Psubraty - ebook
Rózia znów czaruje. Laureatka konkursu Fantastycznie Utalentowani tym razem musi odnaleźć zaginionego wampira i zapanować nad grupą… początkujących wilkołaków. Będzie ciężko… Wiedźma Rózia nie ma lekko. Ledwo udało jej się uciec od poprzednich pracodawców, na jej progu staje młoda wampirzyca i zleca odszukanie zaginionego brata. Odmowa nie jest możliwa, a poszukiwania Gucia poprowadzą w naprawdę nieprzyjemne miejsce. Do tego dochodzą problemy z klientami i, jak zwykle, synkiem. Psubraty to książka dla tych, którzy lubią magię, tajemnicę i nie boją się odrobiny upiorności.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788396803047 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grupka zasapanych mężczyzn stanęła przed wrotami magazynu. Jeden z nich, chudy i wysoki, wyglądał na diablo przestraszonego. Dłonie mu drżały i co chwila zerkał na pozostałych, ci zaś mieli wypisaną na twarzach ciekawość albo irytację.
– Jak żeś mógł magazyn pusty zostawić, Janie! Do licha z tobą… – Potężnie zbudowany mężczyzna oparł się o wrota plecami. – No! Dalej! – Podbródkiem wskazał na zdenerwowanego chudzielca. – Otwieraj! W końcu jesteś magazynierem. Czyń honory.
– Lepiej nie – zaczął Jan. – Lepiej tego nie tykać. Tu uzbrojonych chłopów trzeba. I księdza jeszcze…
– Głupot nie gadaj! – zdenerwował się wielkolud. – Jak żeś do biura wpadł i rabanu narobił, to w pięciu tu przybiegliśmy. I Aleksy pewnie ten swój pistolecik w kieszeni ma, co? – W odpowiedzi stojący obok niego niewysoki mężczyzna z bokobrodami skinął głową. – No, to wchodzimy. A jak ty nam nie otworzysz, to sami wejdziemy, włóczęgę, co cię tak wystraszył, przegonimy, a ty… No, ty to się o posadę już martwić powinieneś, bo…
Chudy nie czekał na ciąg dalszy. Bez słowa wyciągnął z uchwytów pręt blokujący drzwi i popatrzył po zebranych. Poza wzburzonym Jeremiaszem i uzbrojonym Aleksym byli tu jeszcze młody blondyn i oczywiście pan Karol. Szef całego interesu.
Jan wzruszył ramionami i popchnął wrota. Sami się proszą, myślał, ściskając mocno i niechętnie pręt w dłoniach.
– No! – zahuczał Jeremiasz. – I pusto tu! Już się pewnie ten łachmyta zabrał stąd i sam poszedł precz…
Jan go nie słuchał. Sami chcieli, sami tego chcieli, powtarzał w myślach, podchodząc do paki, która stała pod ścianą, a następnie kilka razy mocno uderzył w nią prętem. Po magazynie poniósł się huk, a chudzielec szybko wycofał się do wyjścia, w stronę pozostałych mężczyzn.
Coś zachrobotało. Coś, co kryło się za paką, zaczęło zza niej wychodzić. Osłupiali mężczyźni patrzyli, jak z ciemnego kąta wyłania się łapa. Wielka, muskularna, z mięśniami napiętymi jak liny i pokryta futrem. Długie, haczykowate pazury wbiły się w podłogę, po czym stwór podciągnął ciało w przód. Raz i drugi. Już było widać jego pysk. Potężny, trójkątny, z paszczą pełną ostrych kłów długich jak dłoń mężczyzny. I żółte ślepia. Rozumne jak u człowieka, ale pełne złości i nienawiści tak wielkiej, że aż porażała. Potwór warczał, podczołgiwał się coraz bliżej… Bliżej. Widać był za słaby na to, by się podnieść i dopaść ofiar jednym susem. Ale i tak zamierzał mordować.
Mężczyźni – cała piątka – wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani, jakby żółte ślepia rzuciły na nich jakiś czar. Tylko patrzyli na ogromne cielsko, zęby i pazury. Z rozwartej paszczy bił smród rozkładu i zgnilizny. Ale nawet on nie wyrwał ich z odrętwienia.
Bestia doczołgała się już prawie że do ich stóp. Wbiła pazury w podłogę, zapierając się o nią, i mocniej wyszczerzyła kły. Gotowa już była rzucić się na nich i szarpać, rozgryzać to, co wpadnie jej w szczęki. Jan jakby się ocknął. Nie czekając, aż potwór zepnie się do skoku i uderzy, ruszył do przodu i z całych sił zdzielił go prętem w głowę.
Wilkołak tylko wstrząsnął łbem, czym odrzucił od siebie pręt. Złapał go między szczęki i zacisnął zęby. Nie przegryzł go wpół, ale mocno wygiął. Gdyby ugryzł jeszcze raz, pręt pękłby jak patyk. Potwór jednak wypluł go na podłogę i szarpnął się w stronę Jana. Już prawie miał chłopaka, kiedy inny mężczyzna, Karol, przyskoczył do wilkołaka i z całej siły kopnął go w żebra.
Bestia zaskomlała. Zwinęła się na podłodze jak wąż i już miała zaatakować nowego przeciwnika, kiedy rzucili się na nią pozostali mężczyźni. Jeremiasz, Jan i Karol kopali ogromne cielsko bestii, wzajemnie ją od siebie odciągając. Młody blondyn chwycił za leżący na ziemi pręt i począł okładać nim na oślep wijącego się na podłodze wilkołaka.
A potem dołączył do nich Aleksy. Chwilę mu zajęło wyłuskanie z kieszeni rewolweru – drżące dłonie wcale w tym nie pomagały, ale w końcu się udało. Wyciągnął broń w wyprostowanej ręce, wymierzył i z odległości dwóch kroków strzelił prosto w wilczy pysk. Raz, drugi, trzeci. Potwór wciąż miotał się po podłodze, próbując rozszarpać atakujących go mężczyzn. Za czwartym razem Aleksy trafił prosto w wytrzeszczone złe oko, a ono pękło i rozlało się po pysku wilkołaka jak żółtawa breja. Bestia szarpnęła się konwulsyjnie. Kłapnęła paszczą, jakby dalej chciała kąsać, aż w końcu znieruchomiała. Żyła jednak – jej żebra wznosiły się i opadały w rytm oddechu.
– To… no… Boże… – zaczął Jeremiasz, ale widać było, że nie bardzo wie, co powiedzieć.
Cała piątka wyglądała jak rozbitkowie, którzy cudem dopłynęli do brzegu. Przerażeni, roztrzęsieni, bez jednej jasnej myśli w głowie.
– Może… może tego księdza jednak… – kontynuował Jeremiasz.
– Babka mi mówiła kiedyś – wtrącił się Jan – gadała o takich sprawach, jak to babka… Nie księdza nam tu tera potrzeba…
Pozostali popatrzyli na niego oczyma wielkimi jak spodki.
– Nie księdza – ciągnął Jan. – Tu wiedźma się przyda.ROZDZIAŁ 1
Wiedźma zasyczała z bólu i z niechęcią spojrzała na szybko rosnącą kroplę krwi na opuszce palca. Już miała wetknąć sobie palec w usta, ale się opamiętała. Starannie wtarła krew w wilczą sierść trzymaną na kolanach.
– Nigdym ja w szyciu mocna nie była – wymamrotała. – Choć się stara, jak mogła, za nauczanie brała. – Skrzywiła się na wspomnienie świszczącej rózgi i odłożyła igłę z nicią na blat stołu. Obiema dłońmi złapała za kawałek wilczego futra, nad którym pracowała, uniosła je ku górze i przyjrzała mu się uważnie. Skrzywiła się jeszcze bardziej. – Tyle tego, co na chustkę do nosa, a czorcich cudów sobie paniczykowie pożyczyli. – Powiodła spojrzeniem po równo poskładanych kawałkach futra leżących już na blacie. – Ilem mogła, tylem tu czaru naupychała, ale jak się jeno na psim ogonie przy dupie skończy, to do kogo z pretensyjami przybiegną?
Zamyślona, zapatrzyła się na płomień świecy stojącej na stole. Zawsze dokładnie zaciągała zasłonę na dużym oknie od ulicy. Bardzo się bała, że ktoś mógłby przez nie wypatrzyć Jurka. W izbie nie miałby się gdzie schować. Pod jedną ścianą stało wielkie łóżko, pod drugą – żeliwna kuchnia. Pomiędzy nimi znalazło się jeszcze miejsce na stół i trzy krzesła. W kącie najdalszym od okna leżała wielka, ozdobnie wyszywana poducha.
Może juści czas przyszedł, myślała, w innym mieście szczęścia popróbować. Mały i tak tu znajomków nie ma, płakać nie będzie. Spojrzała w ciemny kąt, gdzie na swoim legowisku spała olbrzymia ropucha. Szare cielsko unosiło się i opadało w rytm oddechu. Za dobrze mu w ropuszej skórze, za bardzo zżył się z nią, zauważyła niechętnie. Moja to wina, bo trza go było za flaki chwycić i w bebechy jakiego chłopaczka wetknąć. Bez pytania. Jak na matkę przystało. Albo starą, odezwał się cichy głosik w jej głowie, jeszcze rózgą pewno byś przemianę wspomagać chciała, co? A juści, pewno, że bym chciała, no i co? Zezłościła się sama na siebie. I co?! Zerwała się z krzesła. Ze złością uderzyła trzymanym w ręku futrem w stół. Miękka sierść nie wydała żadnego dźwięku. Do miasta mi się ckniło, rugała się w myślach, bo spokój tu być miał. Mieszczuchy z guseł w kułak śmiać się miały. Za oświeconych wielce się podają. A tu proszę! Uderzyła pięścią w stos wilczego futra. Tacy to oni światli wielce. Ale żeby to tylko o to szło… Ludzie to głupie przecie zawsze tak samo. Gorzej, że bestyje już się w takiej ciżbie pomieszkiwać nie boją. Było przecie tak, że się każde swojego zameczku trzymało, za lasem gdzieś, w głuszy jakiej. Chyłkiem i po kryjomu, a teraz… Nagle potok jej myśli zatrzymał się, jakby skuł go lód. Poczuła coś. Zamarła z pięścią wciśniętą w wilczą skórę. Zawęszyła.
– O czorcie… – jęknęła, gdy odwróciła się w stronę drzwi prowadzących na tylne podwórze. Przełknęła ślinę i oblizała spierzchnięte usta. Pobiegła wzrokiem do śpiącej ropuchy i zaraz potem do drugich drzwi, które wychodziły na wąską, ciemną uliczkę, zaułek odbijający od całkiem szerokiej ulicy, dobrze oświetlonej gazowymi latarniami. Da radę, pomyślała. Jak ja umarlaka tego choć chwilę na tyłach przytrzymam, to młody na ulicę wyskoczyć radę da. Potem gdzieś się wciśnie, przez okienko do piwnicy jakiej albo co… A potem? Bez matki? Sam? Zagryzła wargę. Mocno, do krwi. A potem to już go czort będzie prowadzić. W końcu to i jego pomiot jest.
Zebrała się w sobie i uniosła twarz ku sufitowi. Miała mało czasu na przemianę, ale ukryta w jej ciele wiedźmia moc, popędzana strachem, szybko się budziła. Mięśnie zadrgały i oplotły jej sylwetkę jak stalowe liny, i przygięły kości nisko do ziemi. Opadając na podłogę, rzuciła trzymanym futrem w ropuchę.
– Ute-e-kaj – wychrypiała w stronę syna.
Spomiędzy napiętych szczęk wyłaniał się już długi, nabrzmiały jęzor. Wijąc się i pulsując, badał powietrze i wyraźnie wyczuwał stojącego na zewnątrz wampira. Silnego, z bebechami pełnymi świeżutkiej krwi. Wiedźma zadrżała i oparła dłonie o podłogę. Źrenice jej oczu rozlały się już po policzkach cienkimi smugami kończącymi się na linii żuchwy. Utkwiła puste, białe gałki oczne w zaspanej ropusze i wydusiła z siebie „yb-ko-o”.
Jurek zamrugał i przewrócił wyłupiastymi oczyma.
– Co jest? O co cho… – dopytywał, śląc myśli wprost do umysłu matki.
Bez ceregieli wypchnęła go ze swojej jaźni. Nie wiedziała, czy czający się za drzwiami wampir też umie czytać w myślach. Z nimi nigdy nie wiadomo. Nie próbowała już mówić. Wydłużone kły i wylewający się z ust jęzor skutecznie jej to uniemożliwiały. Szarpnęła tylko głową, dając znak, aby uciekał. Sama, balansując na dłoniach i stopach, bezszelestnie dopadła do tylnych drzwi. Zamarła i skoncentrowała wszystkie zmysły na tym, co czaiło się za nimi.
Wampir cały czas stał bez ruchu. Wiedźma nie wiedziała, czy czeka na coś, czy doskonale wie, jaką panikę wywołał w jej domu, i teraz się tym napawa. Może się tu pozabawiać przylazł, myślała. To i lepiej nawet, bo Juruś czas zyska, coby gdzie dalej poleźć. Nagle na zewnątrz coś mlasnęło. Odgłos kroku stawianego na ubłoconym schodku. To był sygnał, na który wiedźma napięła się aż po ostatnie ścięgno. Bez zastanowienia runęła na wprost. W pędzie wyważyła drzwi ramieniem. Szeroko rozwarła szczęki, gotowa zacisnąć je na czymkolwiek, co w nie wpadnie. Całą moc skupiła na klątwie odbierającej rozum. Miała nadzieję, że wampir choć nieco od niej skołowacieje. Wyciągnięta w skoku, miała cel tuż przed sobą, już miała go dosięgnąć szponami, kiedy poczuła coś jakby trzepnięcie w bok głowy. Zadzwoniło, zapiszczało i gęsta ciemność zalała cały jej świat.
Ocknęła się pod ceglaną ścianą domu. Po wiedźmiej formie nie pozostał nawet ślad. Nic nie rozumiejąc, wpatrywała się w swoje chude, blade przedramię leżące bezwładnie na bruku.
Niezdarnie poczęła zbierać się do kupy. Oparła plecy o ścianę i skoncentrowała wzrok na stojącej na podwórzu postaci. Wampirzyca miała młodą, bladą twarz, teraz bardzo zdenerwowaną. Stała kilka kroków od wiedźmy i nerwowo badała skalę zniszczeń swojej sukni. Dłonie w skórzanych rękawiczkach nieznacznie jej drżały. Na chwilę uniosła głowę i dało się dostrzec, że porusza ustami. Przez barierę bólu i szoku do Rózi zaczęły docierać poszczególne słowa.
– …to było?! Ty babo zła, mogłaś mi coś zrobić! Popatrz! No popatrz sama! Suknię mi podarłaś! – Zamilkła, a jej wąskie, pięknie wykrojone usta wygięły się w podkówkę.
Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. W końcu wampirzyca zatrzęsła się gwałtownie, jakby zrzucała coś z ramion, i wyprostowała się z godnością.
– Doprowadź się do porządku! – rzuciła ostro do wiedźmy. – Przyszłam tu do mądrej wiedzącej, a nie… – urwała i pokręciła głową. Nie powiedziała już nic więcej. Uniosła podbródek i patrząc prosto przed siebie, skierowała się do izby. Stopy stawiała ostrożnie na niskich murowanych schodkach, udając, że nie widzi drzwi wiszących już tylko na jednym zawiasie.
Rózia zdążyła wstać i podpierając się o ścianę, rozprostowywała obolałe plecy. Ruszyła za swoim gościem, niepewna tego, co będzie dalej.
– O, jaka piękna! – Roztrzepotane myśli wybuchły w jej głowie. – Jaka ona śliczna, mamo! Jak z obrazka jakiegoś.
– Jurek! – odkrzyknęła prosto do łba syna. – Czemuś ty jeszcze nie czmychnął?! – Pchana przerażeniem, wiedźma wpadła do izby. Na jej środku siedziała gigantyczna ropucha, wytrzeszczając żółtawe oczy na gościa. Jej łeb sięgał już wiedźmie do pasa, a w czeluści szerokiej paszczy dało się dojrzeć pozwijany język. Wiotka skóra na gardle wydymała się gwałtownie.
– Zapytaj ją, czy chce pić, mamo. Ja pytam, ale mnie nie słyszy. – Myśli ropuchy były pełne zawodu. – Albo nie chce słyszeć… Nie jestem pewien… Bo u niej w głowie wszystko się tak dziwnie telepie…
Wampirzyca tymczasem udawała, że nie widzi chowańca. Stała wyprostowana, dłońmi obejmowała oparcie krzesła. Przyglądała się wilczemu futru poukładanemu na blacie stołu. W końcu wzięła do ręki jeden kawałek i uważnie go obejrzała. Już otwierała usta, żeby o coś zapytać, ale się powstrzymała. Pokręciła głową i odłożyła skrawek na miejsce. Rozejrzała się po izbie i zatrzymała wzrok na ropusze. Ta podskoczyła wysoko z radości i rozwarła szeroko paszczę, odsłaniając lśniący jęzor. Ramiona wampirzycy usztywniły się jeszcze bardziej, znowu pokręciła głową. Odwróciła się szybko i wbiła spojrzenie w przeciwległą ścianę.
Wiedźma obserwowała ją uważnie, opierając się o framugę. Powoli zaczęła się uspokajać. Widać było, że jej gość nie zamierza nikogo mordować, przynajmniej na razie. Toć przecie jak muchę rozgnieść mnie mogła. Ledwo mnie tą rączką trzepnęła, a ja jużem ścianę gryźć poleciała, pomyślała cierpko i zamknęła za sobą to, co zostało z drzwi. Musiała solidnie uderzyć nimi o futrynę, żeby zamek wskoczył na miejsce. Wampirzyca odwróciła się w jej stronę. Miała wielkie, szaroniebieskie oczy i całkiem spory, ale kształtny nos.
– Ty jesteś wiedźma Róża? – zapytała.
– Tak.
– Dużo o tobie słyszałam. Dużo dobrego – zaczęła młoda kobieta. – I choć, niestety muszę to powiedzieć, dałaś mi się poznać z nie najlepszej strony, to jednak wciąż wierzę, że chociaż część tych opinii jest prawdą.
Wiedźma nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– A kto panience o mnie nagadał? – zapytała w końcu.
– Pani Marcjanna i jej córka, Petronela.
– Ta Petronela to pewnie Pelaśka, nie? Mamo?! – Ropucha poczęła wydzierać się w umyśle Rózi. – Pewnie teraz, jak na salony trafiła, to sobie imię zmieniła. Na pańskie takie. Pamiętasz ją, prawda? Razem za kuchty robiłyście, a potem ona panią została, a ty…
– Cichaj – nakazała synowi.
– Co cichaj! – oburzył się Jurek. – Przecież rację mam. A skoro dobrze o tobie mówią, to może pójdziesz do nich i poprosisz, żeby cię na salonach przedstawiły? Pomyśl. Moglibyśmy chodzić w pięknych strojach i jeść ciastka, i…
– Ponoć biegła jesteś w sztuce wiedźm – odezwała się tymczasem wampirzyca.
Jurek umilkł i z natężeniem zaczął się wpatrywać w gościa, ciekawy, co jeszcze powie.
– Potrzeba mi teraz kogoś takiego – ciągnęła wampirzyca, a wiedźmę dopadły złe przeczucia. Bardzo złe.
– Biegła… Czy ja biegła taka, to nie wiem – zaczęła. – Coś tam uwarzę, coś uszyję. O, sama panienka widzi. – Wskazała na stół.
– Tak to ty klientów nie zdobędziesz – podszepnął jej Jurek z wyrzutem.
– Czasem, jak se grzybów uzbieram, to i dekokt jaki naszykuję. Taki na odciski dobry…
– Jaki dekokt?! – wydarł się ropuch. – Co ty pleciesz! O zaklinaniu mów! I o tym, że jak włosa dostaniesz, to możesz zabić tego, kto go na głowie nosił. Z odległości! Taką lalkę sobie ulepisz i pośpiewasz…
– Czasem też co powróżę. Z kości po kurze najlepiej. Ale czy się sprawdzi, to gwarancyi dać nie mogę…
– O mordowaniu na odległość mów! – Jurek wył w jej głowie. – Albo o tym, że jesteś dobra w zmienianiu kształtów i przenoszeniu duchów. – Z nerwów i ekscytacji zaczął energicznie podskakiwać. – Z tego ciastka będą, zobaczysz!
– Coś mu jest? – zapytała wampirzyca z niepokojem. – Jakiegoś ataku zaraz dostanie?
– Nie. Panienka się nie frasuje. On zwyczajnie durny jest. – Złym okiem popatrzyła na syna, ale na Jurku od dawna nie robiło to żadnego wrażenia.
– Ja durny?! – wydarł się. – To ty się na drzwi rzucasz, a potem o wróżeniu z kurzej dupy gadasz…
Wampirzyca tymczasem znowu pokręciła szybko głową. Wzięła głęboki wdech i odezwała się do Rózi:
– Pani Marcjanna mówiła, że problemem jest dogadanie się z tobą. Że ty chyba lubisz uchodzić za niegramotną dziewuchę. I żebym na to nie zważała.
– Och, cudowna ta Marcjanna, cudowna – zachwycił się Jurek. – Jest twoją prawdziwą przyjaciółką.
– Wierzę jej – ciągnęła wampirzyca. – Choć muszę przyznać, że naprawdę wyglądasz mi na niewydarzoną.
Rózia zmilczała ten docinek gościa. Przynajmniej zeżreć nas nie zamierza, pomyślała smutno, ale bieda będzie z tego, z czym przychodzi. Oj, bieda.
– A teraz pozwól, że wreszcie przejdę do sedna. Nazywam się Izabela Przesiąkniewiczówna. Tak. Z tych Przesiąkniewiczów.
– Wiesz których? – zainteresował się ropuch.
– Nie – odpowiedziała mu matka, śląc myśli prosto do jego głowy.
Wampirzyca odczekała chwilę. Napawała się ciszą, jaka zaległa w izbie. Widać wzięła ją za oznakę szacunku dla swojego nazwiska.
– I chcę, żebyś kogoś odnalazła. Kogoś bardzo dla mnie ważnego.ROZDZIAŁ 2
Pokój, który im przydzielono, był przestronny i wygodnie urządzony. Dwa łóżka z metalowymi ramami i solidnie wypchanymi siennikami stały pod przeciwległymi ścianami. Pomiędzy nimi było spore okno z firanką, pod którym znajdowała się szafka z miednicą i dzbankiem. Była też ogromna szafa, stojąca na małych, wygiętych nóżkach tuż przy drzwiach. Ktoś tu kiedyś nawet powiesił obrazki. Swego czasu musiało ich być sporo, o czym świadczyły sterczące ze ścian pojedyncze gwoździe, jednak do przybycia wiedźmy zachowały się tylko dwa. Na jednym szumiał bór, a w oddali majaczył biały dworek. Na drugim damy odziane w powłóczyste, białe sukienki maszerowały z parasolkami nad głowami. Rózia popatrzyła na nie z zazdrością. Też bym sobie ja tak bez celu połaziła, myślała. Sukienczynę jaką przywdziała i nic, jeno się przed słonkiem całe dnie broniła. A nocami spała. Przeniosła spojrzenie na zakrytą płótnem ramę, którą sama zawiesiła na jednym z wolnych gwoździ. Nie chciała zostawiać swojego skarbu samego w domu. Uśmiechnęła się na myśl o odłamkach szkła ukrytych pod materiałem i tworzących coś na kształt kalekiego zwierciadła. Kiedyś je skończę, myślała, z okruchów utkam i w gładką taflę spojrzę…
– Wiesz, mamo – odezwał się Jurek, rozciągnięty wygodnie na podłodze. – Sam już nie wiem, czy to taki fart, że znowu do wampirów trafiliśmy.
Wiedźma nic nie powiedziała i przymknęła oczy. Leżała w ubraniu na posłanym łóżku i z całych siła starała się odpocząć. Choć trochę.
– No bo wiesz, kiedy się panienka Izabela zjawiła u nas z tą swoją sprawą, to pomyślałem, że to szansa. Żeby jakichś znajomości nałapać, zarobić więcej. Sama wiesz. – Przerwał i odczekał chwilę.
Rózia milczała uparcie.
– Ale teraz, kiedy tak nad tym pomyślę…
Usta wiedźmy drgnęły, ale mocno je zacisnęła. Nie wysłała do syna choćby najdelikatniejszej myśli.
– To chyba jednak to nie za dobrze. W końcu te twoje interesy na mieście nieźle szły. W tej norze mieszkaliśmy, bo nie chciałaś się rzucać w oczy. No i wampiry… One pięknie wyglądają, ale wiesz… zjeść nas mogą.
Ropuch wyciągnął się jeszcze bardziej i wysoko zadarł łeb, żeby sprawdzić, czy matka jakoś reaguje na jego słowa. Ta leżała jak zabita. Może ja jak oniemiała przy nim być powinnam, myślała wiedźma. Jak mu jakie mądre słowa do łba wpakować próbuję, to się od nich opędza jak byk od gzów. Ale jak se tak sam jeden posiedzi, to widać i co mądrego ulepić umie.
– Tak pomyślałem, że musimy jak najszybciej tego jej brata, co zaginął, odnaleźć, wziąć zapłatę i stąd iść. I razem się za to zabrać. A nie tak jak ostatnio, że ty biegałaś w kółko, a ja ci jakieś wskazówki przynosiłem…
– Strapienia jeno żeś ze sobą targał – odmruknęła.
– Co mówisz?
– Dobrze wiesz, co mówię, bo ci to do łba od razu wtykam – odpowiedziała, podnosząc się powoli z łóżka. – Za najmądrzejszego się zawsze masz i matki nie słuchasz…
– Wcale nie… – zaczął Jurek.
– O! – przerwała mu, unosząc palec. – Teraz też już mnie słuchać przestać chcesz. A duży już jesteś. Sam wiesz, co się z dziećmi dzieje, kiedy się rodziców nie słuchają. Pamiętasz? Taką ładną bajkę ci ostatnio opowiadałam.
Popatrzyła na syna, ale ten się tylko nadął.
– Wilki je zjadają, Juruś – przypomniała mu więc sama.
– To ty tak mówisz! – zaperzył się młody. – Ja potem w inne głowy popatrzyłem. Ludzi, co się kręcili koło domu. I oni też znali tę bajkę, ale inaczej opowiedzianą. Że przyszedł gajowy i wilkowi brzuch rozciął, i dziewczynka wyskoczyła, i cała i zdrowa była, i…
Rózia przerwała mu machnięciem dłoni.
– Jakby ciebie wilczycho zjadło, to też bym mu bebech rozpruła. Ale ty byś wcale z wilka brzucha nie wyskoczył, o nie. Na łopacie bym to, co by z ciebie zostało, wygarniać musiała i…
Młody obrócił się do niej zadem. Obraził się, stwierdziła, znaczy dość mądrości na dziś już dostał. Zrezygnowana, pokręciła głową. Trzeba mi było cicho siedzieć i słuchać ino, jak samemu zmądrzeć próbuje. Jeszcze raz pokręciła głową i opuściła nogi na podłogę.
– Dobrze już, Juruś, dobrze – zaczęła pojednawczo. – Mądrześ mówił, że się razem trzymać nam trza.
– To jak się za to odnalezienie brata zabierzemy? – zapytał, odwracając się powoli do matki.
– Pojęcia bladego nie mam – odpowiedziała szczerze. – Może sam się znajdzie? Może gdzie czmychnął, coby wolności pokosztować, a jak mu się fundusik skończy, to do mamy wróci? – Wstała i wygładziła na sobie sukienkę. – A może se poradzi i nie wróci. Ale taki miły będzie, że liścik jaki prześle. Albo pocztóweczkę jaką choć. Kilka słów skreśli, coby się o niego nie martwić. I jakieś pozdrowienie na koniec da. To by pięknie było.
– Ale mamo – zaczął ropuch, a jego myśli aż ociekały poczuciem wyższości. – Takie coś to łatwo można sfabrykować… – odczekał chwilę, żeby matka doceniła, jakie mądre słowo zna.
Ta, zamiast doceniać, zaczęła wkładać trzewiki.
– To wcale nie on musiałby pisać – ciągnął młody dalej – tylko jego morderca na przykład, żeby wszystkich zmylić i żeby nikt go nie szukał. No nie?
– No i co? – odpowiedziała mu. – Oj, Juruś, ja bym się tej karteluszki jak wybawienia chwyciła. – Uniosła dłonie i po omacku zaczęła poprawiać upięcie włosów z tyłu głowy. – Znak to dla nas byłby, że paniczowi Guciowi nic nie stało się, że zdrowiutki jest, a my jak dwa jelenie rącze czmychać stąd możemy. A Gustaw niech se radzi.
Młody popatrzył na nią i zamrugał. Teraz już milczeć mi trza, upomniała się w duchu wiedźma. Już ani słówka nie uronię, niech se przetrawi to, co dostał. Może i co zacnego we łbie mu z tego wykiełkuje.
– A wiesz – zaczął Jurek, a jego myśli miały jakąś inną barwę niż do tej pory. – Bardzo ładnie wyglądasz. – Przyglądał się matce uważnie, przekrzywiając głowę na bok. – Dalej jesteś za chuda i za blada. Ale ta sukienka ładnie na tobie leży. Jest prosta i elegancka. Jakbyś dobrze podjadła, toby pewnie nawet się i opinać zaczęła, o tu… – Wystrzelił język w stronę bioder wiedźmy. – I tam wyżej też.
Rózia wzruszyła ramionami, choć przyjemnie jej się zrobiło, że syn znalazł w końcu dla niej jakieś miłe słowo. Na przytyki już dawno przestała zwracać uwagę.
– Szkoda, że w tego brydża grać nie umiesz. Bobyś posiedziała jutro w salonie z panią i gośćmi. Tam na pewno co dobrego podadzą…
– A tak to wychodne żem dostała – odpowiedziała, kierując się do drzwi. – I bardzo dobrze, bo będzie jak kołnierze doręczyć. Niedobrze to niezałatwione sprawy za sobą mieć. A przy umarlakach to bym i tak niczego przełknąć rady nie dała. No, idę już, panience wieczorny napitek zanieść trza.
Otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Zatrzymała się jeszcze w progu, po czym odwróciła się do syna.
– A ty tu siedź. I biedy nie szukaj. Pamiętaj, że razem z tego się wymotać mamy.
Ropuch skinął głową i z błyskiem w oczach znów przyglądał się sukience matki. Widać podobały mu się poszerzane ramiona, mocne spięcie w tali i wykładany, koronkowy kołnierz.
– Może jednak to nie tak źle, że tu trafiliśmy – odezwał się z rozmarzeniem. – Może tego nam właśnie potrzeba…
– O, do czorta, Juruś! – rzuciła i zamknęła za sobą drzwi.
Szybkim krokiem maszerowała przez korytarz. Drugi już to dzień, myślała, stawiając duże kroki, jak żeśmy tu trafili. I w końcu za robotę trza się brać. Dobrze, że chociaż tu z wiadrem i szmatą biegać nie muszę. Skrzywiła się, jak zwykle, gdy zaczynała wspominać sprzątanie, szycie czy gotowanie. Choć bezpieczniejsze to niż tańcowanie z wampirami. Grymas na jej twarzy się pogłębił. Przystanęła i oparła się plecami o ścianę. Bo to śmiertelnie groźne tany są. Mocno objęła się ramionami. Śmiertelnie. Toć ta panieneczka zwiewna przyszła i grzecznie swoją prośbę wyłuszczyła, ale… To i ona, i ja wiemy, że mi odmówić nie było wolno. Że wampirom czarnej polewki dać nie sposób. I lepiej zgodzić się, póki one na gębie jeszcze miłe uśmiechy mają, niż okoniem stawać, bo wtedy kły pokażą. Rózia westchnęła. Tak jest, zębiska wyszczerzą i zaraz gardło przegryzą. A jak się ucieczki popróbuje, to znajdą. Może i nie od razu, ale kiedyś w końcu tak. Odszukają, w drzwi zapukają, a potem zeżrą na miejscu. I to nawet nie ze złośliwości. Wiedźma westchnęła i znowu ruszyła przed siebie. Nie po złości, ale dla zasady tak. Bo przecie nieposłuszny kto plamą na wizerunku by im był. A kto wie, może i inni by wtedy siłować się z nimi poczęli. A wampir sobie w kaszę dmuchać nie da, oj nie.
Szybko dotarła do głównego korytarza na piętrze. Tu, w przeciwieństwie do skrzydła, które przeznaczono dla służby, przepych i luksusy aż biły po oczach. Zwykły szary chodnik ustąpił puszystemu dywanowi. Wysokie okna przyozdobiono grubymi zasłonami w kolorze ciemnej zieleni. Zebrano je po bokach pozłacanymi sznurami z chwostami. Na ścianach pomiędzy oknami rozwieszono obrazy w zdobionych, pozłacanych ramach. Rózia nagle pochyliła głowę i podeszła do podwójnych schodów. Były imponujące. Dwie opadające w dół łagodne spirale.
– I na co to wszystko – wymamrotała do siebie zła. Szybko przejechała dłonią po złoconej poręczy i przyjrzała się uważnie swoim palcom. Nic, choćby pyłku. Pokręciła głową z niedowierzaniem i zeszła prosto do holu wyłożonego różowym marmurem i przeładowanego złotymi ozdobami.
Że też mojego małego tak to mami, myślała, kierując się w stronę kuchni. Te fidrygałki wszystkie i fikuśne kapelusiki też. Toż on czarcią duszyczką jest! Jak lep jaki czy inszą wędkę to widzieć powinien. Ludziska na to łapać, a nie samemu jak kot z pęcherzem ganiać. Niepojęte to jest, co się w demonicznym łbie uląc może. Niepojęte.
Nieniepokojona przez nikogo mijała kolejne obrazy, stoliczki i poustawiane na nich pozłacane – a jakże – wazony. W całym domu panowała cisza. Wiedźma, nie zwalniając kroku, ostrożnie zerknęła w stronę salonu. Blask świec zatkniętych w złote lichtarze odbijał się od ogromnego lustra, zajmującego niemal całą ścianę. W kominku trzaskał spory ogień, mimo to nie dojrzała nikogo. Ukradkiem spojrzała w stronę pokoju egzotycznego, jak nazywali go domownicy. Drzwi były uchylone, jednak całe pomieszczenie pogrążyło się w mroku. Ciemno jak w grobie kata, pomyślała, ale… Z krwiopijcami nigdy nic nie wiadomo. Wszyscy oni tam przy zgaszonej świeczce siedzieć mogą i sobie głęboko w oczka zaglądać. Skrzywiła się i szybko się odwróciła. Do kuchni było już niedaleko.
Prawie że przebiegła przez hol, skręciła w bok i zaraz dotarła do końca korytarza. W tym miejscu znajdowało się coś na kształt niewielkiego placyku wyłożonego białym kamieniem. Na wprost siebie miała trzy spore, acz puste nisze. Po prawej ział wielki, czarny otwór. Rózia wiedziała, że tuż za nim znajdują się strome kamienne schody biegnące do piwnicy. Na lewo były zaś ciężkie drewniane drzwi, teraz do połowy otwarte, zza których buchał gorąc. Wiedźma mogła też poczuć nieprzyjemny zapach. Kuchnia.
Rózia lekko, niemal na palcach podeszła do drzwi. Nadstawiła ucha. Cisza. Zakłócały ją tylko trzask palonego drewna i jakieś kapanie. Ciekawa była, co dzieje się w środku, ale nie chciała zaglądać przez szparę. Zaraz by ją kto wypatrzył. Wytężyła słuch jeszcze mocniej i zamarła.
– No właźże wreszcie! – huknął ktoś ze środka. Głos był niski i tubalny, ale z pewnością należał do kobiety.
Wiedźma od razu się wyprostowała i z dumnie uniesioną głową weszła do kuchni.
– Toć przecie idę – odpowiedziała spokojnie.
Stanęła na progu ogromnego pomieszczenia, którego sufit miał kształt łuków. Od razu rzucał się w oczy roboczy stół z sosnowych desek. Jego blat przez lata mocno kiereszowały ostrza noży i znaczyły rdzawe nacieki. W rogu umieszczono olbrzymie palenisko, z którego buchał teraz w najlepsze żywy płomień. Tuż obok stała wielka, żeliwna kuchnia opalana węglem. Było gorąco, duszno i smrodno, ale Rózia i tak poczuła na plecach zimne dreszcze. To nic, pomyślała szybko, każdy by zaraz posłabował, jakby musiał przy niej stawać. Zerknęła szybko w stronę olbrzymiej kobiety wyczekującej naprzeciwko. Była ogromna. Czubek głowy Rózi nie sięgał jej ramienia. Ubrana w ciemną, w półmroku kuchni niemal czarną suknię, stała teraz z pięściami niemal wbitymi w biodra. Szeroka w barkach, szeroka w talii. Napięte bicepsy, które niemal rozsadzały szwy rękawów. Rózia pewna była, że pod ciemną spódnicą kryją się nogi mocne jak kolumny.
– No i co tak stoisz? – huknęła kobieta. – Matka cię nie nauczyła, jak się przywitać trzeba z panią domu?
– Pani domu jeszczem nie poznała… – zaczęła Rózia, ale nie dane jej było skończyć.
– Ha! – przerwała jej. – I nie wiadomo, czy w ogóle ją poznasz. Bo jak tu taką postawić przed damą, jak ty nawet na kuchennych manierach się nie znasz? Ha, ha, ha! – zaśmiała się tubalnie. Uniosła ręce i skrzyżowała je na piersi. Wysunęła przed siebie podbródek i spojrzała wyzywająco. – No? I co mi na to odpowiesz?
– Oj, Borka – zaczęła Rózia pojednawczo. – Trzeba nam tak to ciągnąć?
Borka uniosła brwi i przekrzywiła głowę na bok na znak, że słucha uważnie.
– Nie możemy my, jak wiedźma z wiedźmą, paktu jakiego zawrzeć? Ja se na salonach z państwem posiedzę. A ty tu se garami potłuczesz. Córcia też, jak już z miotłą pobiega, przyjdzie cię odwiedzić…
Wielka wiedźma strzyknęła śliną przez zęby. Plwocina wylądowała na ceglanej podłodze, tuż przy trzewiku Rózi. Borka wręcz przygięła głowę do ramienia, aż jej coś chrupnęło w karku.
– No to żeś mi przygadała, młoda. – Uśmiechnęła się bez śladu wesołości.
Rózia poczuła, jak jej stopy zaczynają się zbierać do odwrotu i ucieczki. Wbiła je mocno w podłogę.
– Po pierwsze, ja dla ciebie jestem Myślibora. Nie Borka – zadudniła ogromna kobieta. – Pomyl się tak jeszcze raz, to wbiję ci to do głowy innym sposobem. Ciekawszym. – Teraz uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając zęby. Duże i lśniące. – A po drugie, ciągle czekam, aż się ze mną ładnie przywitasz. No?
Zrobiła krok w stronę Rózi. Wiedźma nie wiedziała, czy uciekać, czy przywoływać szpony i kły. Coś czuła, że „dobry wieczór” nie załatwi już sprawy. Myślibora za bardzo zapaliła się do pomysłu solidnego mordobicia.
– To co? – Głos Myślibory był cichy i delikatny. Słysząc go, Rózia poczuła się bardzo nieswojo. Gdyby miała ogon, toby go teraz podkuliła. – Zmądrzałaś już? – dopytywała ogromna wiedźma.
– No pewnie, że zmądrzała! – odezwał się ktoś w dalszej części kuchni. Tej, w której zalegał cień. – Sama dobrze wiesz, że ledwo ktoś ci się z bliska przyjrzy, to zaraz chce się godzić. Taki już twój urok.
Myślibora i Rózia jednocześnie odwróciły się w stronę głosu i odruchowo odstąpiły o krok od siebie. Ktoś stał, a właściwie przeciągał się obok białej kolumny. Była to szczupła i wysoka kobieta (choć nie aż tak jak Myślibora) w czarnej sukience z białą stójką. Na głowę nasadzony miała czepeczek pokojówki. Jego biel mocno odcinała się od panującego dookoła mroku.
– Witaj, nowa! – rzuciła wesoło pokojówka. – Wiem, że poznałaś już wczoraj Myśliborę i Halinkę też. Teraz pora na mnie! – Oderwała ramię od kolumny i śmiało wypięła do przodu spory biust. – Jestem Stella albo Stelcia, jak komu wygodniej. A zresztą… – Machnęła ręką. – Tyle imion już nosiłam, że jeśli chcesz mnie jakoś inaczej nazywać, to się nie krępuj. Bylebym tylko wiedziała, że to o mnie chodzi. No i żeby jakieś ładne to imię było. Bo wiesz, Stella znaczy „gwiazda”, a gwiazdy są piękne.
Uśmiechnęła się szeroko i przyłożyła rękę do serca. Stanik jej sukni kilka razy uniósł się wysoko i gwałtownie opadł. W końcu ochłonęła i pewnym krokiem ruszyła do wiedźm. Stawiała stopy jedna przed drugą, tak jakby spacerowała po niewidzialnej linie. W końcu Stella zatrzymała się i wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń do uścisku.
– Witaj raz jeszcze, wiedźmo – powiedziała do Rózi, ale spojrzała przy tym znacząco na Myśliborę.
Ta skrzywiła się, jakby przyszło jej przeżuwać coś gorzkiego.
– No – zaszczebiotała Stella i potrząsnęła wyciągniętą ręką.
Oszołomiona Rózia uścisnęła ją lekko. W nagrodę dostała kolejny olśniewający uśmiech pokojówki.
– No widzisz – rzuciła Stella tym razem wprost do Myślibory. – I powitanie odbębnione! Wystarczy trochę wdzięku i dobrej woli! – mówiąc to, objęła wielką wiedźmę w ramionach i pokierowała ją w stronę żeliwnej kuchni. – Teraz sobie ładnie naszykujemy napitek dla panienki Izabeli, a potem będzie już z górki. Bo z gotowaniem na przedświt już się uwinęłyście, co?
Wiedźma i pokojówka zaczęły majstrować nad palnikami. Słychać było szczęk przesuwanych naczyń, a zaraz potem chlupotanie. Obie zdawały się całkowicie ignorować stojącą w kącie niziutką kobiecinę. Rózia wiedziała, że to gnomica Halinka. Poznała ją już wczoraj, kiedy pierwszy raz zeszła po przekąskę dla panienki. Szarozielona twarz Halinki nie wyrażała niczego. Gnomica pustymi oczami wpatrywała się przed siebie, ręce zatknęła za pasek utytłanego krwią fartucha. Jej cienkie, szare włosy rozdzielał przedziałek na środku głowy. Ta to się już niczemu nie dziwi, pomyślała Rózia. Nie dziwota, jak jej co noc przed oczyma takie cyrki wystawiają.
– No i gotowe! – zakrzyknęła Stella, odwracając się gwałtownie. Rózia drgnęła i momentalnie zapomniała o Halince. Pokojówka w wysoko uniesionej ręce trzymała porcelanowy kubek. – Dziś panienka dostanie swój smakołyk. Krew łabądka. Niech nam po niej rośnie i pięknieje. Pomogę ci to nieść – zwróciła się do Rózi. – Ty wprawy jeszcze nie masz, może ci się trochę ulać po drodze…
– Byś się za swoją robotę lepiej wzięła – burknęła Myślibora.
Stella machnęła tylko wolną ręką i podeszła do Rózi. Ją także objęła w ramionach i pokierowała do wyjścia. Co ona tak, pomyślała Rózia, jak lalki jakie nas przestawia. Ale szła posłusznie w wytyczonym przez Stellę kierunku. Głównie dlatego, że oddalała się w ten sposób od Myślibory.
Pokojówka początkowo milczała, ale ledwo wyszły na korytarz, rozgadała się na dobre. Jaka ona ładna, myślała Rózia. Skórę to ma gładką jak świniątko dopiero co urodzone. A te rzęsiska jak miotełki. Albo nie… motyle skrzydła… tak ładniej się mówi.
– Szkoda, że się wczoraj nie poznałyśmy. Kiedy pierwszy raz do nas zeszłaś – zaczęła pokojówka. – Wprowadziłabym cię w nasz mały światek. Może byś się lepiej z Borką umiała obchodzić. Ale zajęta byłam, pewnie ci same o tym powiedziały, prawda? – Spojrzała na Rózię z pytaniem w oczach.
Wiedźma, która cały czas zerkała na Stellę, poczuła się jak przyłapany na podglądaniu sztubak. Odwróciła się gwałtownie i ostrożnie, delikatnym skrętem ciała uwolniła się od dłoni wciąż spoczywającej na jej ramieniu. Coś tam Borka mówiła, przypomniała sobie mętnie, że jeszcze jedna tu z nimi siedzi, ale teraz polazła czort jeden wie gdzie i po co.
– Coś tam mówiły – powiedziała na głos. – Żałowały wielce, że cię z nimi nie było.
– No to zdradzę ci sekret – powiedziała pokojówka konspiracyjnym tonem. – Nic ważnego nie robiłam. Spałam sobie. Spanie robi wspaniale na skórę. Musisz spróbować. – I zachichotała cicho, bardzo z siebie zadowolona.
Rózia spojrzała na nią ukradkiem. Stwierdziła, że teraz Stella wcale nie wydaje jej się tak piękna. Owszem, nadal była niczego sobie, ale mocno zarysowana linia żuchwy odbierała jej twarzy wiele delikatności. Nos był mocny i duży. Za duży. Równoważyły go co prawda pełne usta, ale… Stella musiała coś dojrzeć w jej oczach, bo ponownie szybko objęła wiedźmę. I znowu była piękna. Jak poranek w wolny dzień, kiedy nie trzeba nawet z łóżka wychodzić.
– Mamisz mnie? – zapytała zdziwiona wiedźma. – I co ci z tego przyjść ma?
– Och. – Stella nie miała wolnej ręki, którą mogłaby machnąć, więc tylko wzruszyła ramionami. – My, sukuby, tak mamy. Lubimy się podobać. Przeszkadza ci to?
– Nie za bardzo – przyznała szczerze wiedźma. – Dla mnie to ty byś tu mogła i na golasa paradować. Za jedno mi to.
Stella zaśmiała się gardłowo.
– O, i ja bym tak chciała – przyznała. – Ale teraz tu panuje nuda straszna. Jak jeszcze starszy pan władał, to inaczej było. Ale zmarło mu się. Zmienił się w pył, wiatr go rozwiał i po wszystkim. Od kiedy jego siostra panią domu tu została, to porządki się pozmieniały. – Sukub westchnął rozdzierająco. – Pani Rozamunda to zacna pani. Rozumiesz? Nie ma na tym świecie nic smutniejszego niż zacność…
Rózia pokiwała mądrze głową i rozejrzała się czujnie dookoła. Weszły już do holu, więc wystraszyła się, że za którymiś drzwiami ktoś może siedzieć. I słuchać.
– Co? Boisz się, że państwo zabrali się za szpiegowanie służby? – Stella pokręciła głową. – Za nic nas mają. Nieciekawi są, co mówimy. Chyba że coś chlapniesz poza domem. O! To nie za dobrze by było. Bo widzisz, tu panują staromodne obyczaje, od stuleci te same. Pana domu się zmieni, panią może kiedyś też, ale wszystkim i tak trzęsie starowinka, co ją na strychu trzymają. Jej nie poznałaś, co?
Rózia potrząsnęła głową. Wspinały się już po schodach i dla równowagi oparła dłoń na pozłacanej poręczy.
– To i dobrze – ciągnął sukub. – Ona już tylko siedzi w swoim pokoju. Czasem które z dzieci tam do niej biegnie, widać seniorka umie przyzwać, kogo potrzebuje. Ale jadać już nie jada. Na spacery też nie wychodzi. Ja sama to już jej nie widziałam od… ho, ho… dziewięć lat będzie! Ależ to zleciało.
Dotarły na piętro i Stella pewnym krokiem skręciła w prawo, ciągnąc za sobą Rózię. Sukub znacznie zwolnił, niemal całkiem stanął w miejscu. Mocno nachylił się do ucha wiedźmy.
– Ale tobie to się poszczęściło – zaszeptał. – Do panienki na służbę trafić. Prosto z ulicy! No kto by pomyślał. Ja się sama o tę posadę starałam, w końcu to teraz druga najmłodsza w tym domu dziewczyna, no i niczego sobie. Pokładam w niej wielkie nadzieje. – Stella zamilkła na chwilę. Szybko oblizała usta długim, wąskim językiem. – No bo kto jak nie ona rozbuja tę chałupę? Ale ty się nie martw, że chowam do ciebie jakąś urazę. Że mnie z posady wygryzłaś czy coś. Ja nikomu pod kołdrę nie zaglądam. Nieproszona. O nie, nigdy o nikogo zazdrosna nie byłam. Niech sobie każdy używa i życie układa po swojemu. Ale wiesz… – urwała dla zaczerpnięcia tchu.
Rózia skorzystała z okazji i zrobiła krok do przodu. Wlokąc obejmującego ją sukuba, zaczęła brnąć w kierunku pokoju Izabeli.
– …jakbyś potrzebowała jakiejś pomocy, to możesz liczyć na mnie – ciągnęła Stella. – Każdego dnia. A i nocą też się mogę ruszyć, ale to pod warunkiem że potem będę miała jak to sobie porządnie odespać. Także lepiej pytaj za dnia. O co chcesz.
– Bardzo to z twojej strony miłe jest – wysapała zmęczona wiedźma. Dość już miała sukuba uwieszonego jej ramienia. Potok słów, którym wciąż ją zalewał, zaczynał ją męczyć. Nie wiedziała, o co chodzi pokojówce. Bo jakiś interes miała, to na pewno. Inaczej skąd by się wzięła ta jej przyjacielska poza? – Miłe, zaiste. Ale patrz, o! Już do pokoju doszłyśmy. Pora nam się żegnać.
– Och. Nic nie szkodzi – zaświergotała Stella. – Sama mogę podać tę filiżaneczkę. W końcu już i tak ją tu przyniosłam. Sama…
– Niosłaś, boś chciała – przypomniała jej Rózia. Mocno złapała za filiżankę i zaczęła ją wyciągać z dłoni sukuba. – Trud twój już skończony, a ja za panienkę się zabieram.
W oczach Stelli coś zalśniło. Stalowo. Rózia dość już miała przepychanek na dziś. Uciąć to trza, pomyślała, tu i teraz, a nie się z sukubami w objęcia brać i po korytarzach włóczyć. Zaparła się w sobie i pociągnęła filiżankę jeszcze mocniej. Usztywniła nadgarstki w nadziei, że uchroni to krew przed rozlaniem. Powoli zaczęła przybliżać twarz do dłoni Stelli. Wymyśliła sobie, że jak solidnie wgryzie się w tę biała, smukłą rączkę, to sukub puści filiżankę.
Stella wyczuła, co się święci. Oblizała usta i spojrzała z wyrzutem na Rózię. Źrenice miała całkiem czarne, matowe.
– Taka z ciebie koleżanka – wysyczała. A potem nagle puściła filiżankę.
Rózia poleciała w tył i uderzyła plecami o wystająca framugę. Szybko się otrząsnęła. Stanęła wyprostowana, odsłoniła zęby i też zasyczała, tyle że wściekle. Sukuba nie było. Wiedźma rozejrzała się szybko po korytarzu. Potem jeszcze raz, uważnie. Pusto.
– Ki diabeł? – wyszeptała. Uspokoiła się i wzięła głęboki oddech. Jej źrenice zafalowały. Rozlały się nieznacznie po białku oka, jednak nie wyszły poza dolne powieki. – W jakąż dziurę żeś wlazł? – zapytała cicho.
Przyjrzała się puszystemu dywanowi i mrocznym kątom. Pustym przestrzeniom pod meblami i nawet szparom w podłodze. Pusto. Dziwnie pusto, bo nawet pyłku kurzu nigdzie nie było, za to w powietrzu unosiły się jakieś drobinki. Mieniły się wesoło w blasku świec. Wirowały i tańczyły, ale nie opadały na ziemię.
– A czort z tobą tańcował – rzuciła Rózia ze złością. – Jak se chcesz tu tak wisieć i się świecić, to mnie to za jedno. Możesz se nawet ślepia w plecy moje wbijać. – Odwróciła się tyłem do korytarza i grzecznie zapukała.
– Proszę – odpowiedział jej głos z wewnątrz. – Proszę wejść.