Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Przypływy nocy. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 5 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypływy nocy. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 5 - ebook

Po dziesięcioleciach wojny plemiona Tiste Edur zjednoczyły się wreszcie pod nieubłaganą władzą króla czarnoksiężnika Hirothów. Ale za pokój trzeba było zapłacić straszliwą cenę – pakt zawarty z tajemniczą mocą, której motywy są w najlepszym razie podejrzane, a w najgorszym śmiertelnie groźne.

Na południu ekspansjonistyczne królestwo Letheru pożarło już wszystkich mniej cywilizowanych sąsiadów. Jego głód jest zimny i nienasycony. Pożarło wszystkich oprócz Tiste Edur. W Letherze ma nastąpić od dawna przepowiadany renesans. Przekształci się on z królestwa i zagubionej kolonii Pierwszego Imperium w odrodzone imperium. Dlatego jego mieszkańcy skierowali chciwe spojrzenia na północ, ku bogatym i żyznym ziemiom oraz wybrzeżom Tiste Edur.

Wszystko wskazuje na to, że Tiste Edur muszą upaść – albo pod przygniatającym ciężarem złota, albo pod ciosami mieczów. Takie jest przeznaczenie.

Na spotkaniu, na którym miał być podpisany wiekopomny traktat między tymi dwoma sąsiadami, przebudziły się starożytne siły. Albowiem starcie między tymi dwiema cywilizacjami jest jedynie bladym odbiciem znacznie starszej i bardziej pamiętnej walki – konfrontacji, w której sercu leży niezasklepiona jeszcze rana po dawnej zdradzie oraz pragnienie zemsty.

Tiste Edur – rodacy Trulla Sengara – wierzą, że najmroczniejsze pragnienia ducha przynoszą przypływy z południa, przypływy, które nadchodzą w środku nocy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-84-9
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Wyrazy naj­wyż­szego uzna­nia dla sta­rej bandy: Ricka, Chrisa i Marka, za wyra­żone z góry komen­ta­rze na temat tej powie­ści. Dla Court­neya, Cam i Davida Kecka, za ich przy­jaźń. Jak zwy­kle dzię­kuję też Clare i Bowe­nowi, a także Simo­nowi Tay­lo­rowi i jego współ­pra­cow­ni­kom z Trans­world. Steve’owi Donald­so­nowi, Ros­sowi i Perry’emu; Pete­rowi i Nicky Crow­the­rom, Patric­kowi Wal­showi i Howar­dowi Mor­ha­imowi. A także pra­cow­ni­kom Baru Ita­lia Tony’ego, za tę, już drugą, powieść, dla któ­rej pali­wem była ich kawa.DRA­MA­TIS PER­SO­NAE

Tiste Edur

TOMAD SEN­GAR: patriar­cha rodu Sen­ga­rów

URUTH: matriar­chini rodu Sen­ga­rów

FEAR SEN­GAR: naj­star­szy syn, główny instruk­tor wojow­ni­ków ple­mion

TRULL SEN­GAR: drugi syn

BINA­DAS SEN­GAR: trzeci syn

RHU­LAD SEN­GAR: czwarty i naj­młod­szy syn

MAYEN: narze­czona Feara

HAN­NAN MOSAG: król-czar­no­księż­nik Kon­fe­de­ra­cji Sze­ściu Ple­mion

THE­RA­DAS BUHN: naj­star­szy syn rodu Buh­nów

MIDIK BUHN: drugi syn

BADAR: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

RETHAL: wojow­nik

CANARTH: wojow­nik

CHO­RAM IRARD: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

KHOLB HARAT: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

MATRA BRITH: wojow­nik, który jesz­cze nie prze­lał krwi

Lethe­ryj­scy nie­wol­nicy Tiste Edur

UDI­NAAS

PIÓR­KOWA WIEDŹMA

HULAD

VIR­RICK

Lethe­ryj­czycy

W pałacu

EZGARA DISKA­NAR: król Letheru

JANALL: kró­lowa Letheru

QUIL­LAS DISKA­NAR: książę i dzie­dzic tronu

UNNU­TAL HEBAZ: preda (dowódca) lethe­ryj­skiej armii

BRYS BED­DICT: finadd (kapi­tan) i kró­lew­ski obrońca, naj­młod­szy z braci Bed­dic­tów

MOROCH NEVATH: finadd, oso­bi­sty straż­nik księ­cia Quil­lasa Diska­nara

KURU QAN: kró­lew­ski ceda (cza­ro­dziej)

NISALL: pierw­sza kon­ku­bina króla

TURU­DAL BRI­ZAD: pierw­szy kon­ku­bent kró­lo­wej

NIFA­DAS: pierw­szy eunuch

GERUN EBE­RICT: finadd w Gwar­dii Kró­lew­skiej

TRI­BAN GNOL: kanc­lerz

LAER­DAS: mag ze świty księ­cia

Na pół­nocy

BURUK BLADY: kupiec z pół­nocy

SEREN PEDAC: porę­czy­cielka Buruka Bla­dego

HULL BED­DICT: obser­wa­tor na pół­nocy, naj­star­szy z braci Bed­dict

NEKAL BARA: cza­ro­dziejka

ARA­HA­THAN: mag

ENE­DIC­TAL: mag

YAN TOVIS (POMROKA): atri-preda w Rubieży Fen­tów

W mie­ście Lethe­ras

TEHOL BED­DICT: oby­wa­tel miesz­ka­jący w sto­licy, drugi z braci Bed­dic­tów

HEJUN: pra­cow­nica Tehola

RIS­SARH: pra­cow­nica Tehola

SHAND: pra­cow­nica Tehola

CHA­LAS: straż­nik

BIRI: kupiec

HULDO: wła­ści­ciel lokalu

BUGG: sługa Tehola

UBLALA PUNG: prze­stępca

HAR­LEST: straż­nik domowy

ORMLY: mistrz szczu­ro­łap

RUC­KET: główny śled­czy, Cech Szczu­ro­ła­pów

BUBYRD: Cech Szczu­ro­ła­pów

BŁYSK: Cech Szczu­ro­ła­pów

RUBIN: Cech Szczu­ro­ła­pów

ONYKS: Cech Szczu­ro­ła­pów

SCINT: Cech Szczu­ro­ła­pów

IMBRYK: dziew­czynka

SHURQ ELALLE: zło­dziejka

SELUSH: ubie­ra­jąca zmar­łych

PAD­DE­RUNT: pomoc­nik Selush

URUL: główny kel­ner u Hulda

INCHERS: oby­wa­tel

HUL­BAT: oby­wa­tel

TUR­BLE: oby­wa­tel

UNN: pół­krwi tuby­lec

DELISP: matrona bur­delu „Świą­ty­nia”

PRIST: ogrod­nik

SILNY RALL: ban­dyta

ZIE­LONA ŚWI­NIA: osła­wiony mag z daw­nych cza­sów

Inni

WITHAL: mec­kro­ski płat­nerz

RIND: nacht

MAPE: nacht

PULE: nacht

UKRYTY WEWNĄTRZ

SIL­CHAS RUIN: Tiste Andii, jed­no­po­chwy­cony Ele­int

SCA­BAN­DARI KRWA­WO­OKI: Tiste Edur, jed­no­po­chwy­cony Ele­int

GOTHOS: Jaghut

RUD ELALLE: dziecko

ŻELA­ZNA KRATA: żoł­nierz

CORLO: mag

PÓŁ­GAR­NIEC: żoł­nierz

ULSHUN PRAL: ImassPRO­LOG

Pierw­sze dni Roz­bi­cia Emur­lahn
Inwa­zja Edur, Wiek Sca­ban­da­riego Krwa­wo­okiego
Czas pra­daw­nych bogów

Z potar­ga­nych wia­trem, gęstych od dymu chmur padał na zie­mię deszcz krwi. Ostat­nie lata­jące for­tece pospa­dały z nieba, spo­wite pło­mie­niami i bucha­jące czar­nym dymem. Ich gwał­towny upa­dek wyrył w ziemi głę­bo­kie bruzdy. Roz­pa­dały się na kawałki z gło­śnym hukiem, sypiąc spla­mio­nymi czer­wie­nią kamie­niami na stosy tru­pów, które pokry­wały zie­mię od hory­zontu po hory­zont.

Wiel­kie mia­sta-roje zmie­niły się w stosy pokry­tych popio­łem ruin, a ogromne, nie­bo­tyczne chmury, które wyro­sły nad każ­dym z nich w chwili ich zagłady – pełne gruzu, roze­rwa­nych na strzępy ciał i krwi – kłę­biły się, gdy odpły­wało z nich cie­pło, prze­sła­nia­jąc powoli niebo.

Legiony zwy­cięz­ców zebrały się pośród uni­ce­stwio­nych armii na cen­tral­nej rów­ni­nie. Jej więk­szą część pokry­wały ide­al­nie do sie­bie dopa­so­wane pła­skie kamie­nie bru­kowe. Upa­dek lata­ją­cych for­tec nie zosta­wił tu zbyt głę­bo­kich wyżło­bień, ale nie­zli­czone trupy poko­na­nych utrud­niały trium­fa­to­rom usta­wie­nie się w szyku. One i zmę­cze­nie. Legiony nale­żały do dwóch róż­nych armii, połą­czo­nych w tej woj­nie soju­szem, i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jed­nej z niej powio­dło się znacz­nie lepiej niż dru­giej.

Sca­ban­dari opa­dał poprzez skłę­bione chmury, mru­ga­jąc migot­kami, by oczy­ścić lodo­wato nie­bie­skie smo­cze oczy. Na jego potęż­nych skrzy­dłach koloru żelaza osa­dzała się mgiełka krwi. Smok prze­chy­lił się w locie i opu­ścił głowę, spo­glą­da­jąc na swe zwy­cię­skie dzieci. Szare cho­rą­gwie legio­nów Tiste Edur łopo­tały chy­bo­tli­wie nad gło­wami gro­ma­dzą­cych się wojow­ni­ków. Według oceny Sca­ban­dariego oca­lało co naj­mniej osiem­na­ście tysięcy jego zro­dzo­nych w cie­niu kuzy­nów. Mimo to w namio­tach Pierw­szej Przy­stani zapa­nuje dziś żałoba. O świ­cie na rów­ninę wyma­sze­ro­wało z górą dwie­ście tysięcy Tiste Edur. Nie­mniej jed­nak… to wystar­czy.

Edur starli się ze wschod­nią flanką armii K’Chain Che’Malle, uprze­dza­jąc ich szarżę falami nisz­czy­ciel­skich cza­rów. Szyki nie­przy­ja­ciela usta­wiono z myślą o odpar­ciu fron­tal­nego ataku i reak­cja na groźbę nad­cho­dzącą ze skrzy­dła była fatal­nie spóź­niona. Legiony Edur wbiły się niczym szty­let w serce wro­gich zastę­pów.

Gdy Sca­ban­dari pod­le­ciał bli­żej, ujrzał na dole roz­siane tu i ówdzie czarne jak noc cho­rą­gwie Tiste Andii. Oca­lało z tysiąc wojow­ni­ków, być może mniej. Sojusz­nicy Edur sro­dze ucier­pieli i ich tytuł do zwy­cię­stwa wyda­wał się raczej wąt­pliwy. Starli się z Łow­cami K’ell, eli­tar­nymi armiami trzech matron. Czte­ry­sta tysięcy Tiste Andii prze­ciwko sześć­dzie­się­ciu tysiącom Łow­ców. Dodat­kowe kom­pa­nie Andii i Edur zaata­ko­wały lata­jące for­tece. Wie­dzieli, że idą na śmierć, i ich poświę­ce­nie miało klu­czowe zna­cze­nie dla dzi­siej­szego zwy­cię­stwa, albo­wiem nie pozwo­lili lata­ją­cym for­te­com przyjść z pomocą armiom wal­czą­cym na dole. Ataki na cztery for­tece przy­nio­sły tylko nie­wiel­kie skutki, gdyż krót­ko­ogo­nowi wal­czyli z nie­zrów­naną zacie­kło­ścią, mimo że ich liczba była nie­wielka. Prze­lana krew Tiste dała jed­nak Sca­ban­dariemu i jego sojusz­ni­kowi, który rów­nież był jed­no­po­chwy­co­nym smo­kiem, czas potrzebny, by zbli­żyć się do lata­ją­cych for­tec i ude­rzyć w nie mocą grot Sta­rvald Deme­lain, Kurald Galain i Kurald Emur­lahn.

Smok opadł w rejon, gdzie góra zwłok K’Chain Che’Malle zna­czyła miej­sce śmierci jed­nej z matron. Obrońcy zgi­nęli od mocy Kurald Emur­lahn i dzi­kie cie­nie na­dal uno­siły się nad sto­kami niczym widma. Sca­ban­dari roz­po­starł skrzy­dła, łopo­cząc nimi w par­nym powie­trzu, i wylą­do­wał na ster­cie gadzich ciał.

Po chwili przy­brał postać Tiste Edur. Miał skórę barwy kutego żelaza, dłu­gie, luźno opa­da­jące siwe włosy, wychu­dłą, orlą twarz i bli­sko osa­dzone oczy o twar­dym wyra­zie. Wokół sze­ro­kich ust z opa­da­ją­cymi w dół kąci­kami nie było zro­dzo­nych ze śmie­chu bruzd. Wyso­kie, wolne od zmarsz­czek czoło nazna­czyły skrzy­żo­wane uko­śnie, sino­białe bli­zny, wyraź­nie rysu­jące się na tle ciem­nej skóry. Miał na sobie skó­rzane szelki, na któ­rych wisiał dwu­ręczny miecz, u pasa nosił dwa dłu­gie noże, a przez ramię prze­rzu­cił sobie łusko­watą pele­rynę – skórę matrony, tak świeżą, że błysz­czała jesz­cze od natu­ral­nych ole­jów.

Wysoki Edur zbru­kany kro­pel­kami krwi obser­wo­wał zbie­ra­jące się legiony. Ofi­ce­ro­wie jego armii spoj­rzeli na swego wodza, po czym zaczęli wyda­wać roz­kazy żoł­nie­rzom.

Sca­ban­dari zwró­cił się na pół­nocny zachód, wpa­tru­jąc się z przy­mru­żo­nymi powie­kami w skłę­bione chmury. Po chwili wychy­nął z nich ogromny, biały jak kość smok, chyba jesz­cze więk­szy od Sca­ban­dariego w smo­czej postaci. Jego rów­nież pokry­wały plamy krwi… w znacz­nej czę­ści jego wła­snej, jako że Sil­chas Ruin wspo­ma­gał swych kuzy­nów Andii w walce z Łow­cami K’ell.

Sca­ban­dari z uwagą obser­wo­wał zbli­ża­ją­cego się sojusz­nika. Odsu­nął się do tyłu dopiero w chwili, gdy ogromny smok wylą­do­wał na szczy­cie wzgó­rza i zmie­nił szybko postać. Prze­ra­stał jed­no­po­chwy­co­nego Tiste Edur co naj­mniej o głowę, ale był strasz­li­wie chudy. Pod jego gładką, nie­mal prze­zro­czy­stą skórą uwy­dat­niały się węzły mię­śni. W dłu­gich, gęstych, bia­łych wło­sach wojow­nika lśniły szpony jakie­goś dra­pież­nego ptaka. Jego oczy błysz­czały tak inten­syw­nie, że ich czer­wień miała barwę gorączki. Sil­chas Ruin odniósł wiele ran. Jego ciało nazna­czyły szramy po cio­sach mie­czy. Górna część zbroi spa­dła nie­mal cał­ko­wi­cie, odsła­nia­jąc nie­bie­sko­zie­lone tęt­nice i żyły, roz­ga­łę­zia­jące się pod cienką, bez­włosą skórą piersi. Nogi miał lep­kie od krwi, podob­nie jak ręce. Bliź­nia­cze pochwy, które nosił u pasa, były puste. Oba jego mie­cze zła­mały się, mimo że nasy­cono je cza­rami. Sto­czył bar­dzo zacięty bój.

Sca­ban­dari pozdro­wił go, pochy­la­jąc głowę.

– Sil­cha­sie Ruin, mój bra­cie w duchu. Naj­wier­niej­szy z sojusz­ni­ków. Spójrz na rów­ninę. Zwy­cię­ży­li­śmy.

Blada twarz albi­nosa Tiste Andii wykrzy­wiła się w bez­gło­śnym gry-masie.

– Moje legiony późno przy­były wam z odsie­czą – przy­znał Sca­ban­dari. – Serce mi krwawi na myśl o ponie­sio­nych przez was stra­tach. Nie­mniej jed­nak zdo­by­li­śmy bramę, czyż nie tak? Droga pro­wa­dząca do tego świata należy do nas, a sam świat stoi przed nami otwo­rem… możemy go splą­dro­wać, stwo­rzyć dla naszych ludów godne ich impe­ria.

Gdy Ruin spoj­rzał na cią­gnącą się w dole rów­ninę, jego dłu­go­palce, zbru­kane krwią dło­nie zaci­snęły się nagle. Legiony Edur oto­czyły ostat­nich oca­la­łych Andii nie­rów­nym pier­ście­niem.

– W powie­trzu cuch­nie śmier­cią – wark­nął Sil­chas Ruin. – Led­wie mogę zaczerp­nąć go w płuca, żeby prze­mó­wić.

– Będziemy jesz­cze mieli pod dostat­kiem czasu na przy­go­to­wa­nie nowych pla­nów – stwier­dził Sca­ban­dari.

– Mój lud zma­sa­kro­wano. Oto­czy­li­ście nas krę­giem, ale to spóź­niona opieka.

– Ale za to sym­bo­liczna, bra­cie. Na tym świe­cie są inni Tiste Andii. Sam mi to mówi­łeś. Wystar­czy, że odnaj­dzie­cie tę pierw­szą falę osad­ni­ków, a odzy­ska­cie siłę. Co wię­cej, przy­będą też inni. Moi i twoi kuzyni, ucie­ka­jący przed ponie­sio­nymi klę­skami.

Sil­chas Ruin zasę­pił się jesz­cze bar­dziej.

– Dzi­siej­sze zwy­cię­stwo two­rzy gorzką alter­na­tywę.

– K’Chain Che’Malle już pra­wie wygi­nęli. Wszy­scy o tym wiemy. Widzie­li­śmy wiele innych mar­twych miast. Zostało tylko Morn, które leży na odle­głym kon­ty­nen­cie, a nawet tam krót­ko­ogo­nowi zry­wają łań­cu­chy w krwa­wym bun­cie. Skłó­cony wróg jest wro­giem, który szybko upad­nie, przy­ja­cielu. Kto jesz­cze na tym świe­cie ma moc potrzebną, by się nam prze­ciw­sta­wić? Jaghuci? Są nie­liczni i roz­pro­szeni. Imas­so­wie? Cóż może zdzia­łać kamienna broń prze­ciwko naszemu żelazu? – Umilkł na chwilę. – For­krul Assa­ilo­wie nie wydają się skłonni, by nas osą­dzić. Zresztą wygląda na to, że z każ­dym rokiem jest ich coraz mniej. Nie, przy­ja­cielu, po dzi­siej­szym zwy­cię­stwie cały ten świat leży u naszych stóp. Tu nie będą już was prze­śla­do­wać wojny domowe, od któ­rych cierpi Kurald Galain. A ja i ci, któ­rzy podą­żają za mną, uciek­niemy od roz­dar­cia, które dotknęło Kurald Emur­lahn…

Sil­chas Ruin prych­nął pogar­dli­wie.

– Sam spo­wo­do­wa­łeś to roz­dar­cie, Sca­ban­dari.

Na­dal przy­glą­dał się zebra­nym na dole oddzia­łom Tiste, nie zauwa­żył więc bły­sku gniewu wywo­ła­nego jego rzu­coną od nie­chce­nia uwagą. Błysk ten zgasł jed­nak po ude­rze­niu serca i twarz Sca­ban­da­riego odzy­skała spo­kojny wyraz.

– Zdo­by­li­śmy nowy świat, bra­cie.

– Na szczy­cie wzgó­rza na pół­nocy stoi Jaghut – stwier­dził Sil­chas Ruin. – Świa­dek tej wojny. Nie zbli­ża­łem się do niego, bo wyczu­łem począ­tek rytu­ału. Omtose Phel­lack.

– Boisz się tego Jaghuta, Sil­cha­sie Ruin?

– Boję się tego, czego nie znam, Sca­ban­dari… Krwa­wo­oki. Musimy się jesz­cze wiele nauczyć o tym kró­le­stwie i jego miesz­kań­cach.

– Krwa­wo­oki?

– Nie widzisz sam sie­bie – wyja­śnił Ruin. – Nadaję ci to imię z uwagi na krew, która spla­miła… twą wizję.

– To tro­chę śmieszne usły­szeć coś takiego z two­ich ust, Sil­cha­sie Ruin. – Sca­ban­dari wzru­szył ramio­nami i pod­szedł do pół­noc­nego skraju stosu, stą­pa­jąc ostroż­nie po poru­sza­ją­cych się pod jego sto­pami tru­pach. – Mówisz: Jaghut…

Odwró­cił się, ale Sil­chas Ruin stał zwró­cony do niego ple­cami, spo­glą­da­jąc z góry na garstkę swych oca­la­łych pod­ko­mend­nych.

– Omtose Phel­lack, Grota Lodu – mówił Ruin, nie odwra­ca­jąc się. – Co on pró­buje wycza­ro­wać, Sca­ban­dari Krwa­wo­oki? Zasta­na­wiam się…

Jed­no­po­chwy­cony Edur pod­szedł do Tiste Andii.

Się­gnął do lewego buta i wycią­gnął z cho­lewki wytra­wiony cie­niem szty­let, na któ­rego żela­znej klin­dze tań­czyły czary.

Zro­bił jesz­cze jeden krok i wbił nóż w plecy Ruina.

Cia­łem Tiste Andii tar­gnęły spa­zmy. Z jego gar­dła wyrwał się dono­śny ryk…

W tej samej chwili legiony Edur zwró­ciły się nagle w stronę Andii, ude­rza­jąc na nich ze wszyst­kich stron. Zaczęła się ostat­nia dziś rzeź.

Magia oto­czyła Sil­chasa Ruina wiją­cymi się łań­cu­chami. Albi­nos padł na zie­mię.

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki przy­kuc­nął nad nim.

– Nie­stety, z braćmi zawsze tak bywa – wyszep­tał. – Władca musi być jeden. Nie dwóch. Wiesz, że to prawda. Choć ten świat jest wielki, prę­dzej czy póź­niej doszłoby do wojny mię­dzy Edur a Andii. Ode­zwałby się w nas zew krwi. Dla­tego to my obej­miemy pano­wa­nie nad bramą. Tylko Edur przejdą na drugą stronę. Wytę­pimy Andii, któ­rzy już tu są… Jakiego wojow­nika mogliby wysta­wić prze­ciwko mnie? W zasa­dzie są już tru­pami. I tak wła­śnie powinno być. Jeden lud. Jeden władca. – Wypro­sto­wał się, sły­sząc ostat­nie krzyki umie­ra­ją­cych wojow­ni­ków Andii, dobie­ga­jące z rów­niny na dole. – Nie­stety nie mogę cię zabić natych­miast. Jesteś zbyt potężny. Dla­tego zabiorę cię w odpo­wied­nie miej­sce, zosta­wię korze­niom, ziemi i kamie­niom na zry­tym grun­cie…

Przy­brał postać smoka. Zaci­snął ogromną szpo­nia­stą łapę na nie­ru­cho­mym ciele Sil­chasa Ruina i wzle­ciał ku niebu z gło­śnym łopo­tem skrzy­deł.

Wieża znaj­do­wała się nie­spełna trzy­sta mil na połu­dnie od pola bitwy. Tylko niski, poob­tłu­ki­wany mur ota­cza­jący dzie­dzi­niec świad­czył, że tej budowli nie wznie­śli Jaghuci, że poja­wiła się samo­ist­nie obok trzech jaghuc­kich wież, kie­ro­wana pra­wami nie­zro­zu­mia­łymi dla bogów i śmier­tel­ni­ków. Poja­wiła się… by cze­kać na przy­by­cie tych, któ­rych miała uwię­zić na wieki. Istot obda­rzo­nych śmier­cio­no­śną mocą.

Takich jak jed­no­po­chwy­cony Tiste Andii Sil­chas Ruin, trzeci i ostatni z trojga dzieci Matki Ciem­no­ści.

W ten spo­sób z drogi Sca­ban­da­riego Krwa­wo­okiego znik­nął ostatni godny prze­ciw­nik pośród Tiste.

Troje dzieci Matki Ciem­no­ści.

Trzy imiona…

Anda­rist, który dawno temu wyrzekł się swej mocy, by odpo­wie­dzieć na żałobę, któ­rej ni­gdy nie mógł ule­czyć, nie wie­dząc, że to moja dłoń jest jej przy­czyną…

Ano­man­da­ris Irake, który zerwał ze swą matką i swym ludem. A potem znik­nął, nim mia­łem szansę go zała­twić. Znik­nął i zapewne nikt go już ni­gdy nie ujrzy.

I teraz Sil­chas Ruin, któ­rego nie­długo pochło­nie wieczne wię­zie­nie Azath.

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki cie­szył się z tego. Ze względu na swój lud i samego sie­bie. Pod­bije ten świat. Jedy­nie pierwsi osad­nicy Andii mogli zagro­zić jego pre­ten­sjom.

Wojow­nik Tiste Andii w tym kró­le­stwie? Nie przy­cho­dzi mi do głowy żaden… nie taki, który mógłby się rów­nać ze mną mocą.

Sca­ban­dari Krwa­wo­oki nie wpadł na to, by zadać sobie pyta­nie, gdzie mógł się podziać ten z trzech synów Matki Ciem­no­ści, który znik­nął.

Ale nawet to nie był jego naj­więk­szy błąd…

***

Na polo­dow­co­wym wzgó­rzu wzno­szą­cym się na pół­nocy samotny Jaghut zaczął tkać czary Omtose Phel­lack. Był świad­kiem znisz­czeń spo­wo­do­wa­nych przez dwóch jed­no­po­chwy­co­nych Ele­in­tów i towa­rzy­szące im armie. Nie współ­czuł zbyt­nio K’Chain Che’Malle. Oni i tak już wymie­rali, z nie­zli­czo­nych powo­dów, z któ­rych żaden nie obcho­dził szcze­gól­nie Jaghuta. Nie nie­po­ko­ili go rów­nież intruzi. Dawno już utra­cił zdol­ność odczu­wa­nia nie­po­koju. A także stra­chu. I, trzeba to przy­znać, zachwytu.

Wyczuł zdradę, gdy do niej doszło, odle­gły kwiat magii i roz­lew ascen­dent­nej krwi. Tam, gdzie były dwa smoki, został tylko jeden.

Typowe.

Po krót­kiej chwili, w cza­sie gdy Gothos odpo­czy­wał w prze­rwie mię­dzy fazami swego rytu­ału, wyczuł, że ktoś zbliża się doń od tyłu. Pra­dawny bóg, zwa­biony tu gwał­tow­nym roz­dar­ciem bariery mię­dzy kró­le­stwami. Nale­żało się tego spo­dzie­wać. Ale… który z nich? K’rul? Dra­co­nus? Sio­stra Zim­nych Nocy? Osserc? Kil­man­da­ros? Sechul Lath? Choć Jaghut uda­wał obo­jęt­ność, cie­ka­wość w końcu zmu­siła go do odwró­ce­nia się w stronę przy­by­sza.

Ach, to nie­spo­dzie­wane… ale inte­re­su­jące.

Mael, Pra­dawny Władca Mórz, był przy­sa­dzi­sty i sze­roki w ramio­nach. Jego skóra miała ciem­no­nie­bie­ską barwę, na gar­dle i nagim brzu­chu prze­cho­dzącą w jasno­złotą. Z sze­rokiej, nie­mal pła­skiej czaszki zwi­sały w strą­kach blond włosy. W bursz­ty­no­wych oczach Maela kipiał gniew.

– Gotho­sie, jaki rytuał przy­go­to­wu­jesz w odpo­wie­dzi na to? – wychry­piał pra­dawny bóg.

Jaghut skrzy­wił się.

– Naro­bili bała­ganu. Mam zamiar tu posprzą­tać.

– Lód. – Pra­dawny bóg prych­nął pogar­dli­wie. – Jaghucka odpo­wiedź na wszystko.

– A jaka byłaby twoja odpo­wiedź, Maelu? Potop czy… potop?

Pra­dawny bóg spo­glą­dał na połu­dnie, zaci­ska­jąc mocno zęby.

– Będę miał sojusz­niczkę. Kil­man­da­ros. Przy­bę­dzie z dru­giej strony roz­dar­cia.

– Został tylko jeden jed­no­po­chwy­cony Tiste – stwier­dził Gothos. – Wygląda na to, że powa­lił swego towa­rzy­sza i wła­śnie w tej chwili grze­bie go na zatło­czo­nym podwórku Wieży Azath.

– To przed­wcze­sny krok. Czy wydaje mu się, że K’Chain Che’Malle są jedy­nymi prze­ciw­ni­kami, jakich napo­tka w tym kró­le­stwie?

– Zapewne tak – odparł Jaghut, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Mael mil­czał przez chwilę.

– Nie niszcz tego wszyst­kiego swym lodem, Gotho­sie – rzekł wresz­cie z wes­tchnie­niem. – Pro­szę cię, byś to… zacho­wał.

– Dla­czego?

– Mam swoje powody.

– Cie­szę się z tego. A co to za powody?

Pra­dawny bóg obrzu­cił go zło­wro­gim spoj­rze­niem.

– Bez­czelny z cie­bie skur­czy­byk.

– Czemu miał­bym się zmie­niać?

– W morzu z czasu opada zasłona, Jaghu­cie. W głę­bi­nach płyną nie­zwy­kle sta­ro­żytne prądy. Na pły­ci­znach sły­chać szepty przy­szło­ści. Pływy krążą mię­dzy nimi, powo­du­jąc nie­ustanną wymianę. Takie jest moje kró­le­stwo. Taka jest moja wie­dza. Zamknij te szczątki w swym cho­ler­nym lodzie, Gotho­sie. Zamroź w tym miej­scu sam czas. Jeśli to uczy­nisz, uznam się za twego dłuż­nika… a to pew­nego dnia może ci się przy­dać.

Gothos zasta­na­wiał się chwilę nad sło­wami pra­daw­nego boga. Wresz­cie ski­nął głową.

– Może i masz rację. Zgoda, Maelu. Idź do Kil­man­da­ros. Zmiażdż tego Ele­inta Tiste i roz­prosz jego lud, ale zrób to szybko.

Mael przy­mru­żył powieki.

– A to dla­czego?

– Dla­tego że czuję, że ktoś się prze­bu­dził. Daleko stąd, ale nie tak daleko, jak byś tego chciał.

– Ano­man­der Rake.

Gothos ski­nął głową.

– To było do prze­wi­dze­nia – stwier­dził Mael ze wzru­sze­niem ramion. – Osserc wkrótce prze­tnie mu drogę.

Jaghut uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc potężne kły.

– Znowu?

Pra­dawny bóg nie mógł nie uśmiech­nąć się w odpo­wie­dzi.

Choć obaj roz­mówcy się uśmie­chali, na polo­dow­co­wym wzgó­rzu było bar­dzo nie­wiele weso­ło­ści.

1159 rok snu Pożogi
Rok Bia­łych Żyłek w Heba­nie
Trzy lata przed lethe­ryj­skim Siód­mym Zamknię­ciem

Obu­dził się z brzu­chem wypeł­nio­nym solą, nagi i zagrze­bany do połowy w bia­łym pia­sku pośród pozo­sta­wio­nych przez sztorm szcząt­ków. Z góry dobie­gał krzyk mew. Ich cie­nie prze­su­wały się po pomarsz­czo­nej powierzchni plaży. Jego żołąd­kiem tar­gnęły nagłe skur­cze. Powoli prze­to­czył się z jękiem na bok.

I zoba­czył, że na plaży leży wię­cej ciał. I szczątki stat­ków. Pły­ci­zny zale­gały bryły i płyty szybko top­nie­ją­cego lodu. Bie­gały po nich tysiące kra­bów.

Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna podźwi­gnął się na ręce i kolana, po czym zwy­mio­to­wał na pia­sek gorz­kimi pły­nami. Głowę wypeł­niały mu fale pul­su­ją­cego bólu, tak doj­mu­ją­cego, że nie­mal go ośle­piał. Minęła dłuż­sza chwila, nim zdo­łał usiąść i ponow­nie przyj­rzeć się ota­cza­ją­cej go sce­ne­rii.

Brzeg tam, gdzie nie powinno być brzegu.

Poprzed­niej nocy z głę­bin przed nimi wynu­rzyły się góry lodowe. Naj­więk­sza poja­wiła się na powierzchni tuż przed ogrom­nym pły­wa­ją­cym mia­stem Mec­kro­sów, które roz­pa­dło się na kawałki niczym skle­cona z paty­ków tra­twa. Mec­kro­skie kro­niki nie odno­to­wały niczego, co można by porów­nać z kata­strofą, któ­rej był świad­kiem – nagłą i nie­mal cał­ko­witą zagładą mia­sta liczą­cego sobie dwa­dzie­ścia tysięcy miesz­kań­ców. Na­dal drę­czyło go nie­do­wie­rza­nie, jakby jego pamięć zare­je­stro­wała obrazy tego, co nie mogło się wyda­rzyć, wizje zro­dzone w pora­żo­nym gorączką mózgu.

Wie­dział jed­nak, że to nie był wytwór wyobraźni. Że widział to na wła­sne oczy.

I, jakimś cudem, oca­lał.

Słońce grzało mocno, ale nie było upału. Niebo nad głową męż­czy­zny było raczej mlecz­no­białe niż błę­kitne. Zauwa­żył też, że mewy nie są wcale mewami, lecz jaki­miś gadami o jasnych skrzy­dłach.

Pod­niósł się chwiej­nie. Ból głowy ustę­po­wał już, ale przez jego ciało prze­bie­gały fale dresz­czy, a pra­gnie­nie było demo­nem, który roz­szar­py­wał mu pazu­rami gar­dło, pró­bu­jąc się wydo­stać na zewnątrz.

Krzyki lata­ją­cych jasz­czu­rek zmie­niły tona­cję. Odwró­cił się w stronę lądu.

Poja­wiły się tam trzy istoty, lezące powoli przez bez­barwną trawę nad linią zasięgu wód przy­pływu. Się­gały mu zale­d­wie do bio­der, były czar­no­skóre i bez­włose, miały ide­al­nie okrą­głe głowy i spi­cza­ste uszy. Bhoka’rale. Pamię­tał je z lat mło­do­ści, gdy mec­kro­ski sta­tek han­dlowy wró­cił z Nemil. Te stwo­rze­nia były jed­nak bar­dziej musku­larne, przy­naj­mniej dwu­krot­nie masyw­niej­sze od oswo­jo­nych zwie­rzą­tek przy­wie­zio­nych przez kup­ców do pły­wa­ją­cego mia­sta. Zmie­rzały pro­sto w jego stronę.

Rozej­rzał się wokół w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co mógłby wyko­rzy­stać jako broń, i zna­lazł kawał wyrzu­co­nego na brzeg drewna, który nada­wał się na maczugę. Uniósł go i cze­kał, aż bhoka’rale podejdą bli­żej.

Zatrzy­mały się, spo­glą­da­jąc nań oczami upstrzo­nymi żół­tymi pla­mami.

I nagle środ­kowe stwo­rze­nie ski­nęło dło­nią.

„Chodź”. Nie można było wąt­pić w zna­cze­nie tego aż nazbyt ludz­kiego gestu.

Męż­czy­zna ponow­nie omiótł plażę badaw­czym spoj­rze­niem. Żadne z ciał się nie poru­szało. Kraby żero­wały bez prze­szkód. Raz jesz­cze zer­k­nął na nie­zwy­kłe niebo i ruszył ku trzem isto­tom.

Odwró­ciły się i popro­wa­dziły go na poro­śniętą trawą skarpę.

Tutej­sza trawa nie przy­po­mi­nała niczego, co w życiu widział: dłu­gie, puste w środku źdźbła o trój­kąt­nym prze­kroju, do tego ostre jak brzy­twa – o czym się prze­ko­nał, gdy prze­szedł przez ich kępę i zoba­czył, że nogi pokryły mu liczne, krzy­żu­jące się ze sobą ska­le­cze­nia. Za skarpą zaczy­nała się cią­gnąca się w głąb lądu rów­nina, z rzadka usiana kępami tej samej trawy. Zie­mia mię­dzy nimi była słona i jałowa. Gdzie­nie­gdzie dało się też dostrzec kamie­nie. Każdy z nich wyglą­dał ina­czej i wszyst­kie były dziw­nie kan­cia­ste, jakby nie dotknęła ich ero­zja.

W oddali wzno­sił się samotny namiot.

Bhoka’rale pro­wa­dziły go w tamtą stronę.

Gdy się zbli­żyli, zoba­czył smugi dymu bucha­jące ze szczytu namiotu oraz ze szpary wej­ścia.

Jego eskorta się zatrzy­mała. Kolejny gest skie­ro­wał go do środka. Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami, przy­kuc­nął i wsu­nął się do namiotu.

W pół­mroku było widać opa­tu­loną postać. Jej twarz osła­niał kap­tur. Przed nie­zna­jo­mym stał kok­sowy pie­cyk, z któ­rego biły ude­rza­jące do głowy opary. Przy wej­ściu posta­wiono krysz­ta­łową butelkę, tro­chę suszo­nych owo­ców oraz bochen czar­nego chleba.

– W butelce jest źró­dlana woda – wychry­piał nie­zna­jomy po mec­kro­sku. – Pro­szę, pokrzep się po swych przej­ściach.

Męż­czy­zna wymru­czał słowa podzię­ko­wa­nia i się­gnął szybko po butelkę. Zaspo­ko­iw­szy pra­gnie­nie, wycią­gnął rękę po chleb.

– Dzię­kuję, nie­zna­jomy – rzekł, potrzą­sa­jąc głową. – Od tego dymu wszystko tań­czy mi przed oczyma.

Odpo­wie­dział mu spa­zma­tyczny kaszel, który mógł być śmie­chem, a potem gest przy­po­mi­na­jący wzru­sze­nie ramion.

– Lep­sze to niż uto­nąć. Przy­kro mi, ale ten dym łago­dzi mój ból. Nie zatrzy­mam cię długo. Jesteś płat­nerz Withal.

Męż­czy­zna pode­rwał się nagle. Zmarsz­czył czoło.

– Tak, jestem Withal z Trze­ciego Mia­sta Mec­kro­sów… które już nie ist­nieje.

– To tra­giczny wypa­dek. Jesteś jedy­nym oca­lo­nym z kata­strofy. To ja cię oca­li­łem, choć inter­wen­cja znacz­nie nad­we­rę­żyła moje siły.

– Gdzie jeste­śmy?

– Ni­gdzie, w sercu nico­ści. To frag­ment, skłonny do wędrówki. Daję mu życie w stop­niu, w jakim pozwala na to moja wyobraź­nia. Wycza­ro­wa­łem to miej­sce ze wspo­mnień o domu. Odzy­skuję powoli siły, choć zdru­zgo­tane ciało na­dal przy­pra­wia mnie o strasz­liwe katu­sze. Ale, posłu­chaj, mówię i nie kaszlę. To już jest coś.

Z postrzę­pio­nego rękawa wychy­nęła zma­sa­kro­wana dłoń i syp­nęła garść nasion na węgle pie­cyka. Gdy zaczęły pękać z gło­śnym trza­skiem, dym stał się gęst­szy.

– Kim jesteś? – zapy­tał Withal.

– Upa­dłym bogiem… który potrze­buje twych talen­tów. Przy­go­to­wa­łem się na twe przy­by­cie, Withalu. Dosta­niesz dach nad głową, kuź­nię, wszel­kie surowce, jakich możesz potrze­bo­wać. Ubra­nia, żyw­ność, wodę. I trzech wier­nych słu­żą­cych, któ­rych już pozna­łeś…

– Bhoka’rale? – Withal prych­nął pogar­dli­wie. – A w czym one mogą…

– To nie są bhoka’rale, śmier­tel­niku. Choć być może kie­dyś nimi byli. To są nachty. Nada­łem im imiona Rind, Mape i Pule. Stwo­rzyli ich Jaghuci i potra­fią się nauczyć wszyst­kiego, czego możesz od nich wyma­gać.

Withal spró­bo­wał wstać.

– Dzię­kuję, że mnie ura­to­wa­łeś, Upa­dły, ale muszę cię już opu­ścić. Chcę wró­cić do swego świata…

– Nie zro­zu­mia­łeś mnie, Withalu – wysy­czała postać. – Musisz tu robić to, co ci każę, bo ina­czej będziesz bła­gał o śmierć. Jesteś moją wła­sno­ścią, płat­ne­rzu. Ty jesteś nie­wol­ni­kiem, a ja twoim panem. Mec­krosi trzy­mają nie­wol­ni­ków, tak? Nie­szczę­śni­ków, któ­rych upro­wa­dzi­li­ście z wyspiar­skich wio­sek i innych podob­nych miejsc pod­czas swych napa­dów. To zna­czy, że znasz to poję­cie. Nie roz­pa­czaj jed­nak, bo gdy już zro­bisz to, czego od cie­bie żądam, odzy­skasz wol­ność.

Na kola­nach Withala na­dal spo­czy­wała ciężka drew­niana pałka. Męż­czy­zna roz­wa­żył swe moż­li­wo­ści.

Roz­legł się kaszel, potem śmiech, a póź­niej znowu kaszel, pod­czas któ­rego bóg powstrzy­mał płat­ne­rza unie­sie­niem dłoni.

– Nie radzę ci pró­bo­wać niczego nie­roz­sąd­nego, Withalu – rzekł, gdy kaszel już się uspo­koił. – Wyło­wi­łem cię z mor­skiej toni w tym wła­śnie celu. Czy utra­ci­łeś wszelki honor? Speł­nij to moje życze­nie, bo gorzko poża­łu­jesz, jeśli spro­wo­ku­jesz mój gniew.

– Czego ode mnie żądasz?

– Tak lepiej. Czego od cie­bie żądam, Withalu? Tylko tego, w czym jesteś naj­lep­szy. Zrób mi miecz.

– I to wszystko? – mruk­nął męż­czy­zna.

Postać pochy­liła się.

– No cóż, oręż, o któ­rym myślę, jest bar­dzo szcze­gólny…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: