Psy Egiptu - ebook
Psy Egiptu - ebook
Powieść z akcją osadzoną w pieczołowicie zrekonstruowanej rzeczywistości starożytnego Egiptu
Egipt faraonów, tysiąc czterysta lat przed Chrystusem. Małoletnia księżniczka z azjatyckiego królestwa Mitanni wędruje na dwór faraona. Ma zostać jego kolejną żoną. W kananejskiej twierdzy Megiddo, od której wiele lat później bierze nazwę biblijny Armagedon, czeka na nią egipski poseł Mane. Do spotkania jednak nie dochodzi, ponieważ Mane zostaje zamordowany, a księżniczka porwana. Do Megiddo przybywa jednak eskortujący ją mitannijski możnowładca Haramaszi. To on przy udziale egipskiego żołnierza o imieniu Tut („Żywy”) próbuje wyjaśnić tajemnice morderstwa i porwania. Nie jest to jednak łatwe, ponieważ każdy jest podejrzany, a okrutna intryga zbiera kolejne krwawe żniwo.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-816-5 |
Rozmiar pliku: | 1 018 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Największą potęgą ówczesnego świata, Egiptem, zwanym przez swoich mieszkańców krajem Kemet albo Czarną Ziemią, rządziła szczęśliwa dynastia potomków Ahmose, wyzwoliciela kraju spod jarzma Hyksosów. Faraonem był Amenhotep, dobrotliwy mąż Teje i ojciec dwóch synów, Totmesa i Amenhotepa, zwanego na dworze Młodszym. Kraj był u szczytu powodzenia. Rydwany faraonów jeszcze niedawno rozjeżdżały żyzne brzegi Eufratu. Egipskie stele graniczne stały w Sudanie, Libii i Syri i. Przed faraonami drżeli władcy Afryki i Azji. Zabiegali o ich wsparcie i w ramach dynastycznej dyplomacji wysyłali na dwór egipskich królów swoje córki. W haremie Amenhotepa było ich już kilka, faraon dopominał się jednak o nowe. Z propozycją kolejnego małżeństwa zwrócił się więc do niego Tuszratta, władca położonego w północnej Syrii kraju Mitanni, zwanego również Hanigalbatem.
Mitanni było już spowinowacone z królestwem Egiptu, jednak Tuszratta, zagrożony przez odradzające się, groźne imperium Hetytów, potrzebował egipskiego sojuszu i egipskiego złota. Córka Tuszratty, Taduhepa, miała być ceną tego traktatu.
I tu zaczyna się ta historia. Królewski poseł Mane wybiera się z królewskich Teb do Kanaanu po księżniczkę i po obiecany chorującemu na zęby Amenhotepowi posąg bogini Szawuszki z Niniwy, która wedle legendy ma cudowną moc leczenia takich chorób. Z przeciwnej strony, z kraju Mitanni na spotkanie podąża Haramaszi, wysłannik Tuszratty. Dziewczyna i posąg są pod jego pieczą. Posłowie obu królów mają spotkać się w Megiddo, kananejskiej twierdzy, którą wiele lat później nazwano Armagedon. Przez tysiące lat miasto było świadkiem wielu bitew, przemarszów wojsk i zwykłych zbrodni. Wszystko przez jego strategiczne położenie; wisiało jak orle gniazdo nad Doliną Jezreel, głównym szlakiem łączącym Egipt z Azją. Legendy przypisują mu pewien fatalizm, a najsłynniejsza z nich mówi, że to właśnie pod jego murami w nieokreślonej przyszłości odbędzie się ostateczna bitwa sił dobra z siłami zła, a Wybraniec właśnie tu pokona szatana. To jednak wciąż czasy odległe, z perspektywy opisanych poniżej wydarzeń marginalne, a nawet nieistotne.1.
To był trzydziesty szósty rok panowania Jego Królewskiej Mości Horusa Potężnego byka, który ukazał się jako prawda, Dwóch Pań tego, który ustanawia prawa i uspokaja oba kraje, Horusa złotego Wielkiego siłą, który pokonuje Azjatów, króla Górnego i Dolnego Egiptu, Pana rytuałów, Pana prawdy Re, wybranego przez Re, syna Re Amenhotepa, władcy Teb, obdarzonego życiem, pana Nubii i Syrii, najpotężniejszego władcy świata. W jego krajach panował dostatek i pokój, ludzie żyli zasobnie i bezpiecznie. Nil wylewał regularnie, a ziemia przynosiła plon stukrotny. Słońce świeciło nad krajem faraonów nieprzerwanie i nikt z żywych nie miał wątpliwości, że ten czas powszechnej szczęśliwości nigdy się nie skończy. Ale bogowie chcieli inaczej. Kryli jednak swoje tajemnice przed ludźmi, by ci, nie umiejąc zerwać zasłony niewiedzy, oddawali się lenistwu i popadali w gnuśność. Skąd więc mieli wiedzieć, że nawałnica herezji przyjdzie i zasłoni przybytki dawnych bogów? Jak mieli przeczuć tysiączne ofiary, głód i choroby, które zdziesiątkują Egipt? Jak mieli wyobrazić sobie cień wielkiego ptaka, który nadleci nad ich miasta oraz wsie i pożre co dziesiąte dziecię?
Nie, nie była im dana ta wiedza, bo dla zwykłych ludzi nie była dostępna, a wybrańcy bogów, którzy znali tajemnicę, malowali białą farbą wypełnione błotem usta i chowali się w zaciszu domów. Tam modlili się przerażeni do domowych figurek bóstw i rwali ze strachu włosy. Ani jeden krzyk, wołanie ani szept o potwornościach, które miały się wydarzyć, nie wyszedł z ich ust, bo wyjść z woli bogów nie mógł.2.
Potężna karawana, dwudziestu silnych niewolników niosących lektykę z baldachimami, cztery tuziny pieszych żołnierzy, do tego oddział kawalerii, podążała śpiesznie pomiędzy wzgórzami daleko na północ od Gazy. Zielone łąki przyjemnie studziły rozpalone piaskiem pustyni Negew źrenice wędrowców. Obfitujące w krystaliczną wodę strumienie pozwalały ludziom i zwierzętom gasić pragnienie. Chłodny wiatr od morza przewalał po błękitnym niebie kopiaste chmury. Była wiosna. Ludzie w mijanych wioskach kłaniali się do stóp posłowi faraona, a w każdym z miasteczek lokalni namiestnicy przynosili na spotkanie naręcza kwiatów, dzbany słodzonej daktylami wody i tace pełne miodowych ciasteczek. Królewski kurier Mane miał ich już szczerze dość. Miał szczerze dość już zresztą wszystkiego. To była dwunasta wyprawa w sprawie królewskich małżonek. Chciał wierzyć, że ostatnia. Tym razem zresztą szczęśliwie krótka. Nie musiał przedzierać się przez góry i pustynie nad górny Eufrat do stolicy Mitanni. Tym razem podróż miała się skończyć w okolicach Megiddo.
Tam miała czekać karawana wysłana przez króla Tuszrattę.
Zatem jeszcze kilkanaście godzin drogi, w najgorszym wypadku dzień cały, i jeśli wysłańcy Tuszratty będą punktualni, powrót do domu. Było coraz goręcej. Mane przetarł chustą z najdelikatniejszego gatunku lnu spoconą czaszkę. Poirytowany zdjął złoty naszyjnik i schował go pod poduszkę. Lektyka kołysała nieznośnie.
Co z tymi cholernymi kulisami! Jak oni niosą lektykę? Czyż nie mogą iść równiejszym krokiem! Odchylił złoconą hebanową laską lekkie muślinowe zasłony baldachimu.
Karawana przechodziła przez garb kamienistego wzgórza. Jeszcze chwila i lektyka popłynie zwinnie w dół zbocza do zielonej doliny.
– Tam się zatrzymamy – powiedział do siebie Mane i już zamierzał zasłonić lektykę, kiedy zobaczył mijającego go młodziana na karym koniu. Bystrym okiem przyjrzał się jego nagim ramionom, umięśnionym udom i rzeźbionemu jak w granicie torsowi. Oblizał spierzchnięte wargi. To pomocnik dowódcy konnicy. Jak mu na imię?
Lektyka, spłynąwszy w dół zbocza, wyrównała poziom i dyskomfort, który przez chwilę odczuwał Mane, ustąpił. Wychylił się znów z lektyki i hebanową laską uderzył w ramię biegnącego równolegle z lektyką służącego.
– Habu. Zatrzymaj pochód. Jest ciepło. Trzeba odpocząć.
Sługa krzyknął coś suchym głosem do maszerujących ludzi, lektyka lekko się zakołysała, a potem spokojnie opadła na ziemię. Mane powolnym ruchem uniósł się nieco na łokciach, ociężale przekręcił się na pośladkach w prawo, odsłonił muślinowe zasłony i obutymi w skórzane sandały stopami wymacał ziemię. Podniósł się nie bez trudu i lekko się kołysząc, ruszył w stronę kępy porastających parów trzcin. Stanął na chwilę, wsłuchując się w wartkość całkiem niezgorzej jeszcze płynącego strumienia, po czym wrócił do lektyki.
Mimowolnie się przeciągnął. Czuł wszystkie mięśnie monumentalnego ciała. Jakże miał dość tej wyprawy. Może przyszedł czas, by poprosić wezyra Eje o jakąś inną funkcję na dworze?
– Habu… Przyprowadź mi tego pomocnika dowódcy konnicy… Jak on ma na imię?
Służący wyraźnie się żachnął, by po chwili poruszyć ramionami na dowód, że nie ma pojęcia.
Mane z trudnością wgramolił się znów do lektyki. „Sto sztuk złota dla tego, kto sprawi, że upał nieco zelżeje”. Siedząc już, poprawił plisowaną spódniczkę. Podparł się na lewej ręce, a prawą sięgnął po naszyjnik. Naszyjnika jednak nie było. Odrzucił skórzaną poduszkę. Gdzież on jest? To prezent od faraona. Dowód szarży i zaufania. Odgarnął lniane płótno kryjące pod sobą skórę kuszyckiej zebry. Naszyjnika nie było. Poważnie się zdenerwował. Na otłuszczonym kręgosłupie poczuł krople potu. Twarz mu poczerwieniała. Ręce zaczęły drżeć…
Tu nie ma żartów…
– Habu… Na Seta, czy ktoś sięgał do lektyki?
Gwałtownym ruchem obrócił się w stronę zasłony. Jego czerwona twarz ociekała lepkim potem. Nagle krzyknął. Tuż przed sobą zobaczył parę świdrujących białych oczu.
Cofnął się gwałtownie. Jego tłuste ciało, spięte nagle niewidzialną sprężyną, ciężko opadło na łoże. Co to?
– Habu…
Usłyszał gdzieś w tyle za lektyką odgłos biegnących stóp.
Białe oczy nie zniknęły.
Zahipnotyzowany Mane nie zauważył umięśnionej ręki, która zbliżyła się do jego brody. W dłoni znajdował się jakiś przedmiot. Mane spuścił oczy. To był naszyjnik.
– Panie, czyż to nie twój naszyjnik? – cichym głosem powiedział właściciel białych oczu.
W tej samej chwili do lektyki zajrzał przestraszony Habu.
– Kto to jest? – wycedził gardłowo królewski poseł.
– Jak to kto? Wzywałeś go, panie…
– Ja? – powoli przytomniał Mane.
– Pomocnik dowódcy konnicy…
Mane wziął z wyciągniętej ręki naszyjnik.
– Brawo, wystraszyłeś mnie. Jak masz na imię?
– Tut. Syn Anubisa.
– W istocie, masz w sobie coś z szakala…
– Jak uważasz, panie.
– Wiesz, kim jestem?
– Wiem, panie. Jesteś Mane, dostojny królewski kurier.
Minęła chwila i Mane się uspokoił. Z przyjemnością obejrzał zgrabne ciało Tuta. Łysa czaszka prócz świdrujących białych oczu zdobna była jeszcze w orli nos i delikatne, nieco dziewczęce usta. Prócz szalonych oczu wszystko w pomocniku dowódcy kawalerii było proporcjonalne i wykwintne. Ani grama tłuszczu. Żadnych brzydkich blizn, znamion lub skaz. „Piękne ciało” – pomyślał z przyjemnością.
– Tut… Tak? Wejdź do lektyki, chłopcze. Chcę z tobą porozmawiać.
Tut z lekkością gazeli wskoczył do lektyki, a Mane wychylił się raz jeszcze na zewnątrz, z całej siły uderzył Habu hebanową laską w łysą głowę i kazał ruszać. Lektyka uniosła się nieco i bez pośpiechu ruszyła.
– Tut brzmi dość banalnie – oblizał tłuste wargi Mane.
– Tak, dostojny panie.
– A dlaczego Tut?
– Znaleziono mnie w zakolu Nilu. W błocie. Ludzie myśleli, że jestem martwy, ale żyłem.
– Tut… nawet ładnie. Jesteś zgrabnym chłopcem…
Hebanowa laska, powoli podniesiona do prawego ramienia Tuta, delikatnie sprawdziła jego krągłości.
– No dobrze. Wiesz, w jakim celu jedziemy do Megiddo?
– Nie wiem, panie.
– Odebrać ważną przesyłkę.
– Co to za przesyłka, dostojny?
– Najważniejsza przesyłka świata.
– Czyli?
– Córka Tuszratty. Księżniczka Taduhepa.
– Czyżby?
– Tak. Ma zostać kolejną żoną faraona. Jeżdżę w sprawie tego ożenku już pięć lat. W samej stolicy Hanigalbatu, Waszuganni, byłem trzy razy. Raz mnie tam nawet uwięziono w pałacu. Trzymali mnie bez wina trzy miesiące. Wiesz, co to znaczy?
– Nie wiem. Nigdy dotąd nie byłem więziony i nie piję wina.
– Biedaku – z cieniem ironii szepnął Mane.
– Wino jest dla bogaczy, panie.
– No dobrze – kontynuował Mane. – Jego Wysokości ciągle brakuje kobiet. Najpierw woziłem listy do króla Kadaszmancharbe z Babilonu. Nasz pan chciał wziąć do swego haremu jego córkę. Kadaszmancharbe był jednak bezczelny. Najpierw domagał się okazania jego posłom babilońskiej księżniczki, którą wysłał przed laty do Teb jego ojciec, Karaindasz. Pokazaliśmy im jakąś staruchę, ale nie mogli się w niej dopatrzyć księżniczki. Potem zażądał w zamian córki faraona, a kiedy otrzymał odpowiedź, że to bluźnierstwo, poprosił o zwykłą kobietę, byleby była ładna. Napisał, że nikt z jego poddanych nie domyśli się, że to nie córka faraona. Popatrz, Tut… jak to jest. Dla tych azjatyckich durniów posiadanie Egipcjanki w łożu to szczyt ambicji. Nasz pan poczuł się urażony i przerwał korespondencję z królem Babilonu. Nie dlatego, że Babilon jest nieważny. Jest ważny. Oczywiście. Nasz pan myślał jednak już o kimś innym. Jego boską uwagę zaprzątnęła inna kobieta, córka Tuszratty z Hanigalbatu. Król wysłał Amenhotepowi jej podobiznę rytą w złocie i pan jej zapragnął. Od tej pory wędruję do kraju Hurytów co miesiąc i tylko wdzięczny jestem Amonowi, że to bliżej niż Babilon. Chwała największemu z bogów!
– Chwała – przytaknął Tut.
– Tuszratta jest chciwy. Chce egipskiego złota. Szczęśliwie nasz pan ma go pod dostatkiem. Kiedy ostatnio byłem w Mitanni, przywiozłem dary. Dwie skrzynie złota, papirus i dwa wozy purpurowego płótna, piękne lustra ze szlifowanego kwarcu i parę królewskich sokołów. Czy uwierzysz, że ten sknera Tuszratta uznał te dary za podłe i zamknął mnie w lochu? Nasz pan wysłał drugie tyle i dopiero wtedy Tuszratta mnie wypuścił. Straciłem przynajmniej pół talenta na wadze. Co za koszmar…
Białe oczy wpatrywały się uważnie w twarz Mane.
– Tak, panie.
– Nasz pan nie ma cierpliwości. Wszystko przez te chore zęby. Ktoś rzucił na niego urok. Swoją drogą to dziwne! Jak można rzucić urok na kogoś, kto jest bogiem? Wyjaśnij mi… No i dowiedział się Amenhotep, że w Niniwie jest cudowny posąg bogini Szawuszki, która pomaga na ból zębów. Więc pomyślał, że księżniczka przybędzie wraz z posągiem. I rzeczywiście. Tuszratta miał wysłać posąg. Zobaczymy. Ślubne dary przybędą później…
Mane mówił coraz wolniej i coraz bardziej niezrozumiale. Z jego czoła zniknęły krople potu, a powieki stawały się coraz cięższe.
– …no i spotkamy ich wszystkich w Megiddo… Córkę Tuszratty i posąg… potem odstawimy do stolicy… I będzie dobrze… Wszystko będzie dobrze.
Zwaliste ciało Mane delikatnie zwiotczało i zaczęło lekko podrygiwać w rytm kroków niosących lektykę kulisów. Zdrożony, królewski poseł zapadł w zasłużoną drzemkę. Po kilku chwilach z morza poduszek, w których utopiona była głowa mężczyzny, dolatywało już tylko głośne chrapanie.
Tut nie śmiał budzić dyplomaty, mimo że ten ani słowem nie wyjaśnił, dlaczego właśnie jego wtajemnicza w tajny cel wyprawy. Po co? Czyżby bogowie właśnie Tutowi wyznaczyli jakąś specjalną rolę? Dlaczego właśnie jemu? Czyżby nie było godniejszych? Wszak jest zwykłym żołnierzem…
Zgrabnym skokiem opuścił lektykę, zostawiając śpiącego Mane w łożu. Jeden z kulisów przyprowadził mu konia. Tut wskoczył na grzbiet wierzchowca i ruszył stępa na czoło karawany. Zbliżało się popołudnie. Upał stawał się niemiłosierny. Kamienny trakt wiódł przez ryte w skale wąwozy. Na wędrowców spoglądały z wysoka barwne, kamienne oczy rudych i purpurowych skał. Do Megiddo było jeszcze pół dnia drogi.3.
Święte miasto Megiddo.
Odwieczny strażnik zielonej Doliny Jezreel.
Prastara twierdza o murach cyklopowych na szczycie kananejskich wzgórz. Nikt nie wie, kiedy powstała, a lokalni książęta zwykli twierdzić, że istnieje od samego początku dziejów. Od dnia, gdy z chaosu wyłoniła się ziemia. Być może jest więc starsza nawet od samego Egiptu. Ma swoją dynastię, swoje drużyny, swoje konie, ale ma też swojego patrona. To Amenhotep, władca świata, pan obu krajów. Dziś Kananejczycy z Megiddo są potulni i przyjacielscy. Ale nie zawsze tak było. W Egipcie po dziś dzień wspomina się zdradę książąt Megiddo, którzy wraz z władcami Kadesz i Hanigalbatu podnieśli bunt przeciw swoim panom. Toteż pradziad Amenhotepa, Totmes, w dwudziestym drugim roku panowania wyruszył z armią, by pokonać buntowników. Wygrał bitwę u stóp twierdzy, a potem – po ciężkim oblężeniu – przełamał kamienne mury i zmógł kananejskich książąt. Ich bezgłowe ciała zawisły na murach, a egipskie hufce wróciły do domu. W koszarach został jednak garnizon i setka żołnierzy. Mieli odtąd dbać o dobrą pamięć mieszkańców Megiddo, gdyby kiedykolwiek przyszła im do głowy myśl o wolności.
Nadchodził wieczór. Purpurowe słońce zachodu dawało murom miasta nieznośny poblask krwistej czerwieni. Trzy egipskie lektyki wspinały się powoli ku miejskiej bramie, a obudzony Mane nerwowo wiercił się na poduszkach i wyglądał na zewnątrz. Czarna czeluść wysokiej bramy pochłonęła lektyki po kolei w sposób, który dla oglądającego scenę z pewnej odległości wędrowcy mógłby z pewnością wydać się zachłannym. Za lektykami wjechała konnica, a na koniec do miasta weszli piesi żołnierze. Zmrok zamknął scenę grubą plamą czerni.
– Witamy, dostojny panie!
Zmęczony Mane po raz ostatni odgarnął hebanową laską zasłony lektyki. Lekko przy tym zadrżał, bo wraz z czerwonym słońcem do wnętrza wtargnął chłodny powiew kananejskiego wieczoru. „Zimno” – pomyślał. Trzeba szybko wołać o wino. Raz jeszcze leniwy skurcz pośladków egipskiego posła poprzedził ciężkie przesunięcie wymęczonych nóg na krawędź lektyki. Sandały ze złotymi czubkami zawisły przez chwilę tuż nad ziemią i wtedy Mane niemal krzyknął ze zdziwienia.
Tuż przed nim, doskonale ukryci w szarości kananejskiego wieczoru, leżeli pokotem jacyś ludzie. Mieli wyciągnięte ramiona i tylko ciche mruczenie było dowodem, że żyją. Mane z lekkim trudem sturlał się z lektyki i wtedy centralna z leżących postaci podniosła się i klęcząc, zaczęła zawodzić w dziwnym języku. Trwało to krótką chwilę, ale i tak wprawiło królewskiego posła w lekkie osłupienie.
– To nowy książę Megiddo – podpowiedział stojący z boku Habu.
– Czy nie umie mówić ludzkim głosem?
Habu wykonał prosty gest i człowiek się podniósł.
– O wielki panie, wysłańcu Potężnego byka, Pana prawdy Re, Amenhotepa, władcy Teb. Niech twoje przybycie do naszego skromnego miasta będzie jak jutrzenka po wiecznej nocy. Jak krople rosy dla udręczonej skwarem pustyni. Jak chłodny cień dla zmęczonego pracą zaprzęgu osłów…
Mane skrzywił się na myśl o osłach.
– Dość – skwitował i wykonał taki gest laską, jakby odganiał muchy. W oczach klęczącego przed nim człowieka w wysokim, stożkowatym nakryciu głowy dostrzegł zdziwienie.
– Koniec ceremoniału – powtórzył Habu. – Poseł każe prowadzić do komnat.
Dziesięciu leżących w pyle dostojników z Megiddo niezgrabnie zaczęło się podnosić. Mieli mocno trefnione brody i otoczone czarną obwódką oczy, a na sobie grube kolorowe szaty i pobrzękującą biżuterię. Mane znów wdrapał się do lektyki, a witający go gospodarze poprowadzili dostojnych gości w stronę cytadeli.
* * *
– Cóż za podłe miejsce! – złościł się Mane.
Gościł w najlepszej kwaterze Megiddo. Była to komnata księcia, dość obszerne kamienne pomieszczenie z łożem wyłożonym kozimi skórami, z niewielką drewnianą skrzynią i prostym kamiennym nocnikiem. Wychodzące na centralny plac twierdzy okno było chwilowo odsłonięte, ale zwykle w chłodne noce zasłaniano je grubą wełnianą kotarą. Przy oknie stał kamienny dzban z zimną wodą i gliniana misa. Mane podszedł do okna i pociągnął łyk wina z bogato zdobionego pucharu.
– Nic się ta dziura nie zmienia. Trzeba było zostawić ją w ruinach po tym, jak ją zdobyto w czasach Totmesa, i budować nowe miasto. Bliżej Jerycha, gdzie rośnie dobra winorośl i gdzie ludzie są weselsi. I śmierdzi tu tymi kozami. Kto przyniósł te skóry? – rozzłościł się nie na żarty. – Kozy, osły i ludzie. Jacy ludzie? Kozły, na Seta! Obrzydliwe kozły.
– Panie, ktoś do ciebie – usłyszał za sobą głos Habu.
– Na nikogo nie czekam.
– A jednak to ważne.
– Czyżby? Wprowadź – odburknął.
Odwrócił się. W progu stała otulona w czarną szatę postać.
– Kim jesteś?
– Znasz mnie, panie.
Powoli uniosła szatę, odsłaniając oblicze. Mane wzdrygnął się, jakby zobaczył ducha. Spod gęstej zasłony ciemnych włosów wyjrzały świdrujące czarne oczy. Policzki kobiety były pocięte poprzecznymi bruzdami, wargi pomalowane na czarno, a na jej wysokim czole widniał granatowy tatuaż z wężem. „Kapłanka Isztar” – pomyślał Mane.
– Czego chcesz? – zapytał Mane, lecz nie doczekał się natychmiastowej odpowiedzi.
Na korytarzu dały się słyszeć wezwania na ucztę. Ktoś chodził po cytadeli i poświstując glinianym gwizdkiem, wzywał obecnych na posiłek.
– Mów, kobieto! – wrzasnął zniecierpliwiony Mane.
Milczała.
Poczuł na czole krople potu.
– Mów, bo każę cię wygnać.
Wciąż milczała. Mane podszedł do łoża, wziął swoją hebanową laskę i już miał uderzyć kobietę, kiedy z jej ust wydobyło się nieoczekiwane rzężenie.
– …Słuchaj, pośle faraona, jeśli masz uszy… Lew Hanigalbatu chce pożreć to dziewczę. Nie będzie małżeństwa. A potem czarny ptak z północy nadleci, by spalić miasta Egiptu, spopielić urodzajne pola, wyciąć palmy i splugawić pałac Per-Hay…
Mane otworzył szeroko usta. Jego gałki oczne, jakby wypychane od środka, niemal wyskoczyły z orbit. Źrenice przez chwilę tańczyły, by w końcu skupić się na twarzy kobiety, która nie przestawała wyrzucać z siebie rozdygotanych konwulsyjnie słów.
– …Upadnie dom Potężnego byka. Umrą jego synowie. Złowieszczy wiatr rozwieje w pył grobowce kraju nad Nilem. Wielki ogień strawi wszystko, co żywe… Musisz ją uchronić… Musisz uratować…
Na jej ustach pojawiła się piana. Zachwiała się i przyklękła.
Mane zacisnął dłoń na hebanowej lasce. Już miał dopaść kobietę, gdy jej rzężenie zamieniło się w charkot. Upadła. Z ust potoczyła się gęsta piana. Jeszcze oddychała.
– Kto cię przysłał? – Mane pochylił się nad kapłanką.
Ona zaś chwyciła go szponiastymi rękami za głowę i przycisnęła do ust. Odskoczył jak oparzony. Zatoczył się, przewrócił i uderzył tyłem głowy w ostrą krawędź cedrowego łoża. Na jego łysej głowie pojawiła się krew. Zaskowyczał jak ranny pies, poderwał się i oparł dłońmi o łoże. Miał przed oczami krwawe plamy, ręce poplamione pianą z ust kapłanki, trząsł się jak trzcina i musiała minąć dobra chwila, nim nieco oprzytomniał.
– Panie, nic ci nie jest? – spytał Habu.
– Na Seta, dlaczego przyprowadziłeś mi tę kobietę – spytał, patrząc na nieruchome już ciało na posadzce.
– Powiedziała, że ma dla ciebie ważną informację.
– I ty uwierzyłeś?
Habu się nie odezwał.
– Policzymy się w Tebach, ty synu żebraka…
– Kto ją przysłał, panie?
– Nie wiem. Wysyczała, że jest wysłannikiem Synów Żmii.
– Kogo?
Mane nie zdążył powtórzyć, bo do komnaty wszedł posłannik księcia, który wzywał na ucztę.
Zanim się odezwał, wyjął z torby siermiężny gliniany gwizdek, przyłożył go do ust i wydał przenikliwy, wysoki świst. „Uczta dla posła faraona. Uczta dla dostojnych gości”. Ponownie użył gwizdka. Świst był tak świdrujący, że Mane poczuł nagłe obrzydzenie. Spojrzał na leżącą na posadzce kobietę. Na swoje ręce umazane własną krwią i jej śliną. Nie mógł powstrzymać wymiotów. Ledwo zdążył dobiec do glinianej misy. Pochylił się i wyrzucił z siebie nieoczekiwanie ogromną ilość wymieszanych z żółcią płynów.
* * *
– Dostojny pośle, wysłańcu Potężnego byka, Pana prawdy Re, Amenhotepa, władcy Teb, który chyli karki Azjatów, burzy miasta Nubii, zabija lwy Afryki jednym spojrzeniem… – kananejski książę, namiestnik Megiddo recytował wyuczoną formułkę, podczas gdy Mane, wspierany przez Habu, siedział na niskim krześle zielony na twarzy, ze ściśniętym żołądkiem, skropioną potem łysą czaszką i zdrętwiałymi łydkami. „Co za kozojebcy! – myślał w duchu. – Recytują te formułki, jakbym wierzył, że kochają naszego Pana jak ja. Nienawidzą go jak wszyscy Kananejczycy.
Nienawidzą nas wszystkich.
Chętnie by nas zobaczyli wbitych na pal. Obdartych ze skóry. Wypatroszonych jak dzikie zwierzęta. Ciągle się buntują. Ciągle spiskują. Jak nie z Tuszrattą, to z Habiru. Jak nie z Habiru, to z Hatti. Należałoby ich wszystkich ściąć. Wbić na pal. Obedrzeć ze skóry. I ta kobieta. Kto ją wpuścił do mojej komnaty? Jakby cytadela nie była strzeżona. Jakby można było do mnie wejść jak do portowego burdelu. Co za miejsce. Co za prowincja…”
– …I przepraszamy, panie, za Innuszti, kapłankę Isztar z naszej świątyni, która zakłóciła twój spokój. Nie wiemy, czego chciała ani jakie były jej intencje. Wybacz nam, nie ma bowiem w Megiddo ludzi, którzy bardziej są oddani panu naszemu Horusowi, Potężnemu bykowi, panu prawdy Re, Amenhotepowi niż książę i jego rodzina.
Namiestnik padł na kolana.
– Ramuhotepie – wykrztusił w końcu Mane – co wiesz o księżniczce?
– Jej karawana jest już niedaleko. Idą z Waszuganni drugi tydzień. Jest z nią stado wielbłądów. Wielu zbrojnych. Dziesięć bojowych rydwanów z Hanigalbatu. Jest też lektyka z posągiem, na który czeka nasz pan. Widziano ich o pół dnia drogi od Megiddo. Powinni dotrzeć jeszcze dziś wieczorem.
– Wezwij Tuta – wyszeptał wymęczony Mane do Habu. – Natychmiast!
Habu zniknął cicho jak duch. Służba wniosła tace z pieczoną koźliną, ryby z jeziora i ryby morskie obficie polane owczym masłem, pieczone ptactwo, zasypane gęstą kaszą baranie udźce, lokalny przysmak – prażoną szarańczę i masywne dzbany wina. Mane przyglądał się temu dobru z łakomstwem, ale i z udręką, bo wciąż czuł ucisk w żołądku. Sięgnął ręką po kielich wina i nagle znieruchomiał. Znowu te oczy. Przerażające, białe oczy, które zdawały się świdrować go do samego wnętrza.
– Tut? To ty?
– Ja, panie.
– Nie odchodź ode mnie. Potrzebuję twojego wsparcia.
– Jestem, panie.
– Jeszcze tylko chwila. Jeszcze jedna. Dziś przybędzie księżniczka. A jutro wracamy do Teb. Do domu.
– Tak będzie, panie.
Mane wziął do ręki półmisek i zaczął zagarniać palcami prosto do ust porcję baraniny z kaszą. Jadł szybko i zachłannie. Tłusty sos spływał mu z ust na brzuch i na zabrudzoną już nieco szatę. Raz po raz popijał jedzenie chłodnym winem.
– Księżniczka zaraz tu będzie, a potem wracamy do Teb.
– Tak, panie.
Był tak skupiony na jedzeniu, że nie zauważył, iż do sali wpadł nagle jak powiew pustynnego wiatru jakiś człowiek.
– Zdrada! – krzyczał wniebogłosy. – Zdrada! Taduhepa porwana. Poselstwo z Hanigalbatu rozbite!
Misa z baraniną i gęsto kraszoną kaszą wypadła posłowi faraona z rąk i potoczyła się po posadzce. Nie wierzył w to, co słyszy. Taduhepa porwana!4.
– Szczury! Szczury! – krzyczał przerażonym głosem biegnący po pustyni człowiek. Miał na sobie tylko brudną i potarganą opaskę. Cały był pokrwawiony, a w miejscu jego niedawno jeszcze bystrych oczu widniały dwie głębokie rany. Ktoś wydarł mu oczy bądź wydłubał je sztyletem. Spod krzaczastych brwi sączyła się krew. Na policzkach dawno już zakrzepła, więc jej przyschnięte ślady jak strugi łez sprawiały wrażenie potwornego, czarnego rysunku. – Przeklęte szczury… Przybyły, by pożreć tę krainę. Zabić dzieci Egiptu. Zabić nas wszystkich…
Potknął się. Upadł. Uderzył twarzą o ostre kamienie. Zaczął wyć. Próbował się podnieść, prostując obie ręce, ale znowu opadł w piach pustyni. Jeszcze jedna próba i kolejna porażka. Leżał więc prawie nieruchomo, łkając głośno, i wzywał wszystkich bogów, by przybyli mu z pomocą bądź odebrali życie. Pył powoli opadał, a wielkie czerwone słońce Kanaanu zmieniało jego wymęczone ciało w purpurowy kamień.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki