- W empik go
Przysługa dla Czarnoksiężnika - ebook
Przysługa dla Czarnoksiężnika - ebook
Targi z czarnoksiężnikiem nigdy nie kończą się dobrze
Przekonuje się o tym wiedźma Jagoda Wilczek, gdy na jej progu staje Caleb Blythe, któremu jest winna przysługę. Zadanie mogłoby się wydawać proste – Jagoda ma zadbać, aby przeżył najbliższe kilka dni i nikt nie poznał jego tożsamości. Tylko jak sobie poradzić z tym wyzwaniem, kiedy pod twoim dachem mieszka wścibska uczennica, na warszawskich ulicach giną czarownice, a po osiedlu zaczyna krążyć zdecydowanie zbyt wielu magicznych – w tym prawdopodobnie morderca oraz szpiedzy nasyłani przez twojego własnego brata?
Fantastyczna reinterpretacja baśni splątana magią warszawskich ulic.
„NAWET POTWORY CZASEM CZUJĄ SIĘ SAMOTNE”
Wilcza Jagoda powraca, aby rozwiązać kolejne tajemnice!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-626-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chociaż prawdopodobnie powinna się go spodziewać. Była mu winna przysługę, a czarnoksiężnicy nigdy nie zapominali o takich długach.
Jagoda w pierwszej chwili chciała udać, że nie ma jej w domu. Bawiła się tą myślą przez jakąś sekundę, nim odblokowała zamek. Nie znała Caleba – łączyły ich jedynie krótka, pojedyncza rozmowa i zawarty podczas niej układ, za który teraz zapewne Jagoda miała zapłacić. Nie łudziła się jednak, że Blythe odpuści. Jeżeli pofatygował się do niej osobiście, zapewne pokonawszy granice przynajmniej dwóch państw, czegoś od niej chciał i nie odejdzie, póki tego nie dostanie.
Czarownica wolała się nawet nie zastanawiać, o co może chodzić.
– Wilcza Jagoda – przywitał ją Caleb, podpierając się ramieniem o framugę.
– Uczeń Czarnoksiężnika – odwdzięczyła się pięknym za nadobne, krzyżując ramiona na piersiach. Nie zdjęła zaklęcia zabezpieczającego mieszkanie. Przypatrywała się Calebowi podejrzliwie, jakby oczekiwała, że ten zaraz rzuci jakiś wredny czar.
O ile mogła to ocenić w półmroku korytarza, nie zmienił się od ich spotkania sprzed paru miesięcy. Zresztą i tak jak nic hamował proces starzenia za pomocą magii. Choć starszy od niej o niemal dekadę, wyglądał raczej na trzydzieści niż niespełna czterdzieści lat. Włosy miał jasne, rysy ostre i, jak podczas tamtej rozmowy, nosił kilkudniowy zarost.
Może tylko był trochę bledszy niż ostatnio.
Właściwie był dużo bledszy. I zlany potem.
A jego niebieskie oczy ostatnio na pewno nie lśniły od gorączki.
I…
Caleb zaczął się powoli osuwać po framudze, Jagoda odruchowo wyciągnęła ręce, by go podtrzymać, i jej dłoń napotkała na coś wilgotnego, a w nozdrza wdarła się woń krwi. Caleb syknął z bólu, spróbował się szarpnąć i stracił równowagę, tak że czarownica ledwo go utrzymała.
– Kurwa – syknęła, uchyliła zaklęcia ochronne i z trudem przeciągnęła Caleba przez próg.
Gdy znaleźli się w przedpokoju i na Blythe’a padło światło z salonu, dostrzegła, że nie tylko jego kurtka i koszula, ale także nogawka dżinsów jest przesiąknięta krwią. Przerzuciła sobie ramię mężczyzny przez szyję i pociągnęła go do pokoju. Caleb z trudem wykonywał kolejne kroki, kuśtykając na prawą nogę.
– Chyba ty – wydyszał. Najwyraźniej nawet w takim stanie nie potrafił darować sobie uwagi.
Jagoda zacisnęła zęby, pomagając mu usiąść na kanapie. Dla niej zdecydowanie nie była to sytuacja sprzyjająca przerzucaniu się złośliwymi komentarzami. Zresztą nawet gdyby chciała, nie wymyśliłaby żadnej dobrej odpowiedzi. W głowie bowiem krążyła jej w tej chwili jedna myśl, spychająca na bok wszystkie inne.
Co poraniony Caleb Blythe tutaj robił? I czy to, co go tak urządziło, nie przywlecze się za nim?
– Siedź tu! – rzuciła ostro.
– Nigdzie się nie wybieram.
Jagoda podbiegła do drzwi, zatrzasnęła je i zamknęła najpierw zamek, potem łańcuszek, a wreszcie z powrotem uruchomiła zaklęcie ochronne. Po kolei sprawdziła, czy okna w pozostałych pomieszczeniach – jej pokoju, sypialni Soni i kuchni – też są zabezpieczone. Potem, z telefonem w ręku, wróciła do salonu, służącego także za pracownię i gabinet.
– Wezwę pomoc – oświadczyła, lecz nie zdążyła wybrać numeru Batorego, jedynego magicznego szpitala w Warszawie: Caleb uniósł rękę, a telefon wyrwał się jej z dłoni i upadł na podłogę.
– Nikogo nie powiadamiaj – nakazał Blythe. Głos miał słaby; ledwo dało się rozróżnić słowa. Odchylił głowę i przymknął oczy, a Jagodę nawiedziła przerażająca myśl, że Uczeń Czarnoksiężnika zaraz wyzionie ducha na jej kanapie.
– Możesz się wykrwawić. A je nie jestem magomedykiem.
– Nikogo. Nie. Powiadamiaj – wycedził. Uniósł powieki i spojrzał prosto na nią. Chyba chciał rzucić jej groźne spojrzenie, ale miał problem ze zogniskowaniem wzroku. – Jesteś mi winna przysługę.
– Ta przysługa ma oznaczać zapewnienie ci wygodnego łoża śmierci? – spytała, ale nie wybrała numeru do szpitala. Jej aura poruszyła się niespokojnie, a wpisany w nią dług, przyrzeczenie potwierdzone magią, zdał się realnym ciężarem na ramionach.
Najwyraźniej złożenie przysięgi na magię za pośrednictwem Skype’a też było wiążące. Jagoda miała nadzieję, że skoro musieli z konieczności pominąć całą otoczkę – z wymienianiem krwi i uściskiem dłoni – nie powstała między nimi magiczna więź. Nadzieja jednak, po raz kolejny, okazała się matką głupich.
Czarownica podeszła do Caleba i rozchyliła jego starą wojskową kurtkę. Aż syknęła: koszula na klatce piersiowej była w strzępach, a z głębokich, długich ran wciąż płynęła krew.
– Zapewnij mi bezpieczeństwo – powiedział z trudem, jeszcze ciszej niż wcześniej. – Powiadomienie kogokolwiek mnie narazi… i złamie naszą umowę.
Magia zadrgała w powietrzu. Musnęła skórę Jagody. Zawirowała w jej aurze.
Zawarli umowę. Przysługa za równorzędną przysługę.
„Zapewnij mi bezpieczeństwo”.
– Niech cię… – wycedziła czarownica, rzucając się ku regałowi z księgami.
W pierwszych rzędach, na widoku, trzymała pozycje, które od biedy dało się uznać za wyraz zainteresowania fantastyką, mitologiami, ziołami i starymi wierzeniami. Za nimi, w drugich rzędach, ustawione były księgi innego rodzaju. Większość traktowała o klątwach, parę o rytuałach, magii ochronnej i alchemii. Znalazły się tam jednak także pojedyncze pozycje z dziedziny magii ogólnej. Jagoda sięgnęła po jedną z nich i zaczęła pospiesznie przerzucać strony.
– Jaga?
– Rozpraszasz mnie.
– Może należałoby to zatamować? – wyszeptał Caleb i skrzywił się, gdy czarownica usiadła obok niego, by zsunąć mu kurtkę i zyskać lepszy dostęp do rany.
Krzyknął z bólu, kiedy zaczęła odrywać materiał, który zdążył przylgnąć do miejsca zranienia. Krew, częściowo przyschnięta, popłynęła ze zdwojoną siłą. Szczęście w nieszczęściu, koszulka była na tyle poszarpana, że wystarczyło lekko pociągnąć, aby odsłonić głębokie rozcięcia.
Jagoda nie miała pewności, ale chyba dostrzegła coś białego. Żebro? Wolała się nie przypatrywać.
– Nie ruszaj się. Nie chcesz mieć tkaniny w ciele – ostrzegła, po czym ułożyła sobie księgę na kolanach. Na stronie pozostały krwawe odciski palców: dłonie miała już całe czerwone. Caleb poruszył się niespokojnie, gdy ostrożnie ułożyła lewą rękę ponad jego sercem.
Które najwyraźniej ktoś próbował mu wyrwać.
– Robiłaś to już kiedyś?
– Tak. Z rozbitym kolanem siostry, nie rozharataną klatką piersiową – przyznała szczerze. Nie wdawała się w dalsze wyjaśnienia, świadoma, że Blythe zaraz zemdleje albo, nie daj Merlinie, umrze. Naprawdę wolałaby nikomu nie tłumaczyć, dlaczego w jej salonie leży zakrwawione ciało Ucznia Czarnoksiężnika.
Jeżeli nie chciał pozwolić na wezwanie magomedyków, musiał zadowolić się nią.
Odczytała inkantację, a magiczna energia przepłynęła przez jej palce. Przez moment na dłoni Jagody widać było wszystkie żyłki, błyszczące pod skórą jasnym światłem. Potem blask przygasł, przedostając się do ciała Caleba, i rana na klatce piersiowej, ku uldze czarownicy, zaczęła się zasklepiać. Po mniej więcej trzydziestu sekundach krew przestała płynąć, po kolejnych kilkudziesięciu rany zabliźniły się przy brzegach. Następna minuta sprawiła, że nie wyglądały już tak tragicznie. Zdawało się, że Blythe
został zraniony kilka dni temu, w dodatku nie aż tak poważnie.
Jagoda cofnęła rękę. Straciła dużo energii. O wiele więcej, niż takie zaklęcie zabrałoby komuś specjalizującemu się w magii uzdrowicielskiej. I osiągnęła dość mizerny rezultat. Na jej gust rana wciąż wymagała szycia, a chociaż czarownica miała dość bogate doświadczenia życiowe, nie obejmowały one zakładania szwów.
Caleb wciąż był trupioblady. Chyba nie miał już nawet siły na żadne dalsze komentarze. Znów oparł głowę na wezgłowiu kanapy i przymknął oczy. Musiał stracić sporo krwi, zresztą nawet gdyby Jagoda znała się na czarach wzmacniających, nie mogłyby one w pełni zastąpić transfuzji i solidnej dawki eliksirów.
– Naprawdę powinnam zabrać cię do szpitala.
– Nie – uciął.
– Świetnie – prychnęła. – Wyskakuj ze spodni, Blythe.
– Nie powinniśmy najpierw chociaż zjeść kolacji?
W porządku, jednak miał dość siły na głupie komentarze. Ale już nie na to, by rozpiąć pasek – sięgnął ku niemu, lecz palce nie mogły poradzić sobie ze sprzączką. Jagoda musiała zająć się nim sama, a potem ściągnąć Calebowi buty i spodnie, nie zważając na jego posykiwania z bólu. Rany na nodze wcale nie wyglądały lepiej niż na klatce piersiowej, choć chyba nie zagrażały życiu. O ile klatka piersiowa był rozharatana, jakby Blythe’a kilka razy cięto nożem, o tyle nogę coś najwyraźniej próbowało mu rozszarpać. Jagoda nie umiała ocenić, co zadało obrażenia, bo po pierwsze, nie bardzo się na tym znała, a po drugie, krwi było za dużo.
Powtórzyła inkantację. Płytsze rany się wygoiły, pozostałe przestały krwawić i częściowo się zasklepiły. Wciąż została jedna, na łydce – zbyt głęboka na pojedyncze zaklęcie. Wiedźma zdołała jedynie powstrzymać krwawienie i sprawić, że rozcięcie zbiegło się trochę przy brzegach. Następnie wstała i ruszyła do łazienki po apteczkę, ręczniki i miskę z wodą. Gdy wróciła, Caleb z trudem pozbywał się kurtki i strzępów koszulki.
Jagoda pomodliła się w duchu, by przypadkiem Sonia nie wróciła akurat teraz do domu. Dziewczyna nie dałaby jej żyć przez najbliższy miesiąc. Nie uwierzyłaby, że jedyna przyczyna obecności niemal nagiego mężczyzny w mieszkaniu to fakt, że był niemalże umierający. I że Jagody naprawdę, ale to naprawdę nie interesowało gapienie się przy okazji na jego mięśnie. Po pierwsze, to był cholerny Uczeń Czarnoksiężnika, po drugie, jej uwagę przyciągał raczej wielki krwiak na boku. Rozlewał się od pachy aż do biodra, ogromny, czerwony, przy brzegach przybierający siną barwę. Dostrzegła też, że najwyraźniej obrażenia to dla Blythe’a nie pierwszyzna i nie miał on w zwyczaju korzystać z usług magomedyków. Nie widziała dobrze jego pleców, ale tylną część ramion i boki pokrywały starsze blizny. Porządny uzdrowiciel zaleczyłby je bez śladu.
– Czy ty masz złamane żebra? – spytała podejrzliwie, po czym usiadła obok i zanurzyła ręcznik w wodzie. Musiała usunąć choć trochę krwi i założyć opatrunki. Na szczęście to umiała robić. Nauczona zapobiegliwości przez babkę, miała też w domu całkiem sporo środków pierwszej pomocy, w tym skuteczną maść leczniczą.
Ale to wciąż było za mało, aby zaradzić na wszystkie obrażenia.
– Możliwe – mruknął. Cóż. Może nawet lubująca się w czytaniu romansów Sonia uwierzyłaby, że złamanie żeber to dostateczny powód, aby człowiekowi nie w głowie były amory. – I chyba uszkodzoną kostkę. Shit.
– Okej – powiedziała Jagoda, siląc się na spokój. Metodycznie oczyszczała okolice rany, najpierw na mokro, a potem na sucho, nie zważając na syknięcia Caleba. – Nie zaleczę złamanych żeber. Nic nie poradzę na tę kostkę. Jeżeli faktycznie masz połamane żebro, mogło dojść do jakiegoś przemieszczenia. Poza tym…
– Daj spokój.
– Poza tym nie wykluczam obrażeń wewnętrznych – podjęła nieco głośniej, choć wciąż spokojnie. Sięgnęła po opatrunki i zabrała się do opatrywania ran. – Nie wyleczę ich ani nawet nie zdiagnozuję. Oby nic nie przebiło płuca, ale wtedy chyba już byłbyś martwy. Nie zaleczę też tego krwiaka, bo wyprałabym się z resztek magicznej energii. A wolałabym tego nie robić, skoro nie wiem, czy to, co cię tak załatwiło, nie wpadnie tu zaraz i nie spróbuje oderwać nam głów. Wykwalifikowany magomedyk może wyleczyć cię zupełnie w ciągu jakichś trzech, maksymalnie pięciu dni…
– A ty?
– Nie wiem. Trzy tygodnie? Cztery? O ile nie masz uszkodzonej wątroby. Albo śledziony. Albo czegokolwiek, co znajduje się we wnętrzu człowieka. Powtarzam, potrzebujesz uzdrowiciela. Kilku silnych zaklęć, pewnie rentgena, wzmacniającego eliksiru i transfuzji krwi. Opieki specjalistów. Nie bądź nierozsądny.
– Naprawdę przypominasz prababkę – wymruczał Caleb.
Jagoda z trudem zapanowała nad mięśniami twarzy, nie musiała jednak trudzić się ukrywaniem emocji. Głowa Blythe’a opadła mu na ramię. Ból, utrata krwi i wysiłek, jaki musiał włożyć w dotarcie tutaj, zrobiły swoje i mężczyzna stracił przytomność.
Czarownica westchnęła, po czym ostrożnie przesunęła go do pozycji leżącej i zabrała się do nakładania maści leczniczej na krwiak. Teraz przynajmniej Caleb się nie kręcił i nie rzucał żadnych idiotycznych komentarzy.
Jagoda zaś, zajmując się nim, rozmyślała nad tym, co takiego go tutaj sprowadziło, w jak duże kłopoty się wpakowała i przede wszystkim: czy zdoła doczyścić swoją ulubioną kanapę z krwi.
*
Los był litościwy. Sonia Zawicka pojawiła się dopiero jakąś godzinę po tym, jak Caleb zadzwonił do drzwi. W tym czasie Jagoda zdążyła mniej więcej opatrzyć rany, rzucić na Blythe’a zaklęcie wzmacniające (nie była pewna, czy podziałało), ukraść mu parę włosów (tak na wszelki wypadek), okryć go kocem i zamknąć drzwi do salonu. Już w kuchni zaparzyła dzbanek herbaty cytrynowej. Może było to dziwne – popijanie herbaty, gdy na twojej kanapie śpi ranny czarnoksiężnik – ale potrzebowała chwili na uspokojenie się i uporządkowanie myśli.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Jagodzie Wilczek przydarzyło się parę osobliwych i niebezpiecznych przygód, jednak wbrew reputacji, jakiej się dorobiła, na co dzień prowadziła stosunkowo zwyczajne życie – przynajmniej jak na czarownicę. Pochodziła z wpływowej rodziny, ale nie licząc siostry, utrzymywała z krewnymi sporadyczny kontakt. Mieszkała na niemagicznym osiedlu i z rzadka odwiedzała główną miejską enklawę, stanowiącą serce czarodziejskiej społeczności Warszawy. Uczyła Sonię, młodą wiedźmę, co czasem przyprawiało ją o ból głowy. Była specjalistką od klątw, ale zwykle jej działalność sprowadzała się do zdejmowania prostych przekleństw albo efektów spartaczonych zaklęć. Istniały oficjalne służby, które interweniowały w naprawdę groźnych przypadkach. Podczas swojej pracy rzadko więc stykała się z czarną magią czy szczególnie niebezpiecznymi personami.
A Caleb Blythe na pewno był niebezpieczny i istniały powody, aby podejrzewać go o konszachty z ciemnymi mocami.
Jako młody chłopak został uczniem prababki Jagody, potężnej wiedźmy. Uciekł spod jej kurateli po paru latach, niedługo przed tym, nim zmarła. Jagoda była za mała, aby dobrze pamiętać Caleba z tamtych czasów. Potrafiła przywołać jedynie zamazany obraz jasnowłosego nastolatka, wędrującego przez ogród okalający dom Wilczków. Równie dobrze mógł to być ktoś inny. Może znała go jako dziecko, ale nie słyszała o nim przez kolejne lata i zdążyła zapomnieć o jego istnieniu. Nazwisko Blythe wypłynęło, kiedy miała jakieś szesnaście lat – i znalazło się na ustach wszystkich.
Po umknięciu spod opieki Joanny (czemu Jagoda się nie dziwiła, prababka prawdopodobnie nie była za dobrą nauczycielką) Caleb został uczniem Jacoba Reda, brytyjskiego czarodzieja. Uważano go za geniusza, najpotężniejszego maga stulecia. Posiadał ogromną moc, bogactwo, wpływy. Był geniuszem, owszem. Był też potężny, nikt nie mógł mu tego odmówić. Był też, niestety, potworem w ludzkiej skórze. Kiedy ujawniono jego udział w porwaniu pewnej czarodziejki, drobiazgowe śledztwo pozwoliło odkryć wiele wcześniejszych zbrodni. Red od lat prowadził niehumanitarne eksperymenty, próbując – jak sam twierdził – „pokonać ludzkie niedoskonałości”. Stał za całą serią porwań, a gdy władze dostały się do jego laboratoriów, jasne było, że czarodziejka, która zdołała uciec z rąk Reda, uniknęła losu gorszego od śmierci. Podczas procesu mag nie okazał skruchy. Twierdził, że działał w imię dobra ludzkości, a cierpienie kilku osób to niewielka cena za postęp.
Calebowi nie udowodniono, że pomagał Redowi, nazwanemu przez prasę „Czerwonym Rozpruwaczem”. Trzy ofiary, które wydostano z laboratorium wciąż żywe, nie wskazały go jako winnego. (Zresztą stan umysłowy jednej z nich nie pozwolił jej na udział w procesie). Na noc kilku porwań miał alibi. Uciekinierka twierdziła, że zdołała umknąć tylko dzięki pomocy Caleba, na którego natrafiła, kiedy cudem wydostała się z celi i przekradła do części domowej. Ponoć Blythe wyprowadził wycieńczoną dziewczynę z pilnie strzeżonego budynku i pomógł jej wezwać pomoc. Niedoszła ofiara Reda była zresztą jedną z najbardziej gorliwych obrończyń Ucznia Czarnoksiężnika i pewnie to jej postawa sprawiła, że wreszcie zarówno prasa, jak i spora część magicznego społeczeństwa dała wiarę, że Caleb jest niewinny.
Jagodzie trudno było jednak uwierzyć, że Blythe mógł mieszkać parę lat nad laboratorium Reda i nic nie wiedzieć o jego poczynaniach. Gdy zawarli umowę, poszukała informacji o sprawie i uznała, że przynajmniej jedno alibi wyglądało na mało wiarygodne. Pomoc dla uciekinierki zaś równie dobrze mogła być nie próbą obrócenia się przeciw mistrzowi, ale oddalenia od siebie podejrzeń. Już wtedy jeden z funkcjonariuszy tamtejszego Departamentu Magicznego krążył wokół Jacoba i jego ucznia.
Tak czy inaczej, Calebowi nie postawiono zarzutów. Dorobił się jednak przydomka Ucznia Czarnoksiężnika, a ze względu na całą sprawę i jego późniejsze działania zyskał opinię niebezpiecznego.
Pech chciał, że przed kilkoma miesiącami Jagoda potrzebowała pomocy Caleba. Gdy ze stuletniego snu przebudziła się pewna żądna zemsty czarodziejka, na którą Klątwę Śpiącej Królewny rzuciła prababka Jagody, konieczne było odkrycie jej tożsamości. Uczeń Joanny Wilczek znał położenie przejścia do ukrytego domu nauczycielki. I w zamian za tę wiedzę Jagoda obiecała mu przysługę.
Nie żałowała tego, co zrobiła. Zastanawiała się jednak, czy przyjdzie jej pożałować wkrótce.
– Jagoda!
Tym razem Sonia nie zapomniała klucza. Wpadła do mieszkania, trzaskając drzwiami, jak zawsze pełna energii, głośna już od progu.
– Kupiłam nam zajebiste lody!
– Ciii! – Jagoda wypadła z kuchni i przyłożyła palec do ust.
Dziewczyna, ściągając buty, zamarła w pół ruchu i spojrzała na nią podejrzliwie.
Młoda Zawicka jakiś czas temu skończyła dwadzieścia lat, choć Jagoda wciąż odnosiła wrażenie, że mieszka z typową zbuntowaną nastolatką, momentami trudną do wytrzymania. Dziewczyna była śliczna jak z obrazka – jasnowłosa, szczupła i wysoka, zawsze świetnie ubrana i starannie uczesana, mogłaby zrobić karierę modelki w niemagicznym świecie. Lecz Sonia umyśliła sobie, że zostanie specjalistką od klątw. Bo właśnie w tej dziedzinie zdradzała naturalny talent. To z tego powodu kiedyś stanęła na progu mieszkania Jagody i błagała o przyjęcie na nauki. Zdołała ją przekonać, choć czarownica nie chciała brać uczniów, nie cierpiała się z matką Zawickiej, a do tego kiedyś spotykała się ze starszym bratem Soni.
Po pół roku wiedźma wciąż nie zdecydowała, czy dobrze zrobiła, ale przywykła do obecności dziewczyny. Zwłaszcza że ta okazała się pojętną oraz (co zaskakujące) zazwyczaj posłuszną uczennicą.
– Co się dzieje?
– Chodź do kuchni. Wyjaśnię ci. I poważnie? Lody w taką pogodę?
– Jesteśmy dorosłe. Nikt nie może nam zabronić jedzenia lodów, nawet jeśli kwiecień w każdy dzień wplata więcej zimy niż lata!
Sonia dźwignęła siatkę i ruszyła za Jagodą do malutkiej kuchni. Dziewczyna, która ledwo co wyrwała się spod kurateli nadopiekuńczej matki, wciąż cieszyła się tym, że „nikt nie mógł jej zabronić” tego czy owego. Momentami, zdaniem Jagody, nadużywała tej nowo nabytej wolności, wiedźma starała się jednak tego nie komentować. Była za swoją uczennicę odpowiedzialna, ale czuła, że nie ma prawa pouczać jej na każdym kroku. Zwłaszcza że, bądź co bądź, Sonia była dorosła. Ponadto Zawicka wiedziała, że jeśli przegnie, nauka natychmiast się zakończy, a tego chciała za wszelką cenę uniknąć. Jagoda liczyła, że widmo konsekwencji powstrzyma dziewczynę przed poważnymi wyskokami.
– Okej. To kim on jest? – spytała Sonia, pochylając się, by załadować lody do zamrażalnika.
Jagoda usiadła na jednym z taboretów, ustawionych przy ladzie pod oknem, służącej za stół.
– Skąd… Ach. Buty.
Koszulę i spodnie Caleba wrzuciła do pralki. Ta pierwsza nadawała się do kosza, ale nie wywaliłaby do śmieci czegoś, na czym znajdowała się krew czarodzieja. Kurtkę wyczyściła, jak mogła najdokładniej, i powiesiła na balkonie. Buty trafiły do przedpokoju. A Sonia zawsze była wręcz niepokojąco spostrzegawcza.
– Aha – zgodziła się uczennica. – Buty. Męskie. Zamknięty salon. Nie klient, bo nie zostawiłabyś go tam samego, żeby pić herbatę w kuchni. Hej, zaprosiłaś kogoś na ogniste bara-bara? Trzeba było uprzedzić, że mam wrócić później…
– Nie, to nie mój chłopak. To znajomy. Zdaje się, że… z kimś się pobił. Połatałam go, jak umiałam, i zasnął na kanapie.
Bardzo starała się nie skłamać. Soni musiało jednak coś nie grać w tym wytłumaczeniu, bo przyjrzała się jej ze zmarszczonymi brwiami, a potem bez słowa wymaszerowała z kuchni i skierowała się prosto do salonu. Jagoda przez moment chciała za nią zawołać, ale zrezygnowała. Wątpiła, by Caleb dał radę opuścić ich mieszkanie w ciągu najbliższych godzin. A nawet najbliższych dni, jeżeli uparcie będzie odmawiał przyjęcia pomocy magomedyków. Sonia prędzej czy później i tak go zobaczy.
Wychyliła się lekko, by móc obserwować poczynania dziewczyny. Ta pchnęła drzwi i zajrzała do salonu, po czym wróciła do kuchni.
– Ładny jest – stwierdziła.
Jagoda westchnęła znad swojego kubka.
– I za stary dla ciebie.
– E tam, koło trzydziestki. Co to jest: dziesięć lat? Zwłaszcza pośród czarodziejów.
– Raczej pod czterdziestkę i mówię poważnie. Trzymaj się od niego z daleka – ostrzegła Jagoda.
Sonia opadła na miejsce obok niej i teatralnym gestem wyrzuciła ręce do góry.
– Alleluja, zainteresowałaś się jakimś mężczyzną! Jeżeli jest zaklepany, w porządku, będę się trzymać od niego z daleka…
– Soniu.
W jej tonie musiało być coś, co sprawiło, że dziewczyna wreszcie przestała się wydurniać i spojrzała na nią z poważniejszym wyrazem twarzy.
– Pomogłam mu nie dlatego, że jest przystojny. Ani nie dlatego, że jest sympatycznym facetem i go lubię. Jestem mu winna przysługę, nic ponad to. Nie znam go dobrze i prawdopodobnie nie jest ani trochę miłym człowiekiem. Proszę, nie rozmawiaj z nim, broń Merlinie nie flirtuj i nie wspominaj nikomu, że ktoś taki tutaj przebywa.
Sonia nie odpowiedziała od razu. Przypatrywała się tylko Jagodzie, a ta wiedziała, że w głowie Zawickiej obracają się tysiące trybików, gdy ta usiłuje poskładać fakty i wyciągnąć wnioski. Dobrze, że przynajmniej nie miała szans domyślić się prawdy. Gdy o Calebie było głośno, ona miała jakieś osiem, dziewięć lat. Wątpliwe, by mogła go rozpoznać. A o tym, z kim Jagoda zawarła układ, by poznać lokalizację enklawy prababki, wiedziała tylko babka. Druga Joanna Wilczek, imienniczka swojej matki.
– No dobra – ustąpiła Sonia. – Czyli to coś niefajnego, a ty nie chcesz, żebym się w to mieszała.
– Mniej więcej – przyznała Jagoda niechętnie.
– Pamiętasz, że nie jestem dzieckiem?
– Pamiętam. Zresztą powtarzasz to regularnie, na wypadek gdybym zapomniała.
– To mogłabyś mi trochę zaufać.
– Pozwoliłam ci tu zamieszkać. Wiesz, że on tu jest. To przejaw niemałego zaufania.
Sonia spojrzała na nią z niezadowoleniem. Znała Jagodę krótko i niewiele wiedziała o jej przeszłości. Nie zdawała sobie sprawy, jak dużym ustępstwem było to, że nauczycielka wpuściła ją do swojego życia.
Jagoda stłumiła ukłucie złości. Miała wprawę w wygaszaniu emocji. Tylko dlatego nie warknęła na Zawicką, że może i ją uczy i przyjęła ją pod swój dach, ale na pewno nie dała jej prawa do wypytywania o wszystkie prywatne sprawy i interesy. Nic dobrego nie przyszłoby z takiej kłótni.
– Nie opowiesz mi, co mu się dokładnie stało? – spytała dziewczyna.
– Na razie sama nie jestem pewna. – Przynajmniej w tym przypadku mogła odpowiedzieć szczerze. – Porozmawiam z nim rano.
– Wtedy mi powiesz?
Jagoda wzruszyła ramionami.
– To zależy od tego, co powie.
– Nici z porannej lekcji, skoro okupuje salon. – Sonia westchnęła z rozczarowaniem.
– Masz wolne. Ciesz się.
– Miałam wolne przez większość życia – prychnęła dziewczyna, przewracając oczami.
Było w tym trochę prawdy. Rozpieszczana dziedziczka bogatej i hołdującej starym tradycjom familii Zawickich wprawdzie uczyła się pod okiem prywatnych nauczycieli, ale wymagano od niej głównie zdobycia podstawowej wiedzy, by nie przynosiła wstydu rodzinie. Nie oczekiwano, że znajdzie pracę czy zrobi karierę. Miała poślubić odpowiedniego mężczyznę, urodzić dziecko, wydawać eleganckie przyjęcia i cieszyć się życiem w luksusie.
– W takim razie może pójdziesz dokończyć wypracowanie o średniowiecznych mistrzach klątw – podsunęła czarownica.
– Oj no…
Entuzjazm Soni wobec nauki był spory, ale choć początkowo chłonęła wiedzę jak gąbka, z czasem zaczęła się buntować wobec teorii i nalegała na więcej ćwiczeń praktycznych.
– Chcesz być specjalistką od klątw czy nie? Nigdy nie zdasz europejskiego egzaminu, jeśli zdobędziesz tylko umiejętności praktyczne. Na moim pytano mnie o szczegółowy życiorys Alice Boleyn.
– Dobra, dobra. Rozumiem, że ty dziś nie idziesz spać?
Wzrok Jagody odruchowo powędrował w stronę przymkniętych drzwi do salonu. Sonia znała ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nauczycielka nie zaśnie, jeśli pod jej dachem przebywa ktoś, komu nie ufa. Ba, w pierwszych dniach bytności Soni tutaj Jagoda sypiała mało i zabezpieczała przed nieproszonymi wizytami zarówno własną sypialnię, jak i salon.
– Nie – przyznała.
*
Caleb obudził się koło szóstej, gdy niebo za oknem dopiero szarzało. Lampka nocna wypełniała salon słabym pomarańczowym blaskiem. Jagoda siedziała w fotelu, z kubkiem kawy w ręku, przykryta kocem. Spędziła tak większość nocy, surfując po internecie na komórce i co jakiś czas zerkając na Blythe’a.
Czuwała, na wypadek gdyby postanowił wstać i poderżnąć im gardła. Albo wręcz przeciwnie – miał wyzionąć ducha z powodu obrażeń wewnętrznych.
Spróbował wstać, trochę zbyt gwałtownie, i z jego ust wydobył się jęk. Magia wokół niego wezbrała falą i Jagoda zesztywniała. Sięgnęła po moc znaków ochronnych, wyrytych na progu i parapecie, ale nie musiała się bronić. Magia Caleba rozwiała się, a on sam opadł na poduszki. Spojrzał na nią względnie przytomnie. Uświadomiła sobie, że wcale nie chciał jej zaatakować. Zdezorientowany w pierwszej chwili po przebudzeniu nie wiedział po prostu, gdzie się znajduje, i spanikował.
– Siedziałaś tak całą noc? – wychrypiał. Głos miał wciąż słaby, ale mówił wyraźniej niż poprzedniego wieczoru, tuż przed tym, jak zemdlał. – Byłbym wzruszony, gdyby przypatrywanie się śpiącym ludziom nie było na swój sposób przerażające.
Podobnie jak wczoraj usiłował się zachowywać, jakby nic mu nie dolegało. A do tego nie mógł sobie darować głupich komentarzy.
– Kazałeś zapewnić sobie bezpieczeństwo – odparła beznamiętnie. – Dbam o nie.
Rozprostowała nogi, zdrętwiałe od długiego siedzenia w jednej pozycji, i odstawiła kubek na stolik. Podeszła do Caleba i spojrzała na opatrunek na klatce piersiowej: koc opadł, gdy Blythe spróbował wstać. Na bandażu widać było tylko trochę krwi, co stanowiło dobry znak. Bladoniebieskie oczy mężczyzny wciąż jednak zdawały się szkliste i Jagoda miała wrażenie, że jego policzki są rozpalone.
– Gdzie moje ciuchy?
– Spodnie się suszą, koszulę wyrzuciłam.
– Oszalałaś? Jest na niej…
– Nie ma. Uprałam ją w zimnej wodzie, a potem oczyściłam zaklęciem – uspokoiła go Jagoda, przysiadając na skraju kanapy. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego czoła.
Zrobił taki ruch, jakby miał zamiar schwycić jej nadgarstek, cofnął jednak rękę, gdy zrozumiał, że nie jest atakowany. Skórę miał suchą i ciepłą. Zbyt ciepłą.
– Jaka diagnoza, pani doktor?
– Masz gorączkę i powinieneś się spotkać z prawdziwą panią doktor – odparła rzeczowo i spytała: – Blythe, mógłbyś mi wyjaśnić, kto cię tak urządził?
– Nigdy nie pomyślałbym, że Wilcza Jagoda, paskudna wiedźma klątw, może być taka sztywna.
– Nie zmieniaj tematu – rzuciła. Jeżeli chciał ją rozzłościć tą uwagą, to nie zdołał. Zdarzało się jej słyszeć takie komentarze w przeszłości. Wilcza Jagoda. Belladona. Wiedźma Jaga. Baba Jaga. Uodporniła się na nie. A przynajmniej chciała w to wierzyć.
Poza tym nie mogła odmówić mu racji. Zachowywała się sztywno nawet w normalnych okolicznościach, a teraz dokładała podwójnych starań, by nie okazać, jak bardzo obecna sytuacja wyprowadza ją z równowagi. Caleb ją irytował i co ważniejsze, jego obecność tutaj wzbudzała w niej niepokój. A z tym za nic nie chciała się zdradzić.
– Wykapana Joanna.
– Chcesz, żebym wykopała cię za próg?
– Nie możesz. Masz wobec mnie dług – przypomniał Caleb. Znów spróbował usiąść, tym razem ostrożniej. Jęknął, ale zdołał się unieść do pozycji półsiedzącej.
Niestety, miał rację. Wyrzucenie go z mieszkania złamałoby warunki ich paktu. Jagoda wolała nie sprawdzać, jakie byłyby konsekwencje.
– O tym też musimy pogadać. Na przykład ustalić zakres „zapewniania bezpieczeństwa”. I czas trwania ochrony. Jestem ci winna przysługę, ale bezterminowa ochrona to nie spłata długu, tylko niewolnictwo.
– Chcesz spisać umowę? Może jeszcze wezwę notariusza? – spytał sarkastycznie.
Jagoda nie odpowiedziała. Przypatrywała się mu w milczeniu, póki nie kiwnął głową.
– Niech będzie – westchnął. – Umówmy się, że jesteś zobowiązana do dbania o moje bezpieczeństwo, póki nie wydobrzeję. A to obejmuje zapewnienie mi kryjówki, utrzymanie mojej obecności tutaj w tajemnicy, a także udzielenie mi pomocy niezbędnej, bym doszedł do siebie. Czy takie warunki cię satysfakcjonują, Wilcza Jagodo?
– Jagodo – sprostowała. Wciąż ze spokojem. Gdyby się zorientował, że to przezwisko jej przeszkadza, pewnie używałby go znacznie częściej. Czuła podskórnie, że tak postępował Caleb Blythe. – Nie „Wilcza Jagodo”. Nie jestem rośliną. Chyba że upieramy się przy pseudonimach i mam cię nazywać Uczniem Czarnoksiężnika.
Na jego wargach zaigrał przelotny uśmiech. Zupełnie jakby w jej deklaracji o niebyciu rośliną było coś zabawnego.
– Właściwie to nim jestem. A raczej byłem. Czy w ramach udzielania niezbędnej pomocy mogłabyś przynieść mi coś do picia?
Podniosła się z miejsca i wyszła z pokoju. Wróciła po chwili, ze szklanką wody i tabletką. Caleb spojrzał podejrzliwie na pigułkę.
– Co to jest?
– Panadol.
– Czyli? – spytał nieufnie.
– Lek. Niemagiczny, ale dość skuteczny. Na gorączkę.
Zawahał się, ale połknął tabletkę, a potem kilkoma łykami opróżnił szklankę. Gorączka – Jagoda podejrzewała, że ma minimum trzydzieści dziewięć stopni – musiała potęgować pragnienie. Caleb próbował zgrywać chojraka, ale był rozpalony, osłabiony i na pewno obolały.
– Dziękuję.
– Nie ma sprawy. Wracając do tematu – powiedziała, odbierając od niego puste naczynie. – Chciałabym wiedzieć, kto może stanąć pod moimi drzwiami, żeby dokończyć to, co zaczął wczoraj.
– Posprzeczałem się z przyjacielem.
Uniosła brwi. Caleb jęknął i w teatralnym geście osłonił twarz dłonią.
– Nie patrz tak na mnie. Ta harpia zawsze tak robiła. Naprawdę, urządził mnie tak znajomy. I nie powinien tu dotrzeć. Przeszedłem przez portal i zamaskowałem ślady.
– Otworzyłeś portal? – spytała z niedowierzaniem. – Sam? W takim stanie?!
– Miałem amulet wspomagający. Niestety rozsypał się w proch. Szkoda, kosztował majątek.
Wciąż przypatrywała się mu ze zdumieniem. Otwarcie portalu w pojedynkę było czymś, czego mogli się podjąć jedynie najpotężniejsi czarodzieje. Jagoda nie znała nikogo, kto by to potrafił, zwłaszcza pokiereszowany i ledwo żywy – nawet dysponujący amuletem. Za jego osłabieniem stały więc nie tylko odniesione rany. Blythe musiał być kompletnie wyczerpany magicznie.
Bardziej martwiło ją jednak to, że jeżeli dysponował tak dużą mocą, nie miała szans sobie z nim poradzić, jeśli okazałby się zagrożeniem. Nawet gdy był osłabiony, a ona przygotowana, zaopatrzona w gotową do rzucenia klątwę i przebywająca na własnym terenie, zabezpieczonym zaklęciami.
– Załóżmy, że wierzę – powiedziała ostrożnie. – Dlaczego pojawiłeś się pod moimi drzwiami?
– Bo nie miałem dokąd pójść, a ty jesteś mi coś winna – odparł Caleb, patrząc jej prosto w oczy, i przynajmniej w tym przypadku nie wątpiła, że mówi szczerze.
Było jednak coś jeszcze związanego z tą sprawą, co mocno niepokoiło Jagodę. Znał jej adres, wiedział, jak otworzyć portal w okolicy, od początku więc planował ją odwiedzić. Ba, może nawet w tym celu przyjechał do Warszawy? Caleb opuścił Polskę lata temu, wyjechał do rodzinnego kraju ojca. Po co miałby wracać?
Wahała się przez chwilę nad zadaniem pytania. Ostatecznie jednak uznała, że jeżeli Caleb nie zechce odpowiedzieć albo skłamie, nic nie traci.
– Musiałeś znać koordynaty, żeby otworzyć portal. Ba, musiałeś albo mieć kotwicę, albo już byłeś tu wcześniej.
– Sprawdziłem je na wszelki wypadek – przyznał. – Zakładałem, że mogę potrzebować twojej pomocy w pewnej sprawie.
– Jakiej sprawie?
– Teraz to nieistotne – uciął. – Urządzasz mi przesłuchanie?
– Nie – skapitulowała, choć uważała, że miała pełne prawo poznać odpowiedzi. Przecież omal nie wykrwawił się na jej kanapie. Ale czy naprawdę chciała wiedzieć, co Uczeń Czarnoksiężnika robił w Warszawie? O jaką przysługę planował ją poprosić pierwotnie? Kluczowe było dla niej wywiązanie się z umowy. Im szybciej sprawi, że Caleb stanie na nogach, tym szybciej się go pozbędzie. – W każdym razie powinieneś wiedzieć, że ktoś o tobie wie. Mieszkam z kimś.
Caleb zesztywniał i przez moment Jagodzie się zdawało, że dostrzega w jego oczach ślad paniki przemieszanej z wściekłością.
– Nikomu nie powie – dodała szybko. Aura Caleba, choć przytłumiona, zawibrowała. Jagoda nie chciała sprawdzać, czy Blythe w obecnym stanie jest zdolny do rzucania zaklęć. – Ale chcę, żeby to było jasne. Moja uczennica nie ma z tą umową nic wspólnego. Trzymaj się od niej z daleka.
– To będzie trudne, skoro parę dni spędzimy pod jednym dachem.
Uspokoił się, przynajmniej trochę. Jeżeli mag brał sobie ucznia, by indywidualnie szkolić go w wąskiej gałęzi magii, zazwyczaj wymagał od niego wypełniania poleceń. Więzi łączące nauczyciela i ucznia nie były może obecnie tak mocne jak w przeszłości, kiedy adeptów pętano przykazem posłuszeństwa, ale wciąż odgrywały znaczną rolę w tej relacji.
– Nie odzywaj się do niej, nie uśmiechaj, nie próbuj podrywać i siedź w salonie, a wszyscy będą zadowoleni.
– Powiedziałaś jej, kim jestem?
Jagoda pokręciła głową. Caleb z ulgą wypuścił powietrze.
– Dobrze. Niech tak zostanie.
– Jak rozumiem, mamy umowę?
– Mamy – mruknął. – A. Jeszcze jedno. Chciałbym zaznaczyć, że niezbędna pomoc obejmuje…
– Aha?
– Załatwienie mi jakiejś bluzy. Twoje byłyby na mnie trochę za małe, a skoro mam nie podrywać uczennicy, chyba nie powinienem chodzić do łazienki nago?