- W empik go
Przystań - ebook
Przystań - ebook
Marcelina jest po trzydziestce, ma aktorskie wykształcenie i wielkie ambicje, ale małe role na koncie. O Shakespearze nawet nie marzy. Zgodziłaby się zagrać gdziekolwiek, byleby tylko ktoś łaskawie dostrzegł jej potencjał. Wychowana przez dziadków poszukuje swojej tożsamości, pielęgnując dziecięce marzenie o byciu kimś wyjątkowym.
Stanisława Umińska uchodzi za najzdolniejszą aktorkę młodego pokolenia. Jej kariera nagle się załamuje, gdy w Paryżu zostaje oskarżona o zamordowanie chorego na raka, bardzo cierpiącego męża. Po powrocie do Polski nie potrafi już grać. Odczuwa powołanie i zostaje przyjęta do Benedyktynek Samarytanek, aby pokierować – już jako siostra Benigna – domem dla „upadłych dziewcząt” w podwarszawskim Henrykowie.
Apolonia ma dwanaście lat i uwielbia spędzać czas z ojcem na czytaniu komiksów. Gdy kończą się wakacje, nagle zmienia się świat, a Pola zamiast do szkoły trafia do osobliwego domu zwanego Przystanią. Zapatrzona w dziecięce postaci z komiksów z lat trzydziestych sama pragnie zostać superbohaterką.
Powieść Mariki Krajniewskiej, choć jest fikcją, została mocno osadzona w realiach historycznych. Jest tu i działalność konspiracyjna Umińskiej, i wojenny teatr Leona Schillera, i codzienna – jakże niezwykła – walka superbohaterek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65816-41-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy zamykam oczy, gasną gwiazdy. Tak przynajmniej mi się wydawało, kiedy byłam małą dziewczynką. Nosiłam wtedy czerwone tasiemki wplecione w warkocze. Nikt takich nie miał. W przedszkolu i na placu zabaw królowały różowe gumki z plastikowymi serduszkami, motylkami albo liskami, zdarzały się też z Myszką Miki i innymi popularnymi postaciami z bajek Disneya. Z kolei spinki miały doczepione kwiatuszki z brokatem. Jednak to było nie dla mnie. Tasiemki, którymi przewiązane były stare fotografie, wyciągnęłam z szuflady babki jako raczkujący bobas. Najpierw powędrowały do moich ust, ale po interwencji babki znalazły swoje miejsce na głowie i tak już zostało.
Gdy zamykam oczy, gaśnie cały świat. Tak myślę do dziś, kiedy zastanawiam się, jak opowiedzieć swoją historię, w której tak naprawdę nic się nie dzieje. Uśmiechasz się pod nosem, zastanawiając, co to za brednie? W zasadzie też bym tak zareagowała na twoim miejscu. Kiedyś. Miałoby to miejsce zanim odkryłam najprostszą z prawd. Wiesz jaką? Że tak właśnie jest: gwiazdy gasną, a wraz z nim cały świat. Gasną wtedy, gdy przymykasz oczy na to, co najistotniejsze. Na radość – fundament twojej i mojej egzystencji.
Gdy zamykasz oczy na życie, ono w tobie umiera. I choć wstaje kolejny dzień, a ty w dalszym ciągu podnosisz się rano z łóżka, przymknąwszy powieki na własną kreację, tworzysz świat, którego nie ma. Nie własny, pełen uważności, ufności i radości, lecz zbudowany z lęków i cudzych przekonań. Obudź się! Otwórz oczy! Niech gwiazdy świecą z silniejszą mocą niż zazwyczaj!
Ale najpierw poznaj moją historię. Nie będzie to spektakularna opowieść pełna zwrotów akcji. Nie będzie niestworzonych postaci ze świata fantasy. Nie będzie wydumanych wydarzeń ani efektów specjalnych. Będzie za to codzienność. Moja i zapewne znana również bardzo dobrze tobie. Ot, taka codzienność, na którą przyszedł czas. A zwróciłam na nią swoją uwagę po to, aby odkryć to, co zgubiłam w dzieciństwie. Radość.Opowieść pierwsza O pandach i jabłkach, co padają niedaleko
Wiesz, kiedy poczułam, że umiem latać? Czy wtedy, gdy tata trzymał mnie wielkimi dłońmi pod brzuchem, a ja z rozłożonymi rękoma wirowałam dookoła jego własnej osi, udając samolot? Nie. A może wtedy, gdy „Wrona” z pierwszej A o profilu matematyczno-fizycznym wetknął mi język do ust i zaczął nim wywierać presję zwaną „poważnym całowaniem”? Też nie. W pierwszym przypadku mogłoby tak być, gdyby moje wizualizacje z dzieciństwa znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. A tak się nie stało. W drugim zaś, gdyby wybranek raczej wszystkich innych blond piękności, a na pewno nie mój, zrobił to subtelnie, a przede wszystkim bez przymuszania, może i bym była o krok od stanu uniesienia. O krok. Może, lecz jednak też nie.
Zamiast tych wyżej wymienionych iluzorycznych pierdół, zawirowałam dziś. Może to i lepiej, że uniosłam się nad ziemię w dniu swoich trzydziestych drugich urodzin, na które przyszły zresztą dwie osoby.
Pierwszy był sąsiad z góry. Trochę kulawy, niedowidzący, ale mający dobre serce. Zauważył mojego kota, który wylazł przez uchylone drzwi na klatkę schodową i tak już mu zostało. To znaczy ja o nim zupełnie zapomniałam i zamknęłam drzwi. Wtedy jeszcze radośnie i spokojnie. Objuczona mufinkami bez glutenu i kartonem urodzinowego mleka bez laktozy. Ot, taki prezent, aby siebie wspaniałą odpowiednio ukochać. Sąsiad ma na imię Lech i przywałęsał się, żeby oznajmić, iż widział mojego rudego przyjaciela wchodzącego po schodach. Opowiedziałam, że tak, oczywiście, wiem o tym, przecież kot od dawna marzył o Halloween, więc się doczekał i wyruszył w drogę, by miauczeć „cukierek albo psikus”. Roześmiałam się sama ze swojego żartu, ale Lecha raczej nie przekonałam. Pokiwał tylko głową i poszedł, a ja usilnie próbowałam nie zauważyć politowania w jego gestach i ukradkowym spojrzeniu.
Drugą osobą, która zjawiła się w dniu moich urodzin, była listonoszka. Przyniosła... telegram o treści: Najlepszego. Stop. Zgadnij kto to. Stop. Nie zgadniesz. Stop. Więc ci podpowiem. Stop. Babcia. Stop. No cóż, nie bez radości przyznałam, że ma skubana poczucie humoru, ale mój z kolei od razu się popsuł, ponieważ uświadomiłam sobie, że faktycznie nie wpadłabym na to, kto raczył do mnie zatelegrafować, ani na to, żeby przynajmniej do niej zadzwonić. Na to drugie nie wpadłam od jakichś kilkunastu miesięcy. Wróć. Kilkudziesięciu. Mniejsza z tym. Miało być o lataniu, które zbiło mnie całkowicie z pantałyku. A motyle w brzuchu, które usilnie trzepotały, doprowadziły do przestronnej łazienki z ubikacją, bym mogła uniżenie pochylić się nad sedesem z czerwoną deską klozetową i mówiąc delikatnie puścić pawia w głąb otchłani rury ściekowej.
Cóż, być może nie było to zdarzenie warte opisywania, ale przyniosło ulgę. Na chwilę. Bo po jej upłynięciu znów sięgnęłam po gazetę – przyczynę moich mdłości i poniekąd odlotu, o którym tu mowa. Ponownie zawirował świat. Mroczki przed oczami pajacowały, a potem zlały się w jedną wielką szarą masę i zaślepiły mnie całkowicie. Zastanowiłam się, czy to nie udar, uniosłam kąciki ust, sprawdzając, czy oba są sprawne. Uspokojona usiadłam przy stole w kuchni i ponownie wbiłam wzrok w gazetę. Leżała pedantycznie otwarta na odpowiedniej stronie. Nie, wróć, ta strona nie była wcale odpowiednia. Była stroną przypadkową, w przypadkowej gazecie, z przypadkowym artykułem, a raczej maleńką wzmianką, aspirującą do miana jednej z tych ciekawostek, które wydawcy pism kobiecych chętnie powielali z zagranicznych portali, jakby nie byli w stanie samodzielnie zapełnić kontentu. A niech im będzie, niech powielają, donoszą o tym i owym, jakby tylko oni się tego i owego dowiedzieli i spieszyli przekazać wielce zafrasowanym czytelniczkom. Ciekawostka składała się z jednego akapitu, trzech średnio rozbudowanych zdań, kilkudziesięciu słów, o nie, nie, liczby liter z podziałem na spółgłoski i samogłoski nie podam, udając, że do tego stopnia nie upadłam, choć oczywiście skądinąd wiem, ile ich było. Spróbuję jednak oszukać ciebie i siebie przy okazji.
Pandy. Małe, bezbronne pandy, osierocone przez swoje matki. Ha! Skąd ja to znam?! Choć dość często zniewalające podobieństwo można zauważyć w odbiciu lustrzanym, zwłaszcza rano, jednak pandą (o ile mi wiadomo) nie jestem. I w tym, jak się właśnie dowiedziałam – przypomnę: w moje trzydzieste drugie urodziny – tkwi cały szkopuł. Nie jestem pandą! Cała reszta by się jednak zgadzała. Osierocona. Ale nie panda. Czy dlatego ona, ta kobieta ze zdjęcia ilustrującego ciekawostkę w magazynie dla pań z targetem: zamożne, po dwudziestym szóstym i przed czterdziestym ósmym rokiem życia, mieszkanki dużych miast – wybrała pandy, a nie mnie? Kobieta, której nie widziałam ostatnie dwadzieścia siedem lat, a na którą gapiłam się od co najmniej pół godziny, łapiąc co jakiś czas równowagę, fizyczną rzecz jasna, bo o psychicznej trzeba chyba na jakiś czas zapomnieć, właśnie widniała na pozowanym zdjęciu w gazecie, otoczona małymi, puchatymi kuleczkami w maskach zorro, tuż pod nagłówkiem: W Azji poszukują pracowników na stanowisko „przytulacz małych pand”! Jasna cholera, ta kobieta była moją matką!
To właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam, że umiem latać. Zamknęłam oczy, opadłam na oparcie krzesła nie do pary i poleciałam najpierw wysoko, wysoko, a potem gwałtownie runęłam, obijając sobie prawy łokieć i lewe kolano. Gdy chwyciłam za telefon, drżały mi dłonie, a nogi miałam jak z waty. Dziwne uczucie, dawno niedoświadczane. Ostatni raz chyba w podstawówce, kiedy w trzeciej klasie okazało się, że zepsuta kanalizacja zmusza wszystkich użytkowników „przybytku nadziei” na opróżnienie pęcherza i innych części ciała do własnoręcznie przytarganego z domu nocnika. Wstyd, jaki czułam, idąc przez szkolny korytarz i dzierżąc, niczym berło, nocnik na oczach Patryka z równoległej trzeciej F, był powodem nietrzymania moczu, z którego na szczęście szybko się wyleczyłam, a cudownemu ozdrowieniu towarzyszyło przerzucenie się na Witka z czwartej C. Ten w odróżnieniu od Patryka doskonale rzępolił na skrzypcach. Nie mam pojęcia, dlaczego w sytuacjach kryzysowych, a takiej niewątpliwie właśnie doświadczałam, moja pamięć emocjonalna podsyłała mi dość niemrawe wspomnienia z dzieciństwa i kierowała uwagę na rzeczy mało istotne. Chociaż z drugiej strony – ciekawe, jak Witek teraz wygląda, nie mam go na społecznościówce, może trzeba znaleźć?
Panda. Mała, bezbronna panda. Osierocona przez matkę, która albo poszła w długą albo zmarła, tak jak moja. Chwila. Moment. Stop.
Trzymając telefon w dłoni, podjęłam męską decyzję: nie zadzwonię! Pocierając kwilący łokieć, próbując nie zwracać uwagę na bolące kolano, poszłam do przedpokoju, narzuciłam na siebie długi żółty płaszcz i opatuliłam się granatowym szerokim szalem. Nie miałam czasu na zapinanie miliona guziczków, chwyciłam torbę i wybiegłam na klatkę schodową. Schodzenie w kapciach – króliczkach nie należało do najłatwiejszych zajęć, dzięki czemu uświadomiłam sobie brak właściwego obuwia na stopach, zaklęłam delikatnie pod nosem, no dobra, na cały głos, siarczyście, i powędrowałam z powrotem do domu. Po zaprowadzeniu porządku na nogach, wróciłam do kuchni po gazetę. Na szczęście daleko nie było, trzydziestometrowe em dwa na warszawskiej Białołęce Dworskiej miało to do siebie, że wszystko znajdowało się w zasięgu ręki. W obrębie mieszkania rzecz jasna. Poza nim sytuacja przedstawiała się nieco inaczej...
Obcasy stukały tym głośniej, im łapczywiej wciągałam w płuca lekko wilgotne i zgniłe jesienne powietrze. Pachniało grzybami i mokrą ziemią. Zapach, tak bardzo powtarzalny o tej porze roku, znów przeniósł mnie do wspomnień. Tym razem wylądowałam w przedszkolu. Wtedy również nie byłam pandą, ale miałam matkę. A może ona wówczas jeszcze tego nie wiedziała? Tego, że pomimo wiecznie podkrążonych oczu, daleko mi do futrzanego pupilka? Zastanawiające, należałoby ten problem podnieść na najbliższym posiedzeniu zarządu, który powinnam niezwłocznie zwołać, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację. I tak też uczynię, ale najpierw pobawię się w sędziego i wymierzę sprawiedliwość. Nota bene zarząd zwoływany był swego czasu dość regularnie i zazwyczaj inicjatorem tych posiedzeń był dziadek Gutek. Jednak od jakiegoś czasu okazało się, że nie mam za bardzo czasu.
Autobus zaskoczył mnie równie mocno jak cała reszta dnia. Nadjechał o czasie, nie zmuszając do przestępowania z nogi na nogę i chuchania w dłonie oraz spoglądania co sekundę na zegarek. Tak, mam takie hobby przystankowe, lubuję się moim drewnianym plantwearem, jakby od częstotliwości spojrzeń miała wzrosnąć częstotliwość punktualnego przybycia autobusów. A potem – pamiętam już tylko jej spojrzenie.
– No co tak się gapisz? – palnęłam zamiast powitania, gdy stałam w progu znajomych drzwi.
– Bo ciągle wciskasz dzwonek, nie słyszysz tego jazgotu? – odfuknęła babka Pola i nieco się skrzywiła.
Spojrzałam na ścianę przy framudze. Mój palec wskazujący był wetknięty w przycisk dzwonka i nagle usłyszałam przeraźliwy dźwięk. Momentalnie odsunęłam rękę, a babka odetchnęła z ulgą. Podniosła wysoko brwi i otworzyła usta, ale miałam czelność, jak zwykle zresztą, wejść jej w słowo.
– Musimy pogadać – oznajmiłam i wpakowałam się do mieszkania, prawie zmiatając babkę Polę z powierzchni ziemi. No, może aż tak groźnie to nie wyglądało, lecz w mojej wyobraźni, zanim doczłapałam się z Białołęki na Bielany, tak właśnie to sobie wyreżyserowałam. Scenariusz tego spotkania był gotowy. Przemyślany pod każdym względem. Dialogi niezmiernie emocjonalne, przeplatane ciętymi ripostami i licznymi odniesieniami do wypowiedzi mądrych i wielkich tego świata. To ostatnie było zbędne i może za bardzo wczułam się w rolę, dzięki czemu miałam poczucie, że wreszcie po tylu latach będę w stanie wyciągnąć od mojej prawnej opiekunki do osiemnastego roku życia całą prawdę i tylko prawdę. Tak nam dopomóż!
Jednak o swoim zręcznie i misternie utkanym scenariuszu zapomniałam w okamgnieniu. To mgnienie mojego oka, lewego tym razem, uświadomiło mi, że nie jesteśmy same. Odwróciłam się w stronę kuchni. Najpierw zobaczyłam ścianę z oderwaną gdzieniegdzie tapetą i licznymi kreskami malowanymi czym popadnie, zdradzającymi miejsce, do którego sięgałam swoim wzrostem na przestrzeni wielu lat. A tuż obok – stał dziadek Gutek. Wydał mi się niższy niż ostatnio. I chudszy. Tylko jego broda, wciąż bujna i zawadiacka, lśniła srebrem siwizny. Miał opadnięte powieki i opuchnięte dłonie. Uśmiech ten sam, „podnosowy”, jakby pluł sobie nim w brodę.
Przełknęłam ślinę. A razem z nią połknęłam scenariusz, przygotowany na okoliczność wymierzenia sprawiedliwości.
– A wy co? Zwołaliście zarząd? – spytałam, lekko się zająkując po każdym słowie. – Beze mnie? – dodałam i usiadłam w ubraniu na niewygodnym taborecie. Podkurczyłam niezgrabnie nogi, ponoć zazwyczaj tak robiłam w dzieciństwie, i uniosłam dłoń do ust. Dopiero gdy skórka przy paznokciu zaczęła szczypać, zdałam sobie sprawę z tego, co wyczyniam. Odsunęłam dłoń od twarzy i zabębniłam palcami o blat kuchni.
– No nie pierwszy raz księżniczko – odezwał się dziadek, wyciągając z otchłani prehistorii, znaczy się z szuflady, stary notatnik kołowy wykonany z szarego kartonu, ozdobiony moimi gryzmołami z lat bodajże dziewięćdziesiątych. Otworzył zeszyt na ostatniej stronie i odwrócił go do mnie całą swoją przestarzałą zawartością. Daty zjazdów partii rodzinnej, wpisane na czerwono starannym pismem dziadka bądź koślawym babki, krzyczały na mnie z wyrzutem. Przy każdej z nich widniała mini lista obecności, przy każdej z nich na liście obecności imię Marcelina było przekreślone, a obok dumnie prężyły się literki „nb”.
– Aha – mruknęłam i czym prędzej sięgnęłam po swoją broń.
Gazeta wylądowała na stole. Pomiędzy wódką a zakąską. Ściślej rzecz ujmując między kaszanką, herbatą w szklance z wiklinową podstawką i butelką piwa jasnego. W tym temacie nic się tu nie zmieniło od lat. Nawet obecność dziadka nie dziwiła, choć przecież rozwiódł się z babką, zanim zdążyłam nauczyć się radzić sobie bez pieluchy.
Siedziałam i czekałam. Już nie w napięciu, raczej lekko zaintrygowana. Babka Pola zerknęła na dziadka, a jego wyraz twarzy dał wyraźnie sygnał do wyskoczenia z bloków startowych, dzięki czemu w okamgnieniu wylądowała przy stole. Patrzyła na zdjęcie jak zahipnotyzowana. A zdjęcie, to znaczy kobieta na nim, jak zahipnotyzowana patrzyła na babkę.
– Jak dwie krople – skomentował Gutek, przeczesując brodę.
– Chyba waleriany, ale nie dwie, tylko z dwadzieścia – burknęłam, zaczynając poważnie niepokoić się o stan zdrowia babki Poli.
Nie tak to miało wyglądać. To ja zostałam wrobiona w jakąś akcję, prowokację, szyderę z całego mojego życia i to przez tych oto dwoje osobników pomarszczonej generacji, tymczasem złość, z którą wyszłam z domu i dzięki której przetrwałam podróż środkami komunikacji miejskiej w jesienny, zdecydowanie nieprzychylnie do mnie nastawiony wieczór, nagle, tak bez uprzedzenia zmyła się po angielsku.
– Pola! – odezwałam się przez zaciśnięte zęby – Zzieleniałaś!
Mówiłam do dziadków po imieniu. To była naturalna kolej rzeczy, mały substytut, pozwalający łączyć w ten sposób wszystkie ich role, a nie było ich wcale tak mało. Oprócz tych standardowych, przypisanych naturalnym porządkiem cywilizacyjnym, byli również matką i ojcem, prawnymi opiekunami, najlepszymi przyjaciółmi, obrońcami, coachami, a potem przez długi czas również wrogami, ale wtedy miałam pryszcze na każdym centymetrze kwadratowym twarzy i zdecydowanie krótkowzroczność: dalej niż czubek własnego nosa mój nastoletni wzrok nie miał prawa sięgać.
– Pola – tym razem odezwał się Gutek, który też nie wyglądał za specjalnie.
– Wyjaśnicie mi, co tu się właśnie wydarzyło? – wstałam, pomogłam Poli usadowić się wygodnie w rogu kuchni na wytartym przez długie lata, niegdyś zielonym, zamszowym fotelu i zamknęłam leżącą na stole gazetę, zdając sobie sprawę, że dzisiejszego dnia poświęciłam kobiecie ze zdjęcia więcej uwagi niż ona mnie przez ostatnie dwadzieścia siedem lat.
– Zawsze lubiła pandy – powiedziała Pola, pokazując palcem na szafkę nad lodówką.
– A wystarczy zmienić pierwszą samogłoskę na „i” – wymamrotałam pod nosem i usłyszałam parsknięcie Gustawa.
Sięgnęłam do szafki, na którą Pola wciąż wskazywała palcem i wyłowiłam z jej zakamarków buteleczkę z walerianą.
– Nie to! – w głosie babki wyczuć można było zniecierpliwienie.
– Dalej stoi „Soplica” – podpowiedział dziadek, a ja otworzyłam szeroko usta ze zdziwienia, zastanawiając się, czy dobrze zrozumiałam. Szybko zorientowałam się, że owszem, mój tok rozumowania był właściwy, chwyciłam więc pół litra i stojący obok kieliszek. Wlałam pół i zakręciłam butelkę. Porządnie zakręciłam, wkładając w tę czynność maksymalną ilość emocji.
– Lej do pełna! – zarządziła Pola.
– Nie powinnaś – wyrwało mi się zbyt szybko i zbyt nachalnie.
– Ty mi to mówisz? – zdziwienie Pola zakomunikowała bez najmniejszej emocji, za to z lekkim uniesieniem prawej brwi.
– Lej księżniczko, lej – zawtórował dziadek. – Ja dopiję.
Wyboru raczej nie miałam. Dolałam i znów wkładając wszystkie siły w zakręcanie butelki, zdałam sobie sprawę, że nie ja tu rozdaję karty i długo ich rozdawać nie będę. Na swoje własne życzenie zresztą. I przez zaniedbanie. Myślą, mową i niewątpliwie uczynkiem.
Pola skrzywiła się, połykając zawartość połowy kielonka. Gutek, zgodnie z zapowiedzią, poszedł w jej ślady, sięgnął po kawałek chleba leżący na stole przy kaszance i przytknął go sobie do nosa.
– Możemy już przejść do meritum? – zapytałam, wyrażając swoje zniecierpliwienie, choć było ono wyrażone na wyrost, ponieważ tak naprawdę czułam się zagubiona i w lęku oczekiwałam nadejścia prawdy, którą przecież znałam. Nie, nie! To nie tak! Ta prawda, która była mi znana, okazała się nieprawdą, a ta nowa prawda, której jeszcze nie poznałam, już do mnie dotarła. To wszystko było zbyt skomplikowane jak na mój ciężki dzień, przegrane sześć castingów z rzędu do podrzędnych produkcji i trzydzieste drugie urodziny. Zaczynałam się gubić w domysłach i nawet nie zarejestrowałam, że ktoś zadzwonił do drzwi, a ja w swej mrocznej zadumie poszłam otworzyć. Na pytanie dwóch ludzkich szczeniąt na oko chadzających do trzeciej klasy podstawówki: „cukierek albo psikus?”, powędrowałam z powrotem do kuchni, zgarnęłam ze stołu kaszankę i wrzuciłam im do koszyczka, zamykając przed ich zdumionymi nosami nowe, solidne drzwi. Mój mózg zarejestrował fakt wymiany drzwi, ale do całej reszty „kaszankowych” zdarzeń pamięć wracała powoli i z zażenowaniem dopiero dnia następnego.
– Twoja matka żyje – oznajmiła babka zupełnie tak, jakbym nie widziała zdjęcia w magazynie i nie przytargała go pod własną pachą z Białołęki na Bielany. Pola nie ozdobiła swojej wypowiedzi ani tajemniczą miną, ani złowieszczą intonacją rodem z thrillerów psychologicznych. Nic z tych rzeczy. Oznajmiła całą prawdę i tylko prawdę beznamiętnie. Jak gdyby ta jej prawda była tak bardzo zmęczona udawaniem, że nią nie jest, iż wraz z wyjściem na jaw w sposób oficjalny, a nie pokątny – poprzez ciekawostkę ściągniętą z internetu prosto do gazety – przeszła od razu w stan spoczynku. Ja poczułam się dokładnie tak samo. Zeszło ze mnie powietrze, które, jak się okazało, wstrzymywałam od momentu, gdy świat zawirował mi przed oczami. To, rzecz jasna, jest lekka metafora, ale użyta celowo, dla wyeksponowania stanu emocjonalnego mojego organizmu, z którym póki co się identyfikuję.
– I zabawia się z pindami – powiedziałam szeroko rozkładając ramiona, jakbym zaraz miała wyskoczyć z kujawiaczkiem jednym lub inną szopką ludową. – Pandami znaczy się – poprawiłam się, by nie było, że jestem uprzedzona. Do diabła! Byłam uprzedzona. W tamtej chwili byłam uprzedzona do wszystkich zwierząt świata, wszystkich dziadków świata i przede wszystkim matek, na razie o ojcach nie wspominając.
– Właśnie – naraz sobie uświadomiłam – a ojciec?
– Ojciec został pochowany dwadzieścia lat temu. Wszystko co o nim wiesz, jest prawdą – Gustaw wybawił Polę od wyjaśnień, choć mój wzrok mordercy spoczywał właśnie na jej twarzy. Gustaw miał tak od zawsze, chociaż nie, to nie do końca było tak. Wybawcą stał się po rozwodzie. Wcześniej pił, hulał, lulki palił. Najwyraźniej magiczne nawrócenie jest możliwe. Lepiej późno niż później, ale w tym przypadku i tak było już za późno.
– A matkę pochowaliście razem z nim żywcem? – nie wytrzymałam.
Pola gestem kazała wlać sobie kolejną dawkę „leku”. Gustaw uczynił swoją powinność, ponownie dopijając drugą połowę kieliszka. Nalał raz jeszcze i tym razem przyłożył naczynie do moich ust, więc nie zastanawiając się dłużej przechyliłam głowę i poczułam rozgrzewającą falę wędrującą po przełyku.
– Nie pomaga – zawyrokowałam, zanim tradycja pielęgnowana przez pokolenia, jak głosi producent, idąc śladami Bolesława Kasprowicza, założyciela Fabryki Likierów i Wódek w Gnieźnie w XIX wieku, miała szansę podziałać rozluźniająco.
– W gorącej wodzie kąpana – powtórzył znajomą śpiewkę Gustaw.
– Nie zmieniajmy tematu – poprosiłam, czując zmęczenie. I nie zmieniliśmy. Temat zawisł w powietrzu na długi wieczór, który niepostrzeżenie ustąpił pola do popisu ciemnej jesiennej warszawskiej nocy. Nocy, która w tym okresie trwała zawsze najdłużej, kołysząc, usypiając, nucąc wietrzne kołysanki, zaglądając do okien, kominów, balkonów i klatek schodowych.
Najpierw matka popadła w depresję. Nic dziwnego, sama, w dalekim kraju, musiała pochować jedynego przyjaciela jakiego miała – własnego męża. I to nawet nie miało znaczenia, gdzie akurat była. A potem szukając dla siebie ratunku i wyjścia z tego stanu, wreszcie je znalazła, uciekając od tego wszystkiego i tych wszystkich, którzy mogliby jej o najważniejszym człowieku przypominać. A najbardziej przypominałam go ja. Najpierw pięcioletnia księżniczka z ambicjami, śpiewająca i okropnie sepleniąca przed lustrem, przyklejonym do wewnętrznej strony drzwi szafy babki, z nieodłącznym lakierem do włosów w dłoni, służącym oczywiście za mikrofon. Potem dwunastoletnia i zapomniana. Najwyraźniej ukojenie przyniosły pandy. Jak trafiła do Azji? Tego nie wie nikt. W chwili gdy minął rok od ostatniego listu, telefonu, maila, Pola oznajmiła, że córkę pochowali razem z zięciem i tak już miało zostać.
– Dlaczego? – nie wierzyłam, a może wierzyłam, doskonale przecież wiedząc, dlaczego. Ale wciąż to krótkie dziecinne pytanie cisnęło mi się na usta.
– Żebyś sobie nie robiła nadziei na jej powrót – to było krótkie zdanie, stanowiące pointę i nie uwzględniające możliwości zadania kolejnych „dlaczego?”.
Babka wypowiedziała je z nutą irytacji w głosie, jakby chciała zasugerować, że przyłażę do jej domu i mam czelność siać ferment; jakbym była intruzem, a nie wnuczką. Jedyną zresztą.
Rozbolała mnie głowa. Pociągnęłam łyk z butelki, nie zadając sobie trudu sięgnięcia po pusty kieliszek. Wstałam. Rozejrzałam się po kuchni, przeszłam do dużego pokoju, jednego z dwóch, mieszczących się w tym mieszkaniu. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, co się tu właściwie działo, zanim złożyłam dziadkom wizytę. Na stole stał tort. Był pokrojony, ale nieruszony. Wyglądało na to, że tuż przed moim przyjściem ktoś zdmuchnął świeczki, ale nie wszystkie zostały z niego wyjęte przed degustacją. Policzyłam chude woskowe patyczki w kolorze słońca. Te sterczące z kremowego ciasta, i te leżące odłogiem na białym, wykrochmalonym starym zwyczajem obrusie. Było ich trzydzieści dwie. Odwróciłam się w stronę kuchni.
– Kto zdmuchiwał? – krzyknęłam naprawdę zaciekawiona.
– Razem – odpowiedział Gustaw, wchodząc do pokoju. – Jak co roku – uśmiechał się, a ja poczułam się tak, jakbym sama sobie dała mocno w twarz. Zdałam sobie sprawę, że „razem jak co roku” zdmuchiwałam w tym domu świeczki na torcie ostatni raz… siedem lat temu. Byłam jak własna matka. Niedaleko pada jabłko…