przypominała niczego, co w życiu widział: długie, puste w środku źdźbła o trójkątnym przekroju, do tego ostre jak brzytwa – o czym się przekonał, gdy przeszedł przez ich kępę i zobaczył, że nogi pokryły mu liczne, krzyżujące się ze sobą skaleczenia. Za skarpą zaczynała się ciągnąca się w głąb lądu równina, z rzadka usiana kępami tej samej trawy. Ziemia między nimi była słona i jałowa. Gdzieniegdzie dało się też dostrzec kamienie. Każdy z nich wyglądał inaczej i wszystkie były dziwnie kanciaste, jakby nie dotknęła ich erozja.
W oddali wznosił się samotny namiot.
Bhoka’rale prowadziły go w tamtą stronę.
Gdy się zbliżyli, zobaczył smugi dymu buchające ze szczytu namiotu oraz ze szpary wejścia.
Jego eskorta się zatrzymała. Kolejny gest skierował go do środka. Mężczyzna wzruszył ramionami, przykucnął i wsunął się do namiotu.
W półmroku było widać opatuloną postać. Jej twarz osłaniał kaptur. Przed nieznajomym stał koksowy piecyk, z którego biły uderzające do głowy opary. Przy wejściu postawiono kryształową butelkę, trochę suszonych owoców oraz bochen czarnego chleba.
– W butelce jest źródlana woda – wychrypiał nieznajomy po meckrosku. – Proszę, pokrzep się po swych przejściach.
Mężczyzna wymruczał słowa podziękowania i sięgnął szybko po butelkę. Zaspokoiwszy pragnienie, wyciągnął rękę po chleb.
– Dziękuję, nieznajomy – rzekł, potrząsając głową. – Od tego dymu wszystko tańczy mi przed oczyma.
Odpowiedział mu spazmatyczny kaszel, który mógł być śmiechem, a potem gest przypominający wzruszenie ramion.
– Lepsze to niż utonąć. Przykro mi, ale ten dym łagodzi mój ból. Nie zatrzymam cię długo. Jesteś płatnerz Withal.
Mężczyzna poderwał się nagle. Zmarszczył czoło.
– Tak, jestem Withal z Trzeciego Miasta Meckrosów… które już nie istnieje.
– To tragiczny wypadek. Jesteś jedynym ocalonym z katastrofy. To ja cię ocaliłem, choć interwencja znacznie nadwerężyła moje siły.
– Gdzie jesteśmy?
– Nigdzie, w sercu nicości. To fragment, skłonny do wędrówki. Daję mu życie w stopniu, w jakim pozwala na to moja wyobraźnia. Wyczarowałem to miejsce ze wspomnień o domu. Odzyskuję powoli siły, choć zdruzgotane ciało nadal przyprawia mnie o straszliwe katusze. Ale, posłuchaj, mówię i nie kaszlę. To już jest coś.
Z postrzępionego rękawa wychynęła zmasakrowana dłoń i sypnęła garść nasion na węgle piecyka. Gdy zaczęły pękać z głośnym trzaskiem, dym stał się gęstszy.
– Kim jesteś? – zapytał Withal.
– Upadłym bogiem… który potrzebuje twych talentów. Przygotowałem się na twe przybycie, Withalu. Dostaniesz dach nad głową, kuźnię, wszelkie surowce, jakich możesz potrzebować. Ubrania, żywność, wodę. I trzech wiernych służących, których już poznałeś…
– Bhoka’rale? – Withal prychnął pogardliwie. – A w czym one mogą…
– To nie są bhoka’rale, śmiertelniku. Choć być może kiedyś nimi byli. To są nachty. Nadałem im imiona Rind, Mape i Pule. Stworzyli ich Jaghuci i potrafią się nauczyć wszystkiego, czego możesz od nich wymagać.
Withal spróbował wstać.
– Dziękuję, że mnie uratowałeś, Upadły, ale muszę cię już opuścić. Chcę wrócić do swego świata…
– Nie zrozumiałeś mnie, Withalu – wysyczała postać. – Musisz tu robić to, co ci każę, bo inaczej będziesz błagał o śmierć. Jesteś moją własnością, płatnerzu. Ty jesteś niewolnikiem, a ja twoim panem. Meckrosi trzymają niewolników, tak? Nieszczęśników, których uprowadziliście z wyspiarskich wiosek i innych podobnych miejsc podczas swych napadów. To znaczy, że znasz to pojęcie. Nie rozpaczaj jednak, bo gdy już zrobisz to, czego od ciebie żądam, odzyskasz wolność.
Na kolanach Withala nadal spoczywała ciężka drewniana pałka. Mężczyzna rozważył swe możliwości.
Rozległ się kaszel, potem śmiech, a później znowu kaszel, podczas którego bóg powstrzymał płatnerza uniesieniem dłoni.
– Nie radzę ci próbować niczego nierozsądnego, Withalu – rzekł, gdy kaszel już się uspokoił. – Wyłowiłem cię z morskiej toni w tym właśnie celu. Czy utraciłeś wszelki honor? Spełnij to moje życzenie, bo gorzko pożałujesz, jeśli sprowokujesz mój gniew.
– Czego ode mnie żądasz?
– Tak lepiej. Czego od ciebie żądam, Withalu? Tylko tego, w czym jesteś najlepszy. Zrób mi miecz.
– I to wszystko? – mruknął mężczyzna.
Postać pochyliła się.
– No cóż, oręż, o którym myślę, jest bardzo szczególny…