Przystanek Tworki. Historia pewnego szpitala - ebook
Przystanek Tworki. Historia pewnego szpitala - ebook
Reporterska opowieść o jednym z najstarszych i najsławniejszych szpitali psychiatrycznych w Polsce
Historia Tworek aż do czasów całkiem niedawnych – podobnie jak innych szpitali i całej światowej psychiatrii – naznaczona była głównie pasmem zawiedzionych nadziei, naukowych porażek i daremnych starań o uzdrowienie pacjentów. Szlachetnym intencjom towarzyszyły prozaiczne konieczności: kraty, kaftany bezpieczeństwa oraz leki, które bardziej otumaniały niż leczyły. Choroba psychiczna oznaczała często ruinę życia pacjenta, a niekiedy dożywotnie zamknięcie w lecznicy i grób na zakładowym cmentarzu.
Szpital w Tworkach niemal od początku otaczała dwuznaczna sława jednego z pierwszych szpitali psychiatrycznych w Polsce. Nazwa lecznicy budziła grozę i wiele się tu nie zmieniło, choć zaburzenia psychiczne leczy się dziś z powodzeniem, a szpital bywa tylko epizodem.
O tym, co w rzeczywistości działo się za murami Tworek wiedzą tylko nieliczni. Historię tego miejsca, od momentu jego powstania do współczesności, opowiada Grzegorz Łyś w tej fascynującej książce.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8425-014-3 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od pół wieku nad szpitalem w Tworkach, zwanym niegdyś „lecznicą dla obłąkanych” lub po prostu „domem wariatów”, zalega dobroczynna cisza. Rozpraszają ją tylko pogwizdywanie kosów w szpitalnym parku i syrena kolejki WKD, zatrzymującej się co kwadrans przed główną bramą zakładu. Nic na co dzień nie narusza powszedniej rutyny i nie zakłóca odpraw ordynatorów i lekarzy dyżurnych ani konferencji naukowych w gmachu dyrekcji. Już niemal nikt tu nie pamięta czasów, gdy z oddziałów dla „gwałtownych” dniem i nocą dobiegały krzyki, śpiewy, szlochy, przekleństwa i wyzwiska, niesamowite śmiechy, odgłosy awantur, a czasem bójek. Niektóre z pawilonów przypominały gniazda rozdrażnionych os.
Ten potępieńczy harmider, świadectwo „cierpienia największego ze wszystkich”, choroby psychicznej, uważano za nieodłączny atrybut szpitali psychiatrycznych od początków ich istnienia. Dla pacjentów, lekarzy, pielęgniarek i setek innych pracowników Tworek stanowił on jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zwykłe tło szpitalnej codzienności. Zaczął stopniowo przycichać dopiero wraz z wprowadzeniem do leczenia pierwszych neuroleptyków. Wcześniej salowe tłumaczyły nowym pacjentom: „Nie ma się czego bać. Nic to nie jest. Chorzy, więc bluźnią. Pokrzyczy jeden z drugim, pokrzyczy i przestanie. Komu Pan Bóg rozum odebrał, temu i zwróci”¹.
Lecz krzyki i lamenty, zwłaszcza w lecie, przy otwartych oknach niosły się daleko za szpitalne mury. Przerażały i niemal ogłuszały gości odwiedzających lecznicę:
Zupełnie oszołomiony wybiegłem na dziedziniec. W uszach miałem dziwny hałas, słyszałem brzęczenie . Dopiero w następnej chwili zrozumiałem, skąd pochodzi to uczucie. W pawilonie, w którym byłem przed chwilą, pełno było wrzasków, chichotów, najbardziej nieoczekiwanych dźwięków, lecz będąc tam, nie zauważyłem tego hałasu, ogłuszony wzruszeniem i niepokojem²
– pisał przed prawie wiekiem Michał Choromański, wówczas wysłannik „Wiadomości Literackich”. Przede wszystkim zaś budziły i umacniały przez dziesiątki lat przekonanie, że Tworki to miejsce dziwne i straszne – poza granicą świata i realnego życia.
Z okazji otwarcia lecznicy „Tygodnik Illustrowany” zamieścił wiersz odzwierciedlający to przeświadczenie. Jego autor, Włodzimierz Stebelski, poeta i dziennikarz, był jednym z pierwszych pacjentów Tworek, w grudniu 1891 roku. Pisał:
Patrz na te dziwnie uroczyste mury!
Tu najstraszniejsza mieszka ludzka nędza,
Tu obłąkania krąży duch ponury,
Z mglistych widziadeł chorą myśl wyprzędza³.
Szpital tworkowski już w latach międzywojennych, pomimo konkurencji chociażby małopolskiego Kobierzyna, stał się słynnym w całym kraju przykładem „domu wariatów”. „Do Tworek” odsyłano podczas kłótni złośliwych krewnych, uciążliwych sąsiadów, konkurentów politycznych i wszelkie osoby zawadzające.
Podszyte lękiem, w tym osobistymi obawami przed utratą rozumu, wyobrażenia o nim rozbrajano niezliczonymi dowcipami o „wariatach” z Tworek. Niektóre z tych anegdot były zresztą prawdziwe, a czasem miały starożytną metrykę. Chorobliwe wizje i lęki nękały pacjentów od początków istnienia medycyny. Areteusz z Kapadocji, który jako pierwszy w II wieku naszej ery opisał gruntownie kliniczny obraz melancholii i manii, wymieniał urojenia swoiste dla depresji: „Jednemu wydaje się, że jest wróblem, kogutem lub glinianą wazą , niektórzy wydają dziecięce okrzyki i żądają, by nosić ich w ramionach, lub wierzą, że są ziarnem gorczycy i bez przerwy trzęsą się ze strachu, że zje ich kura”⁴.
Sama nazwa stacji Tworki wzbudzała cokolwiek perwersyjną ciekawość przygodnych pasażerów kolejki WKD. Wycieczki szkolne bez żenady przepychały się do okien, by rzucić okiem na tę tajemniczą i niesamowitą okolicę. Wypatrywano sensacyjnych wydarzeń, które jak uważano, są tu na porządku dziennym. Ale tylko od czasu do czasu do kolejki wsiadał pacjent szpitala, ubrany bez związku z pogodą czy porą roku i z nieobecnym wzrokiem. Nawet stałych pasażerów ogarniało wtedy uczucie niepokoju. Wraz z chorym wkraczała bowiem do wagonu jego choroba – nieznane i nieprzewidywalne⁵. W swoim czasie stację Tworki, „tandetną budę z tym chlubnym napisem, na którego widok zdrowi na umyśle wstydliwie odwracają oczy”⁶, przemianowano na „Pruszków Wschodni”. Nowa nazwa się jednak nie przyjęła, bez rozgłosu przywrócono więc starą.
Reprezentacyjna sala konferencyjna szpitala tworkowskiego – wystawnie, z wyszukaną geometryczną prostotą urządzona przez przedwojenną dyrekcję w stylu art déco – budzi podziw i respekt kolejnych pokoleń młodych psychiatrów.
„Oczarowało mnie to wnętrze i jego nastrój niezwykły. Kiedy zobaczyłam tę salę pierwszy raz, poczułam, że właśnie Tworki są miejscem dla mnie”⁷ – wspomina doktor Maria Pałuba. Przeczucie okazało się trafne, po ponad trzydziestu latach doktor Pałuba objęła kierownictwo szpitala. Długi stół nakryty zielonym suknem, wizerunki sławnych lekarzy, ordynatorów i dyrektorów Tworek, oszklone, sięgające sufitu szafy biblioteczne pełne gromadzonych od początku istnienia zakładu uczonych woluminów. Oprawne w skórę księgi z tłoczonymi złoconymi napisami, spiżowe popiersia, stare fotografie w sepii, sztukaterie…
Tu autorytet psychiatrów i sens samej psychiatrii wydają się niepodważalne, a także z dawien dawna ugruntowane. W istocie sprawy mają się inaczej. Wprawdzie historia współczesnej psychiatrii liczy już około dwustu lat, lecz jej przynależność do medycyny i do nauki w ogóle nieraz kwestionowano. Podobnie krytykowano nowatorski pogląd, który pojawił się u schyłku Oświecenia, że „szalonych i głupich” można i powinno się leczyć. A także ideę, by więzienia i przytułki, gdzie chorych psychicznie przetrzymywano dotychczas pod kluczem w trosce o bezpieczeństwo publiczne i moralność, zastąpić godnymi XIX wieku szpitalami.
Uwagę gości zasiadających w tworkowskiej sali przyciąga obraz olejny pokaźnego formatu, podobny w manierze, gdy idzie o kompozycję i nastrój, do dzieł ukazujących żywoty świętych. To namalowana przez wieloletniego pacjenta Tworek, Bolesława Wisłockiego, kopia dzieła wziętego malarza francuskiego Tony’ego Roberta Fleury’ego. Przedstawia uwolnienie z kajdan psychicznie chorych pacjentek w paryskim przytułku dla kobiet Salpêtrière. Dokonał tego w 1795 roku jego dyrektor, doktor Philippe Pinel. Widzimy go tu na dziedzińcu zakładu, szykownie ubranego według ówczesnej rewolucyjnej mody, w znanym z wizerunków Napoleona dwurożnym kapeluszu typu bikorn na głowie, gdy ze zrozumieniem i współczuciem przygląda się gromadce pensjonariuszek. Jedną z nich wstrząsa atak padaczki. Inna wpatruje się z trwogą w przestrzeń, w której zapewne srożą się jakieś demony, jeszcze inna trwa nieruchomo w kataleptycznym odrętwieniu. Niepewnie uśmiechnięta dziewczyna, której rzemieślnik właśnie zrzuca z rąk łańcuchy, wydaje się raczej zdezorientowana niż uszczęśliwiona nagłą odmianą swego losu. Stojący zaś z boku postawny mężczyzna w białym kitlu, być może pielęgniarz, przygląda się poczynaniom swego szefa z rezerwą, a może i dezaprobatą. Z pewnością nie z zaskoczeniem. Już bowiem dwa lata wcześniej doktor Pinel jako naczelny lekarz doprowadził do uwolnienia z kajdan psychicznie chorych więzionych w przytułku dla mężczyzn Bicêtre. Postawił przy tym na szali swą karierę, a może nawet życie, bo ten humanitarny pomysł wcale nie spodobał się władzom rewolucyjnym w krytycznym roku jakobińskich „rządów terroru”. Na posiedzeniu Konwentu Narodowego jeden z najbliższych ludzi Robespierre’a, obywatel Couthon, z mównicy groził Pinelowi – skądinąd sympatykowi i beneficjentowi rewolucji: „Biada ci, jeśli nas oszukałeś i między wariatami ukrywasz wrogów ludu!”. Próbował też pensjonariuszy Bicêtre osobiście na miejscu przesłuchiwać. Ostatecznie z tych zamiarów zrezygnował, kwitując sprawę obraźliwą konkluzją: „Chyba sam jesteś wariatem, jeśli chcesz uwolnić te dzikie zwierzęta!”.
Z czasem okazało się, że historia ta – w szczególności inspekcja podejrzliwego jakobina w paryskim przytułku, ale i inne jej szczegóły – to jedynie legenda. W tej jednak właśnie postaci stała się ona mitem założycielskim rodzącej się dzisiejszej psychiatrii. Po stu latach od śmierci Pinela mit ten był nadal żywy. Autor rocznicowego artykułu w „Nowinach Psychiatrycznych” pisał:
Dobroczynna działalność Pinela rozpoczyna nową epokę, a zasługuje na przypomnienie przede wszystkiem z tej racji, że nadała swoisty kierunek rozwojowi nowoczesnej psychjatrji szpitalnej. Tak zwany dawniej dom warjatów – to więzienie, środowisko niechlujstwa, zarazy, nędzy, nieszczęścia ludzkiego i śmierci – pod wpływem idei Pinela przeistoczył się stopniowo w szpital, w którym chorzy znajdują ochronę przed szkodliwościami, opiekę, pomoc lekarską, złagodzenie cierpień i nierzadko uzdrowienie. Ideje Pinela stanowią opokę, na której wspiera się budowla nowoczesnej psychjatrji praktycznej⁸.
Pierwszoplanowa funkcja w owej budowli miała przypaść zakładanym i prowadzonym w postępowym, humanistycznym duchu lecznicom dla psychicznie chorych. W taki oto sposób wiek XIX stał się nie tylko stuleciem pary i elektryczności, lecz także – prawdopodobnie jest to związek nieprzypadkowy – szpitali psychiatrycznych. Do początków XX wieku powstały ich w Europie i Stanach Zjednoczonych setki.
Fala reformatorskiego zapału dotarła wkrótce znad Sekwany również na ówczesną europejską prowincję, na ziemie polskie pod zaborem rosyjskim. Lecz trzeba było starań paru pokoleń lekarzy i filantropów, zanim projekt budowy wzorowej, zgodnej ze wskazaniami nauki i ideami postępu lecznicy dla chorych psychicznie udało się urzeczywistnić w Tworkach. Społeczeństwo Królestwa Polskiego kwestią tą nie było szczególnie zainteresowane. Adolf Rothe, jeden z najwybitniejszych psychiatrów warszawskich XIX wieku, tłumaczył przystępnie przyczyny tej rezerwy: „Ze względu że obłąkani u nas nie doznawali ani tej czci, jaką ich otaczano na Wschodzie, ani też nie byli tak nieludzko prześladowani, katowani, paleni i karani śmiercią, jak to miało miejsce w Europie Środkowej i Południowej, przychodzę do przekonania, iż po prostu na nich wcale nie zwracano uwagi”⁹.
Z poglądem jednego z najbardziej doświadczonych XIX-wiecznych polskich psychiatrów można się zgadzać lub nie, lecz tak czy inaczej chodzi tu tylko o domysły. Na stosach rzeczywiście spłonęło u nas znacznie mniej czarownic niż na zachodzie Europy, a o czarną magię i konszachty z szatanem posądzano głównie kobiety chore psychicznie. O dziejach polskiego szaleństwa i losie obłąkanych w dawnej Rzeczpospolitej wiemy jednak tyle, co nic. Jeden tylko właściwie przypadek psychozy opisano niegdyś szczegółowo, a po upływie ponad trzech wieków – zdiagnozowano.
Chory, Michał Piekarski, szlachcic z Sandomierszczyzny, „mało co z ludźmi obcował, sam w sobie żył i milczeniem a ponurym okiem melancholią się zabawiał, rozmaite w niej, jak to pospolicie w melancholikach bywa, imaginationes i widzenia albo i oszukiwania diabelskie miewając”¹⁰. Piekarski był nie tylko melancholikiem, lecz także „furiatem”. I w końcu „z podpuszczenia diabelskiego” zabił w Krakowie jednego z królewskich kucharzy. Uznano go za niepoczytalnego, a specjalna komisja oddała go za zgodą Zygmunta III pod kuratelę szwagrów.
Od tej pory Piekarskiego nie opuszczała obsesyjna myśl o zemście na królu jako sprawcy wyzucia go z majątku i swobody. Już w 1610 roku, dziesięć lat przed zamachem, postanowił zabić monarchę. Wiele czasu spędzał w Warszawie, kręcąc się przy monarszym dworze. Jego twarz z wyłupiastymi oczami, w których czaiło się szaleństwo, budziła niepokój niektórych dworzan¹¹. W niedzielę 15 listopada 1620 roku Piekarski czekał na ciągnący z zamku orszak królewski w załomie muru przy bocznym wejściu do kolegiaty Świętego Jana. Pod ubraniem ukrywał czekan – niewielki, lecz bardzo niebezpieczny oręż z obuchem i ostrzem. Gdy król zatrzymał się na chwilę u wejścia, zamachowiec uderzył go w głowę, lecz czekan ześlizgnął się po zimowej monarszej czapce, raniąc go tylko lekko w skroń i policzek. Drugi cios, w plecy, także nie okazał się groźny.
Ujętego zamachowca podczas przesłuchań poddano torturom. Wygłaszał podniosłe teksty o charakterze religijnym, w szczególności chętnie opowiadał o aniele, który kazał mu zgładzić króla, albo oskarżał o wspólnictwo kogo popadnie, a potem to odwoływał¹². Tadeusz Bilikiewicz, niekwestionowany autorytet polskiej psychiatrii drugiej połowy XX wieku i historyk medycyny, uznał je za rozkojarzenie typowe dla psychozy, a samego Piekarskiego uważał za „niewątpliwego schizofrenika”¹³. Jak dodawali inni autorzy, chodziło o najpowszechniejszą postać tej psychozy, schizofrenię paranoidalną. Tak więc Piekarski nie rozumiał znaczenia tego czynu i nie był w stanie kierować swoim postępowaniem. Wiedzieli o tym sędziowie, lecz szło tu o monarchę i rację stanu. Sąd sejmowy skazał Piekarskiego na śmierć.
Egzekucję zainscenizowano z barokowym rozmachem. Wiezionemu na wysokim wozie skazańcowi kat wyrywał rozgrzanymi do czerwoności obcęgami kawałki ciała. Potem palił mu w ogniu i odciął prawą dłoń. Na koniec do jego rąk i nóg przywiązano liny, które ciągnęły konie, i na Rynku Nowego Miasta jego ciało zostało rozerwane. Krwawe szczątki spalono, a prochy wystrzelono z armaty. Wymienianie nazwiska straconego zostało zakazane, miał być na zawsze zapomniany. Rzecz jasna te rachuby zawiodły. Mało kto zna dziś losy jedynego w Polsce królobójcy, który był blisko spełnienia swego zamiaru. Ale powiedzenie „plecie jak Piekarski na mękach” wciąż jeszcze jest w użyciu.
Torturowanie przesłuchiwanych, w tym chorych, było jednym z powodów, dla których pomimo rozkwitu medycyny w czasach renesansu, w tym także w Polsce Jagiellonów, „nie mogła rozwinąć się naukowa diagnostyka psychiatryczna” – jak podkreślał profesor Bilikiewicz. W przeciwieństwie do innych nauk lekarskich psychiatria pogrążona była wówczas w mrokach średniowiecza.
Wiadomości dotyczące schorzeń psychicznych zachowały się w Polsce głównie w zielnikach. Radzono w nich, co czynić na przykład w razie padaczki, a także chorób somatycznych objawiających się zmianami zachowania, takich jak wścieklizna albo po prostu bóle głowy. Trzeba odnotować tu wydanie w 1557 roku rozprawki De melancholia…, w której doktor Andrzej Grucy-Grutinius zalecał ordynować chorym na umyśle „przypieczki w postaci przypalania rozpalonym żelazem lewego podżebrza”¹⁴. W tym właśnie czasie pojawiły się w kronikach wzmianki o zakładach dla „chorych na głowę”, w 1534 roku w Krakowie, a w 1542 roku w Gdańsku. Początki opieki psychiatrycznej wiążą się u nas jednak, i to raczej zaledwie symbolicznie, z przybyciem do Polski zakonu szpitalnego bonifratrów. Jego założyciel, Święty Jan Boży, który doznał przemiany duchowej pod wpływem kazania Świętego Jana z Ávili, okazywał ją z takim zapałem, że trafił na pewien czas do szpitala dla umysłowo chorych w Grenadzie. Przybyłym z Hiszpanii ojcom ufundowano w Warszawie klasztor oraz szpital… na osiem łóżek. Wśród chorych, kalek i ubogich, którzy mieszkali w tym przytułku, trafiali się zapewne również pensjonariusze z zaburzeniami psychicznymi. W XVIII wieku szpital przeniesiono do nowych budynków przy obecnej ulicy Bonifraterskiej. W 1760 roku miał on trzydzieści cztery łóżka, ale wciąż leczyli się w nim pacjenci cierpiący na wszelkie możliwe choroby, może z wyjątkiem wenerycznych.
Tak więc Rzeczpospolita była nie tylko państwem bez stosów, a ściśle biorąc, z mniejszą ich liczbą, lecz także – i to do końca swego istnienia – krajem bez „domów wariatów”. To akurat zapóźnienie cywilizacyjne można przeboleć.
Za najstarszy na świecie zakład dla psychicznie chorych uważa się założony w 1247 roku przy klasztorze Najświętszej Panny Marii Betlejemskiej w Londynie przytułek Bethlehem, znany jako Bethlem albo po prostu Bedlam. Była to przez wieki instytucja nie tyle sławna, ile osławiona. Panowało przekonanie, że za jej pompatyczną fasadą – w 1675 roku przeniesiono przytułek do nowej siedziby, wzorowanej na barokowych pałacach – pacjenci są bici, zakuwani w łańcuchy i trzymani w ciemnościach i wilgoci. W XVIII wieku wnętrze Bedlam udostępniono do zwiedzania. Za parę pensów każdy londyńczyk mógł uczestniczyć w „przedstawieniu betlejemskim”, czyli zaglądać do cel chorych, śmiać się z nich i rozwścieczać, szturchając ich wypożyczonymi na miejscu długimi kijami. W każdy pierwszy wtorek miesiąca wstęp był bezpłatny. W jednym tylko roku 1814 z tych atrakcji, z którymi konkurowała jedynie menażeria w Tower, skorzystało prawie sto tysięcy zwiedzających¹⁵.
Tłumaczono, że oglądanie i dręczenie psychicznie chorych niesie naukę moralną, która ukazuje cenę za uleganie namiętnościom, występki i grzechy: „Tylko z obrazu takiego poniżenia nauczyć się możemy, jak powściągnąć pych改⁶. Podobną ponurą sławą co Bedlam cieszył się istniejący od 1656 roku paryski Bicêtre, straszniejszy, jak uważano, od Bastylii. Nie inaczej było w niemieckich Tollhäuser, gdzie jak pisał wybitny psychiatra Johann Reil na początku XIX wieku, „niczym złoczyńców zamyka się te biedne stworzenia w klatkach dla furiatów, w przedpotopowych więzieniach, na opuszczonych poddaszach nad miejskimi bramami, gdzie gnieżdżą się sowy, albo w wilgotnych lochach, gdzie nie dosięgnie ich współczujący wzrok ludzi, dla których człowieczeństwo jest wartością, i pozostawia ich tam, spętanych łańcuchami, zbrukanych własnymi nieczystościami”¹⁷.
Do XIX wieku szpitale czy przytułki były przede wszystkim miejscami odosobnienia, gdzie więziono psychicznie chorych. Uwalniało to rodziny, wsie i społeczności miejskie od chrześcijańskiego obowiązku opiekowania się nimi i ich utrzymywania. Z bardzo wątpliwego dobrodziejstwa zamknięcia w „szpitalu” – choć los „szalonych” na wolności nie był zwykle lepszy – korzystała zresztą tylko niewielka część chorych. Tak na przykład w Bedlam w 1815 roku przebywało jedynie stu dwudziestu dwóch pacjentów¹⁸. W końcu XVIII wieku w Bicêtre więziono od dwustu do dwustu pięćdziesięciu psychicznie chorych wśród około czterech tysięcy pensjonariuszy – inwalidów, żebraków, bezdomnych „emerytów”, drobnych przestępców i innych uciążliwych współobywateli, w tym markiza de Sade.
Pierwszy w Warszawie szpital psychiatryczny z prawdziwego zdarzenia powstał w 1795 roku, gdy pruskie władze okupacyjne postanowiły szpital Świętego Jana Bożego przeznaczyć wyłącznie dla mężczyzn chorych psychicznie, a kobiety kierować do nowego oddziału w szpitalu Dzieciątka Jezus. W obu tych zakładach, z których w linii prostej wywodzi się szpital tworkowski, nie zakuwano już pacjentów w kajdany. Ani jak się zdaje, ich nie bito. „Sposób obchodzenia się z chorymi jest w ogólności łagodny, żadne więzy nie używają się, tylko u bardzo niespokojnych pasy skórzane 12 cali szerokie, części piersi obejmujące, do których przez mniejsze rzemienie przytwierdzają się ramiona, aby chorzy sobie i innym szkodzić nie mogli” – zapewniał ordynator, doktor Maurycy Woyde¹⁹.
Jednak warunki panujące w warszawskich lecznicach były opłakane. Jak odnotowała specjalna komisja w 1838 roku, kobiety „pozbawione zmysłów” nie otrzymują prawie żadnej pomocy lekarskiej, izby zaś, w których się mieszczą, „po większej części nie są ogrzewane i w jednej z nich powietrze jest bardzo szkodliwe z powodu nieczystości, jaką od dawna podłoga jest przejęta”²⁰. W tymże roku „delegacya” wyznaczona do rewizji lecznicy Świętego Jana Bożego stwierdziła bliskie sąsiedztwo sal z kloakami, przesiąknięte moczem mury, które „rozpościerają nieznośny fetor”. Przede wszystkim ubolewano nad niewielką powierzchnią szpitalnych pomieszczeń i ogromnym przepełnieniem. „Jeżeli to w porze letniej – z większą to łatwością wykonać przychodzi, bo wtedy obłąkanych, lecz spokojnych mieści się na noc w altanie ogrodu, w wozowni lub na sianie nad stajnią, to przecież w zimie mieścić ich w ten sposób nie można”²¹ – zastanawiali się delegaci. Również mieszkańcy Warszawy, podobnie jak londyńczycy, mieli na początku XIX wieku za opłatą możliwość przyjrzenia się pacjentom z bliska. Jednak ta praktyczna edukacja moralna odbywała się w szpitalu Świętego Jana Bożego tylko raz do roku²².------------------------------------------------------------------------
¹ J. Krzysztoń, Obłęd, Warszawa 1981, t. 2, s. 47.
² M. Choromański, Tworki. Wędruję po pawilonach, „Wiadomości Literackie”, nr 36, 1932.
³ W. Stebelski, Dom obłąkanych, „Tygodnik Illustrowany”, t. IV, 1891, s. 246.
⁴ R. Porter, Szaleństwo. Rys historyczny, przeł. J. Karłowski, Poznań 2003, s. 58.
⁵ A. Nadolny, rozmowa z autorem w dniu 21 marca 2024 roku.
⁶ J. Krzysztoń, dz. cyt., t. 3, s. 325.
⁷ M. Pałuba, rozmowa z autorem w dniu 18 maja 2023 roku.
⁸ A. Piotrowski, Filip Pinel, „Nowiny Psychiatryczne”, z. 3/4, 1927, s. 187.
⁹ A. Rothe, Psychjatryja, czyli Nauka o chorobach umysłowych, Warszawa 1885, s. 17.
¹⁰ J. Besala, Zagadki kryminalne Rzeczypospolitej szlacheckiej, dostępny w internecie
¹¹ Tamże.
¹² M. Strączyński, Najsłynniejszy zamachowiec, dostępny w internecie
¹³ T. Bilikiewicz, J. Gallus, Psychiatria polska na tle dziejowym, Warszawa 1962, s. 115.
¹⁴ Tamże, s. 117.
¹⁵ Bethlem Royal Hospital, dostępny w internecie
¹⁶ R. Porter, dz. cyt., s. 85.
¹⁷ E. Shorter, Historia psychiatrii. Od zakładu dla obłąkanych po erę Prozacu, przeł. P. Turski, Warszawa 2005, s. 17.
¹⁸ Tamże.
¹⁹ S. Bucelski, Dzieje budowy zakładu dla obłąkanych w Królestwie Polskim, „Pamiętnik Warszawskiego Towarzystwa Lekarskiego”, z. II, 1905, s. 201.
²⁰ Tamże, s. 199.
²¹ Tamże, s. 202.
²² J.S. Majewski, Szpital w Tworkach, „Spotkania z Zabytkami”, nr 2, 1989, s. 19.