- promocja
Psy gończe - ebook
Psy gończe - ebook
William Wisting zostaje zawieszony w czynnościach w związku z podejrzeniem o fabrykowanie dowodów w głośnej sprawie zabójstwa Cecilii Linde. Teraz, 17 lat później, wychodzi na jaw, że dowody, na podstawie których skazano sprawcę zostały sfałszowane. Media wietrzą sensację.
Przez wszystkie lata służby w policji Wisting tropił przestępców. Teraz sam jest przynętą i musi jak najszybciej ustalić, potajemnie i na własną rękę, kto z jego współpracowników sfabrykował materiał dowodowy, i co tak naprawdę wydarzyło się 17 lat temu. Jak zawsze może liczyć na córkę, Line, która jest dziennikarką, ale pomoc przychodzi również z zupełnie nieoczekiwanej strony. Nagle ginie kolejna młoda dziewczyna. Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem.
"Jego nową powieść powinni przeczytać wszyscy miłośnicy kryminałów. Jest po prostu sensacyjnie dobra."
Torbjørn Ekelund, Dagbladet
"Czytając tę książkę, ma się wrażenie, że wbudowano w nią program do automatycznego obracania stron."
Geir Rakvaag, Dagsavisen
Powieść „PSY GOŃCZE” to najbardziej utytułowana i nagradzana książka Horsta z serii o Williamie Wistingu, obsypana nagrodami zarówno ze strony dziennikarzy, jak i księgarzy. Otrzymała między innymi:
Nagrodę Martina Becka 2014 (Nagroda Szwedzkiej Akademii Kryminału),
Nagrodę Szklanego Klucza 2013 (Najlepszy skandynawski kryminał)
Nagrodę Rivertona 2012 (Najlepszy norweski kryminał)
Jørn Lier Horst (ur. 27.02.1970) to norweski pisarz i dramaturg; do września 2013 pracował jako szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vestfold, obecnie jest pełnoetatowym pisarzem. Studiował kryminologię, filozofię i psychologię. Jest autorem przedstawień dla Teater Ibsen; serii kryminałów z komisarzem Williamem Wistingem w roli głównej, od dwóch lat ukazują się również jego powieści kryminalne w tzw. serii CLUE, przeznaczone dla młodszych czytelników.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64846-16-8 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz bębnił w szybę. Woda spływała po oknach i skapywała z dachu na stoliki ustawione na zewnątrz. Silne podmuchy wiatru szarpały nagimi gałęziami topoli, które chrobotały o ścianę.
William Wisting siedział przy stoliku i patrzył przez okno. Wiatr porwał z mokrego chodnika klejący jesienny liść.
Po drugiej stronie ulicy stała w strugach deszczu furgonetka do przeprowadzek. Podbiegła do niej para młodych ludzi z kilkoma dużymi kartonami, po chwili młodzi szybko zawrócili do bramy.
Wisting lubił deszcz. Sam do końca nie rozumiał, jak to się dzieje, ale deszcz zmniejszał tempo życia. Sprawiał, że człowiek mógł opuścić ramiona i uspokoić oddech.
Miękkie jazzowe dźwięki mieszały się z szumem spadających kropel. Wisting odwrócił się do baru. Płomienie świec rzucały drżące cienie na ściany. Suzanne uśmiechnęła się do niego, wyciągnęła rękę w stronę półki i ściszyła muzykę.
Nie byli sami w lokalu. Przy stoliku na końcu kontuaru siedziały trzy młode osoby. Intymny nastrój panujący w tej nowoczesnej, miejskiej kawiarni sprawiał, że stała się miejscem spotkań studentów nowo otwartego wydziału Wyższej Szkoły Policji.
Znowu skierował wzrok na okno. „Święty spokój” – brzmiał łukowaty napis utworzony z odwróconych, zmarzniętych liter. „Galeria i bar kawowy”.
To było największe marzenie Suzanne. Jak długo nosiła je w sobie, tego nie wiedział. Pewnego zimowego wieczoru odłożyła książkę, którą właśnie czytała, i opowiedziała mu o przewoźniku na rzece Hudson. Przez całe życie kursował między Nowym Jorkiem a Jersey, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Dzień po dniu, rok po roku. Aż pewnego dnia podjął odważną decyzję. Zawrócił prom i obrał kurs na pełne morze, cała naprzód, w stronę oceanu, o którym zawsze marzył.
Następnego dnia Susanne kupiła lokal na kawiarnię.
Spytała go wtedy, jakie jest jego wielkie marzenie, ale nie odpowiedział. Nie dlatego, że nie chciał, po prostu nie znał odpowiedzi. Lubił swoje życie. Był policjantem i nie chciał tego zmieniać. Praca śledczego dawała mu poczucie, że robi coś ważnego i pożytecznego.
Uniósł filiżankę, przyciągnął do siebie niedzielne wydanie gazety i spojrzał w jesienny mrok za oknem. Zwykle siadał w głębi lokalu, gdzie prawie nikt nie zwracał na niego uwagi. Tym razem jednak mógł siedzieć spokojnie przy oknie, nie ryzykując, że ktoś z przechodniów rozpozna go i wejdzie do środka, żeby uciąć sobie z nim pogawędkę. W taką pogodę ludzie niechętnie opuszczali domy. Z czasem przyzwyczaił się do tego, że jest rozpoznawany na ulicy. Zdarzało się to zresztą jeszcze częściej po tym, jak zgodził się wystąpić w telewizyjnym talk-show i opowiedzieć o jednej z prowadzonych przez siebie spraw.
Młody mężczyzna siedzący z kolegami przy stoliku przed kontuarem spojrzał na Wistinga, gdy ten wszedł do środka, i trącił łokciem swoich dwóch towarzyszy. Wisting również go rozpoznał. Chłopak uczył się w szkole policyjnej. Na początku semestru poproszono Wistinga o wygłoszenie odczytu na temat etyki zawodowej. Chłopak był jednym z tych, którzy siedzieli w pierwszym rzędzie.
Wisting skupił się na gazecie. Pierwsza strona składała się głównie z porad dotyczących odchudzania, z ostrzeżenia przed dalszymi opadami deszczu oraz z newsa na temat intryg w popularnym telewizyjnym reality show. Niedzielne wydania rzadko zawierały najświeższe informacje. Konserwy – tak Line nazywała gotowe materiały, które leżały w redakcji przez całe dni i tygodnie, zanim ukazywały się w druku. Jego córka pracowała w „VG” od prawie pięciu lat. Zawód dziennikarza wymagał ciekawości świata i odpowiedniej dozy krytycyzmu, których Line nie brakowało. Przeszła przez różne działy, ale od jakiegoś czasu pracowała w sekcji kryminalnej. Zdarzało się więc, że ona i jej redakcyjni koledzy zajmowali się tymi samymi sprawami, co Wisting. Występowanie w tej podwójnej roli nie nastręczało mu jednak żadnych trudności, wręcz przeciwnie – świetnie sobie radził jako oficer wydziału kryminalnego i ojciec dziennikarki śledczej. W ścieżce kariery, jaką wybrała Line, nie podobało mu się tylko jedno: myśl, że w pracy będzie miała do czynienia z całą ludzką nędzą. On sam był policjantem od trzydziestu jeden lat. W tym czasie zdążył zetknąć się z niemal wszystkimi formami przemocy i brutalności, a bezsennych nocy nie był w stanie zliczyć. Właśnie tego chciał oszczędzić swojej córce.
Minął strony z komentarzami i przejrzał pobieżnie wiadomości. Nie spodziewał się znaleźć żadnego artykułu Line. Rozmawiał z nią przed weekendem i wiedział, że miała wolne.
Coraz bardziej cenił sobie możliwość dyskutowania z Line na bieżące tematy, którymi żyło całe społeczeństwo. Niełatwo mu było się do tego przyznać, ale dzięki rozmowom z córką mógł w inny sposób odnieść się do swojej roli policjanta. Jej trzeźwe spojrzenie na niego i na grupę zawodową, którą reprezentował, spojrzenie osoby z zewnątrz, nieraz zmusiło go do zrewidowania nieco skostniałych poglądów na temat samego siebie. Właśnie ostatnio, podczas wykładu dla słuchaczy szkoły policyjnej, gdy mówił o tym, jak ważne dla poczucia bezpieczeństwa i zaufania obywateli jest to, aby policja w swoich działaniach kierowała się prawością, przyzwoitością i sumiennością, zdał sobie sprawę, że punkt widzenia Line stanowił dla niego ważne źródło inspiracji. Starał się wytłumaczyć swoim przyszłym kolegom, jak ważne w życiu policjanta są podstawowe wartości moralne. Że zawód ten wymaga rzetelności i obiektywizmu, uczciwości i prostolinijności, i ciągłego poszukiwania prawdy.
Gdy doszedł do ostatniej strony z programem telewizyjnym, studenci wstali od stolika. Zatrzymali się przy drzwiach i zapinali kurtki. Najwyższy z nich szukał Wistinga wzrokiem. Policjant uśmiechnął się i skinął głową na znak, że go poznał.
– Ma pan dziś wolne? – spytał student.
– To jeden z przywilejów policjanta z długim stażem – zażartował Wisting. – Praca od ósmej do szesnastej i wolne weekendy.
– A przy okazji – dziękuję za świetny wykład.
Wisting podniósł filiżankę z kawą.
– Miło mi to słyszeć.
Student chciał powiedzieć coś więcej, ale zadzwonił telefon. Wisting odszukał go i zobaczył, że to Line.
– Cześć tato. Dzwonił do ciebie ktoś z gazety?
– Nie – odparł Wisting i skinął na pożegnanie trzem studentom, którzy ruszyli do wyjścia. – Dlaczego pytasz? Stało się coś?
Line nie odpowiedziała.
– Jestem teraz w redakcji – wyjaśniła.
– Nie miałaś mieć wolnego?
– Tak, ale trenowałam na siłowni i postanowiłam zajrzeć na górę.
Wisting dokończył picie kawy. Line była do niego bardzo podobna. Zawsze musiała wszystko wiedzieć i być tam, gdzie coś się działo.
– Jutro będą pisać o tobie w gazecie – powiedziała i dodała po krótkiej przerwie: – Ale tym razem chodzi im o ciebie. Chcą cię dopaść.2
Line słyszała oddech ojca. Przypadkowo przesunęła kursorem po ekranie, na którym znajdował się przygotowywany do publikacji materiał o ojcu. Jego twarz otwierała numer.
– Chodzi o sprawę Cecilii – wyjaśniła.
– Sprawę Cecilii? – powtórzył.
W jego głosie słychać było wahanie. To była jedna z tych spraw, o których nigdy nie chciał rozmawiać. Jedna z tych trudnych i bolesnych.
– Cecilia Linde – dodała Line, chociaż wiedziała, że nie musi tego ojcu przypominać. Był wtedy młodym śledczym, a to było jedno z najgłośniejszych zabójstw tamtej dekady.
Słyszała, jak ojciec przełyka i odstawia filiżankę.
– No i? – powiedział tylko.
Line podniosła wzrok znad monitora. Szef redakcji właśnie wstał i ruszył w stronę schodów prowadzących na wyższe piętro. Wkrótce miała się zacząć wieczorna narada, na której dopinano wszystko na ostatni guzik i decydowano ostatecznie, które artykuły trafią na pierwszą stronę porannego wydania. Materiał o jej ojcu zajmował dwie strony i był pewniakiem na okładkę. Zabójstwo Cecilii Linde było wciąż żywe w pamięci czytelników i gwarantowało wysoką sprzedaż, nawet po siedemnastu latach.
– Adwokat Haglunda przesłał wniosek do Komisji Rewizji Spraw Karnych – wyjaśniła, gdy szef redakcji minął jej biurko.
Ojciec milczał. Kierownik działu informacyjnego zabrał stos kartek i ruszył za swoim przełożonym. Line jeszcze raz przeleciała wzrokiem artykuł. Zawierał więcej pytań niż odpowiedzi i Line zrozumiała, że nie skończy się na jednym materiale, że pojawi się cykl artykułów na ten temat, i to nie tylko w jej gazecie.
– W sprawę zaangażował się prywatny detektyw – mówiła dalej.
– Ale co to ma wspólnego ze mną? – spytał. Z tonu jego głosu Line wywnioskowała, że ojciec jest świadomy tego, co wkrótce nastąpi.
To ojciec prowadził tamto śledztwo przed siedemnastu laty. Teraz był znanym, rozpoznawalnym policjantem. Kimś, kogo można było obciążyć odpowiedzialnością, przykładnie ukarać i przejść nad sprawą do porządku dziennego.
– Twierdzą, że dowody zostały sfabrykowane – wyjaśniła Line.
– Jakie dowody?
– Z badań DNA. Ich zdaniem policja podrzuciła dowód.
Wyobrażała sobie, jak jego palce zaciskają się wokół filiżanki z kawą.
– Jak to uzasadniają? – spytał.
– Obrońca zwrócił się z wnioskiem o ponowną analizę dowodów, twierdząc, że niedopałek papierosa, na którym zabezpieczono próbkę śliny, został podrzucony.
– Wtedy również padały takie oskarżenia.
– Obrona twierdzi, że może to udowodnić i że dokumentacja została już przesłana do Komisji Rewizyjnej.
– Nie rozumiem, jak mogą udowodnić coś takiego – wymamrotał ojciec.
– Podobno mają nowego świadka – ciągnęła Line. – Kogoś, kto może potwierdzić alibi Haglunda.
– Dlaczego ten świadek nie zgłosił się siedemnaście lat temu?
– Zgłosił się – powiedziała i przełknęła ślinę. – Podobno rozmawiał z tobą przez telefon, ale nic z tym później nie zrobiłeś.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Teraz trwa wieczorna narada – mówiła dalej Line. – Ale potem zadzwonią do ciebie i poproszą o komentarz. Powinieneś być na to przygotowany.
Ojciec wciąż milczał. Line zatrzymała wzrok na monitorze. Fotografia ojca zajmowała znaczną część materiału. Wykorzystali zdjęcie prasowe sprzed niespełna roku, gdy ojciec był gościem popularnego talk-show. Kulisy studia były łatwo rozpoznawalne i subtelnie podkreślały fakt, że o złamanie prawa został oskarżony znany oficer śledczy.
Na zdjęciu jego gęste ciemne włosy były w lekkim nieładzie. Uśmiechał się sztywno, a zmarszczki na twarzy zdradzały, że wiele w życiu przeszedł. Ciemne oczy, zwrócone prosto w kamerę, wyrażały spokój. W programie telewizyjnym wystąpił jako prawy i doświadczony policjant, ale również jako rzetelny, troskliwy i zaangażowany społecznie oficer śledczy. Jutro podpis pod zdjęciem sprawi, że ludzie spojrzą na niego w zupełnie inny sposób. Jego oczy wydadzą im się zimne, a sztywny uśmiech – pełen fałszu. Siła mediów zamieniła się w bezsilność.
– Line?
Poprawiła telefon.
– Tak?
– To nieprawda. Nic z tego, co mówią, nie jest prawdą.
– Wiem, tato. Nie musisz mi tego mówić, ale ten artykuł i tak się ukaże w jutrzejszej gazecie.3
W redakcji zapanowała wieczorna cisza. Obrazy z zagranicznych kanałów informacyjnych prześlizgiwały się po niemych ekranach telewizyjnych. Towarzyszyły im dźwięki wydobywane przez wprawne palce, śmigające po klawiaturach komputerów, i pojedyncze rozmowy telefoniczne, prowadzone ściszonym głosem.
Line właśnie się wylogowała, gdy nadszedł szef redakcji. Wracał z wieczornej narady. Nazywał się Joachim Frost, ale mówiono na niego Frosten.
Rozejrzał się po pokoju, a następnie zbliżył do jej biurka. Spojrzenie miał zimne, jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. Mówiono o nim, że otrzymał posadę szefa redakcji właśnie dlatego, że nie był w stanie dostrzec ludzkich tragedii za nagłówkami prasowymi. Innymi słowy, dzięki całkowitemu brakowi empatii idealnie nadawał się na to stanowisko.
– Przepraszam – powiedział, przyjmując za pewnik, że widziała materiał, który przygotowali na temat jej ojca. – Miałem do ciebie zadzwonić, żeby zorientować cię w sytuacji. Nie spodziewałem się, że zastanę cię tutaj.
Line skinęła głową. Wiedziała, że to on był pomysłodawcą tego artykułu. I za dobrze go znała, żeby zaczynać z nim dyskusję. Frosten był zaciekłym obrońcą komercyjnych interesów gazety. Dla niego liczył się zysk z pierwszych stron, a ona nie była zainteresowana słuchaniem wywodów o wolnej i niezależnej prasie. Tak jak jego nie interesowały jej kontrapunkty. Frosten pracował w gazecie od niemal czterdziestu lat. W jego oczach Line była wciąż niewiele znaczącą nowicjuszką.
– Nie możemy wstrzymać tej publikacji – powiedział.
Znowu przytaknęła.
– Rozmawiałaś z ojcem?
– Tak.
– Co mówi?
– Niech sam to skomentuje.
Frosten skinął głową.
– Oczywiście ma prawo do komentarza.
Line uśmiechnęła się krzywo. Odpowiedź na zarzuty wydrukowane na pierwszej stronie była niewiele warta. Poza tym komentowanie sprawy, nad którą pracowała cała redakcja, podczas jednej rozmowy telefonicznej tuż przed oddaniem gazety do druku było działaniem z góry skazanym na niepowodzenie.
– Słuchaj, Line – ciągnął Frosten. – Rozumiem, że jest to dla ciebie trudne. Mnie też nie było łatwo, ale ta sprawa dotyczy czegoś o wiele ważniejszego niż to, co myślimy i czujemy. Dziennikarze muszą być krytycznymi obserwatorami. Ta sprawa dotyczy szeroko pojętego interesu publicznego.
Line wstała. Argumenty Frostena były czystą hipokryzją, która miała zasłonić to, co naprawdę się liczyło: rankingi poczytności.
O niezależność gazety można było zadbać w inny sposób, niekoniecznie drukując sensacyjny materiał z jej ojcem w roli głównej. Sprawa nie musiała być skierowana personalnie przeciwko Williamowi Wistingowi. Krytyka mogła dotyczyć policji jako organizacji i organu publicznego. Ale to by się tak dobrze nie sprzedało.
– Jeśli potrzebujesz trochę czasu, żeby się z tym uporać, możesz wziąć kilka dni wolnego – zaproponował szef redakcji. – Wrócisz, jak będzie po wszystkim.
– Nie, dziękuję.
– Myślę, że byłoby o wiele gorzej, gdybyśmy pozwolili innym gazetom zająć się tą sprawą.
Line odwróciła wzrok. Na myśl o twarzy ojca na pierwszej stronie jutrzejszego wydania gazety zrobiło jej się niedobrze.
– Daruj sobie.
– Line! – usłyszała czyjeś wołanie.
To był szef działu informacyjnego, który stał obok jednego z reporterów popołudniówki. Wyrwał kartkę z jej notesu i podbiegł do nich wyraźnie podekscytowany.
– Wiem, że masz wolne i że to nie najlepszy moment, ale może pojechałabyś na miejsce zdarzenia?
Line nie zdążyła zebrać myśli.
– Jakiego zdarzenia? – spytała automatycznie.
– Zabójstwa na Starym Mieście we Fredrikstad. Nie dostaliśmy jeszcze potwierdzenia od policji, ale mamy zgłoszenie świadka, który stoi przy zakrwawionych zwłokach.
Line poczuła, jak ta wiadomość jednocześnie napełnia ją energią i rozładowuje. Takie sprawy lubiła najbardziej. W tym była najlepsza. Potrafiła znaleźć źródła i wypracowała własną metodę wyciskania z nich informacji oraz analizowania ich pod kątem przydatności i wiarygodności.
Twarz Frostena rozciągnęła się w uśmiechu.
– Zadzwonił do nas z miejsca zbrodni?
– Najpierw na policję, potem do nas.
– Zła kolejność, ale okej. Kto może załatwić zdjęcia?
– Nasz freelancer będzie tam za dziesięć minut, ale potrzebujemy reportera.
Joachim Frost zwrócił się do Line.
– Jeśli nie zamierzasz przyjąć propozycji kilku dni urlopu, uważam, że powinnaś się zbierać – powiedział.
Przyglądając się jego plecom, Line zrozumiała, że i jemu, i całej reszcie byłoby na rękę, gdyby kilka kolejnych dni spędziła w Østfold, a nie w redakcji.
Szef działu informacyjnego wręczył jej kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu mężczyzny, który zadzwonił z informacją.
– To może być coś ważnego – powiedział i dodał cicho: – Pierwszą stronę zamykamy dopiero za cztery godziny.4
Dziennikarz zadzwonił tuż przed dziesiątą. Wisting nie pamiętał jego nazwiska, tylko to, że reprezentował „Verdens Gang”.
– Jutro ukaże się nasz materiał o sprawie Cecilii – zaczął. – Mecenas Sigurd Henden przesłał wniosek do Komisji Rewizji Spraw Karnych.
– Tak?
– Jak pan skomentuje fakt, że obrona oskarża pana o fałszowanie dowodów, które doprowadziły do skazania Rudolfa Haglunda?
Wisting odchrząknął i odpowiedział pewnym głosem:
– Może mi pan przypomnieć swoje nazwisko?
Dziennikarz zawahał się. Wisting zaczął podejrzewać, że jego rozmówca celowo przedstawił się szybko i niewyraźnie.
– Eskild Berg.
Wisting znowu odchrząknął. Musiał mieć do czynienia ze zwykłym dziennikarzem informacyjnym, a nie jednym z kryminalnych, z którymi zwykle rozmawiał w takich sytuacjach. Wydawało mu się, że widział jego nazwisko w druku, ale nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek się z nim kontaktował.
– Jak skomentuje pan oskarżenia o fałszowanie dowodów? – powtórzył dziennikarz.
Wisting poczuł nieprzyjemne pieczenie wzdłuż pleców, ale udało mu się zachować spokój.
– Trudno to komentować... – odparł – ...ponieważ nie znam treści oskarżeń.
– Mecenas Henden twierdzi, że Rudolf Haglund został skazany na podstawie sfabrykowanych dowodów i że jest w stanie to udowodnić.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Prowadził pan tamto śledztwo?
– Zgadza się.
– A więc czy to prawda? Czy dowody zostały sfabrykowane?
Wisting milczał, układając w głowie odpowiedź. Dziennikarz na pewno nie oczekiwał potwierdzenia zarzutów, ale wyraźnie chciał wydobyć z niego spontaniczny komentarz.
– Nie wiem, co dało mecenasowi Hendenowi podstawy do takiej konstatacji – powiedział powoli, żeby dziennikarz zdążył zanotować. – Ale absolutnie nic mi nie wiadomo o żadnych nieprawidłowościach podczas prowadzenia śledztwa.
– Podobno mają również świadka, któremu odmówiono prawa do złożenia wyjaśnień w sprawie – ciągnął dziennikarz. – Świadka, który chciał zeznawać na korzyść Haglunda.
– O tym również nic mi nie wiadomo, ale ufam, że komisja wyjaśni tę sprawę.
– Ale nie uważa pan, że to są poważne zarzuty? I że są skierowane przeciwko panu, który kierował zespołem śledczych?
Dziennikarz wyraźnie próbował sprowokować go do osobistych refleksji.
– Może pan zacytować to, co przed chwilą powiedziałem – odparł Wisting. – Chwilowo nie mam nic do dodania.
Dziennikarz nie dawał za wygraną, ale pomimo usilnych starań nie udało mu się wziąć Wistinga pod włos. Policjant odłożył telefon, mając świadomość tego, że koniec końców to nie jego zdanie jest najbardziej interesujące w tej całej sprawie. Rozumiał znaczenie prasy, która była niczym pies stróżujący. Miała krytykować polityków, ludzi sprawujących władzę i organy państwowe. Miała szukać prawdy i demaskować oszustwa. On również hołdował tym zasadom, ale teraz czuł, że to jego spotyka niesprawiedliwość.
Znowu przeniósł spojrzenie na mokrą od deszczu szybę. Pogrążony w myślach, przyglądał się swojemu odbiciu. Mdłe światło wykrzywiało kontury jego twarzy, czyniąc zeń kogoś obcego.
Znał adwokata Hendena z wielu spraw. Nie bronił on wprawdzie Haglunda na rozprawie sądowej przed siedemnastu laty, ale dzisiaj był doświadczonym i szanowanym mecenasem, pracującym w jednej z najstarszych w kraju, renomowanych kancelarii adwokackich. Kiedyś pełnił także funkcję sekretarza stanu i osobistego doradcy w Ministerstwie Sprawiedliwości. W sprawach, w których Wisting miał okazję się z nim zetknąć, Henden zawsze postępował słusznie i uczciwie. Nie grał pod publikę i zwykle miał w ręku solidne dowody, gdy wypowiadał się w mediach.
Wisting był świadomy, że Henden pracuje nad tą sprawą. Dwa miesiące temu poprosił o wypożyczenie akt. Zdarzało się, że dziennikarze, prywatni detektywi czy też adwokaci uzyskiwali prawo wglądu do archiwalnych dokumentów, ale niezwykle rzadko wynikiem tego było wznowienie śledztwa.
Sigurd Henden nie należał do adwokatów, którzy słali pisma i składali wnioski tylko po to, żeby zadowolić swoich klientów. Był profesjonalistą i utrzymywał wysokie standardy, musiał więc znaleźć w starych aktach sprawy coś, co dawało podstawę do sformułowania wniosku o ponowne rozpatrzenie zamkniętej sprawy o zabójstwo. Wisting nie wiedział tylko, co by to mogło być, i właśnie to go niepokoiło.
Z zamyślenia wyrwała go Suzanne.
– Pomożesz mi? – spytała i otworzyła zmywarkę. Gorąca para buchnęła jej w twarz. Suzanne cofnęła się odruchowo.
Wisting wstał, uśmiechnął się do niej i wszedł za ladę, żeby posprzątać kieliszki.
Suzanne podeszła do drzwi, zamknęła je na klucz i przekręciła tabliczkę z napisem „otwarte” na „zamknięte”. Potem zaczęła zdmuchiwać świece.
Wisting otworzył usta, żeby opowiedzieć jej o Cecilii Linde, ale nie wiedział, jak zacząć, więc zajął się sprzątaniem.5
Deszcz zalał przednią szybę, gdy wyjeżdżała z garażu. Woda ściekała strumieniami, zamazując świat po drugiej stronie okien.
Jechała autostradą. Przez pierwsze kilometry myślała tylko o ojcu i o niepewności, która musiała go dręczyć. Czuła się bezradna, jakby go zawiodła.
Zerknęła na leżącą na siedzeniu obok kartkę z notatkami szefa działu informacyjnego i poczuła, jak inne myśli powoli nabierają kształtu w jej głowie. Nie była w stanie wstrzymać druku artykułu o ojcu, ale mogła sprawić, żeby nie ukazał się na pierwszej stronie. Wszystko zależało od tego, co uda jej się zrobić ze sprawą, którą właśnie miała się zająć.
Pierwsze godziny po odkryciu zabójstwa były równie ważne dla dziennikarzy, jak dla policji. Przycisnęła pedał gazu, wyciągnęła telefon komórkowy i wybrała numer fotografa, który był już na miejscu. Nazywał się Erik Fjeld. Krótko ostrzyżony, rudy facet przy kości, w okularach z grubymi szkłami. Pracowała z nim przy kilku wcześniejszych sprawach.
– Co wiesz? – spytała, przechodząc od razu do rzeczy.
– Odgrodzili duży obszar – wyjaśnił. – Ale gdy tu przyjechałem, na miejscu nie było prawie nikogo.
– Wiemy, kogo zamordowano?
– Nie i wygląda na to, że policja też nie wie.
Line spojrzała na zegarek. Numer zamykali kwadrans po pierwszej. Miała ponad trzy godziny. Zdarzało jej się dostarczyć materiał na pierwszą stronę w krótszym czasie, ale zależało to bardziej od samej sprawy niż od niej. Zabójstwa coraz rzadziej trafiały na pierwsze strony papierowych wydań pisma. Zainteresowanie działu znacznie słabło, gdy gazety w wersji online opisywały sprawę w tym samym czasie, w którym numer dopiero trafiał do drukarni. Zatem sprawa musiała być naprawdę wyjątkowa i przedstawiona z takiej perspektywy, z której nikt inny dotąd jej nie prezentował.
– Ale wiemy, że to mężczyzna? – spytała, wpatrując się przez pracujące wycieraczki w mokrą od deszczu jezdnię, która błyszczała w świetle reflektorów.
– Tak, podobno około pięćdziesiątki.
Line skrzywiła się. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco. Młode kobiety dawały większe nagłówki. Po prostu. A prawdopodobieństwo, że chodzi o jakąś znaną osobę, również nie było duże. Z marszu potrafiła wymienić tylko dwie znane osoby pochodzące z Fredrikstad: Roald Amundsen i reżyser filmowy Harald Zwart. Amundsen nie żył od bez mała stu lat, a Zwarta na pewno nie było teraz w Norwegii.
– Masz jakiś adres albo numer rejestracyjny samochodu? – spytała. Takie informacje pomogłyby im w ustaleniu tożsamości ofiary.
– Sorry. Tam, gdzie leży, nie ma ani samochodów, ani domów.
– Jest już dużo prasy? – nie przestawała pytać.
– Tylko lokalni z „Demokraten” i „Fredrikstad Blad”, i fotograf, który pracuje głównie dla Scanpix.
– Jakie masz zdjęcia?
– Byłem tu dość wcześnie – wyjaśnił Fjeld. – Dostałem się blisko i mam serię naprawdę dobrych zdjęć. Zwłoki przykryte kocem. Obok nich stoi pies i wyciąga szyję. Fantastyczne oświetlenie, blask niebieskich świateł. Taśmy policyjne i mundury w tle.
– Pies?
– Tak, musiał być na spacerze z psem, gdy został napadnięty.
Line czuła, jak ta wiadomość podniosła ją na duchu. Miłośników psów było całkiem sporo.
– Co to za pies?
– Taki długowłosy, trochę podobny do tego owczarka staroangielskiego z dobranocki, Labbetussa. Pamiętasz go? Tylko nie taki duży.
Line uśmiechnęła się. Pamiętała Labbetussa.
– Zachowaj zdjęcia z psem do mojego przyjazdu – powiedziała. – Ale podeślij im coś innego. Potrzebują do netu czegoś więcej niż fotografie czytelników.
– Na pewno będą chcieli zdjęcia psa – sprzeciwił się fotograf. – Są naprawdę dobre.
– Wstrzymaj się z nimi – powtórzyła Line. Potrzebowała ich do swojego materiału. Jeśli najlepsze zdjęcia trafią do sieci, wartość jej artykułu gwałtownie spadnie.
Zakończyła rozmowę z Fjeldem bez dalszych protestów z jego strony. Potem spojrzała w lusterko wsteczne i zobaczyła swoje niebieskie oczy. Była bez makijażu i nie doprowadziła włosów do porządku po wizycie w redakcyjnej siłowni. Miała wrażenie, że w ciągu ostatniej godziny cały świat stanął na głowie. Właściwie nie miała innych planów na wieczór poza leżeniem na kanapie i oglądaniem dobrego filmu. Tymczasem przekraczając nieznacznie dozwoloną prędkość, jechała trasą E6 w kierunku Østfold.
Gdy minęła zjazd do Vinterbro, zmieniła pas ruchu i podniosła kartkę z numerem do mężczyzny, który zadzwonił z wiadomością. Powinna umówić się z nim na wywiad, ale nie było już na to czasu. Musiała porozmawiać z nim przez telefon.
Długo trwało, zanim odebrał. Mężczyzna najwyraźniej nie otrząsnął się jeszcze z szoku, bo głos mu drżał.
Line pochyliła się, położyła kartkę na kierownicy i kierując przedramieniem, notowała słowa klucze. Jego relacja nie zawierała żadnych nowych szczegółów, niczego, o czym Line by nie wiedziała. Wracał do domu, gdy nagle natknął się na zwłoki mężczyzny.
– Krew mu jeszcze leciała – wyjaśnił. – Ale nie mogłem nic zrobić. Miał roztrzaskaną twarz.
Zemdliło ją, ale to zdanie o krwi nadawało się do zacytowania w artykule i mogło zbliżyć ją do upragnionej pierwszej strony. Poza tym sposób, w jaki ofiara została zamordowana, zawsze interesował czytelników.
– Został pobity na śmierć?
– Tak, tak.
– Wie pan, czym go pobito?
– Nie.
– Nic nie leżało na ziemi? Jakaś broń obuchowa czy coś w tym stylu?
– Nie... Zauważyłbym, gdyby obok leżał kij bejsbolowy. Ale to równie dobrze mógł być zwykły kamień.
– Musiał pan nadejść tuż po tym, jak dokonano zabójstwa – stwierdziła Line, nawiązując do świeżej krwi. – Widział pan jakichś innych ludzi?
Zapadła cisza, jakby mężczyzna się namyślał.
– Nie, byłem tylko ja – odparł. – Ja i ten martwy mężczyzna. I jego pies.
Runda pytań dodatkowych nie przyniosła nic nowego, więc Line zakończyła rozmowę. Zauważyła, że miotają nią sprzeczne uczucia. Czekała na krwawe szczegóły wyjątkowego bestialstwa w nadziei, że dzięki temu materiał o jej ojcu zejdzie z pierwszej strony jutrzejszego wydania gazety. Chcąc zaspokoić własne potrzeby, życzyła sobie w duchu, żeby komuś innemu zadano możliwie najdotkliwsze cierpienia. Źle się czuła z tymi myślami.
Jadąca przed nią ciężarówka wzbijała w powietrze krople wody z jezdni. Line wyminęła ją, po czym wybrała numer do informacji.
Zwykle gdy jechała na miejsce zdarzenia, ci, którzy zostawali w redakcji, pełnili funkcję grupy wsparcia. Zespół, który informował ją na bieżąco o tym, co pisały gazety internetowe. Z własnej inicjatywy sprawdzał informacje i badał wszystko, co mogłoby jej się przydać. Tym razem nie miała ochoty rozmawiać z nikim z redakcji.
Jakaś kobieta spytała zaspanym głosem, w czym może jej pomóc. Line poprosiła o numer telefonu stacji benzynowej w rejonie Starego Miasta we Fredrikstad. W tak małych miastach plotki szybko się rozchodziły. Doświadczenie podpowiadało jej, że otwarte wieczorem stacje benzynowe były miejscami, w których chętnie o wszystkim rozmawiano.
Została przełączona do Statoil Østsiden. Dziewczyna, która odebrała telefon, miała młody głos. Line przedstawiła się i położyła przed sobą kartkę z kluczowymi hasłami zanotowanymi podczas rozmowy z szefem.
– Pracuję w „VG” i jadę na Heibergs gate, żeby napisać o zabójstwie, do którego tam doszło – wyjaśniła, zerkając na kartkę, żeby się upewnić, że dobrze zapamiętała nazwę ulicy. – Słyszała pani o tym?
Dziewczyna żuła gumę.
– Tak, dużo ludzi o tym wspominało – odpowiedziała po chwili.
– Czy ktoś powiedział, o kogo chodzi?
– Nie.
– Podobno był to mężczyzna, który właśnie wyprowadzał psa.
– Wiele osób spaceruje tam ze swoimi psami, wzdłuż fosy.
– Podobno to był długowłosy pies – próbowała dalej Line. – Jak Labbetuss z dobranocki. Może widziała go pani na stacji?
– Labbetuss?
Dziewczyna była najwyraźniej zbyt młoda, by go kojarzyć, a Line nie miała czasu na wyjaśnienia.
– Zamordowany mężczyzna miał od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat – powiedziała.
– Chyba go nie widziałam – odparła dziewczyna po chwili wahania. – W każdym razie nie dzisiaj, ale mogę trochę popytać.
– Świetnie. Mogłaby pani zanotować mój numer i oddzwonić, jeśli się pani czegoś dowie? Płacimy za przydatne wskazówki.
Honorarium za informacje było czymś, o czym zwykle nie wspominała w takich rozmowach, ale właśnie ten czynnik mógł mieć decydujące znaczenie dla potencjalnych informatorów.
– Fajnie – odparła dziewczyna. – To ten numer, który mam na wyświetlaczu?
Na wszelki wypadek Line podała swój numer telefonu i ponowiła prośbę o kontakt.
– Swoją drogą to dziwne, że komuś chciało się wychodzić na spacer w taką pogodę – skomentowała dziewczyna. – Przez cały wieczór leje.
Line przyznała jej rację, ale nie zastanawiała się nad tym dłużej.
Po chwili zadzwoniła do centrali taksówkarskiej. Mężczyzna, który z nią rozmawiał, mówił uroczym dialektem, lekko nosowym, rozwlekłym, pełnym grubych „l”. Nie potrafił jej pomóc, ale przekierował rozmowę do kolegi stojącego na Torsnesveien, niedaleko miejsca zbrodni.
– Słyszał pan, o kogo może chodzić? – spytała, gdy już się przedstawiła.
Kierowca był chętny do pomocy, ale niestety nic nie wiedział.
– Wieczorami włóczy się tam sporo cudzoziemców – wyjaśnił. – Latem jeden z naszych kierowców został napadnięty na Gudeberg. Grożono mu nawet nożem.
– Zdaje się, że o tym czytałam – odparła Line, chociaż właściwie nie pamiętała tej sprawy.
Taksówkarz obiecał, że popyta wśród kolegów i znajomych, jeszcze zanim Line podała mu swój numer i obiecała honorarium za informacje, które redakcja będzie mogła wykorzystać.
Zegar na desce rozdzielczej pokazywał dwudziestą drugą dziewiętnaście. Chwilowo nie miała żadnego tropu, a do zamknięcia numeru zostały niecałe trzy godziny.6
Gdy przejechała przez most łukowy, dzielący centrum Fredrikstad od starówki, miała kolejne pół godziny mniej do dyspozycji. Nie znała dobrze miasta i dlatego kierowała się wskazówkami odbiornika GPS, przyklejonego do przedniej szyby.
Heibergs gate znajdowała się w eleganckiej dzielnicy. Po obu stronach stały duże wille z dobrze utrzymanymi sadami i pomalowanymi na biało sztachetami ogrodzeń.
Za wjazdem na teren hali sportowej ulica była zamknięta. Radiowóz policyjny stał w poprzek drogi, dość duży teren był oddzielony biało-czerwoną plastikową taśmą, którą szarpał i wykręcał porywisty wiatr. Za taśmami stało kilka samochodów i dwoje ludzi pod parasolem.
Line wjechała na parking przed halą sportową, wyłączyła silnik i zaczęła wpatrywać się w chłodny deszczowy krajobraz. Chłonęła atmosferę tego miejsca. Dwa ustawione w strategicznych punktach reflektory wwiercały się w ciemność i deszcz silnymi wiązkami światła. Dokładnie nad miejscem zdarzenia rozstawiono duży namiot. Wzniesiono go nad ścieżką dla pieszych i rowerzystów, która biegła równolegle do zamkniętego odcinka ulicy. W sztucznym świetle dostrzegła techników kryminalistyki w obowiązkowych, białych, sterylnych kombinezonach. Chodzili tam i z powrotem po ścieżce dla pieszych i wkładali potencjalne dowody rzeczowe do plastikowych torebek oznaczonych etykietami.
Dwóch mężczyzn w kurtkach przeciwdeszczowych z logo NRK na plecach pakowało sprzęt do białej furgonetki, należącej do regionalnego oddziału telewizji.
Line odwróciła się i sięgnęła ręką do torby znajdującej się na tylnym siedzeniu. Po chwili wyjęła z niej folię przeciwdeszczową. Trochę się nagimnastykowała, żeby ją założyć, nie wychodząc z auta. Gdy w końcu wysiadła, zderzyła się ze ścianą deszczu i wiatru.
Jeden z kierowców siedzących w zaparkowanym samochodzie zamrugał do niej światłami. Line pobiegła do niego truchtem. Rozpoznała Erika Fjelda i wskoczyła na fotel pasażera. Na dywaniku samochodowym walały się puste butelki, papiery po kiełbaskach i inne śmieci, które zaszeleściły pod jej stopami.
– Coś nowego? – spytała.
– Ciebie też miło widzieć – odpowiedział, uśmiechając się.
Odwzajemniła uśmiech. Zrozumiała, że fotograf nie robił nic innego poza czekaniem.
– Pokażesz mi zdjęcia?
Erik Fjeld ustawił aparat fotograficzny w trybie prezentacji zdjęć i skierował wyświetlacz w jej stronę.
Były lepsze, niż się spodziewała. Zmarły mężczyzna leżał przykryty jasnoniebieskim kocem, spod którego wystawała para kaloszy. Przy jego głowie siedział pies. Mokra zmierzwiona sierść błyszczała w świetle latarni. Łeb miał przechylony lekko na bok, co nadawało mu zdziwiony, żałosny wygląd. Można było odnieść wrażenie, że słyszy się jego wycie.
Line skinęła głową z uznaniem. To było przejmujące zdjęcie. Czarny asfalt u dołu kadru pozwalał na umieszczenie podpisu.
– Gdzie jest teraz pies? – spytała, podnosząc wzrok. Para wodna i rosa osiadły na wewnętrznej stronie przedniej szyby. Przechyliła się i przetarła ją wierzchem dłoni.
– Przyjechał samochód z Falcka i go zabrał.
– Z Falcka?
– To oni zajmują się bezpańskimi psami wałęsającymi się po mieście. Myślę, że wszystkim ulżyło, gdy go zabrali. Przykro było go słuchać.
Nagle zaświtała jej pewna myśl. Otworzyła drzwi auta, oświetlając jego wnętrze.
– Dokąd go zawieźli?
– Psa?
– Tak. Gdzie jest teraz?
– Przypuszczam, że w ich stacji. Na Tomteveien w Lisleby.
Line wysiadła z samochodu, zanim zdążył dokończyć zdanie.
– Co chcesz zrobić?
– Obejrzeć psa.
– Jechać z tobą?
Potrząsnęła głową.
– Zaczekaj tutaj. Na pewno wkrótce wyniosą zwłoki. Powinniśmy mieć to na zdjęciu. Zadzwonię, jeśli będę cię potrzebować.
Zatrzasnęła drzwi, pobiegła do swojego auta i wprowadziła nazwę ulicy do odbiornika GPS. Stacja Falck znajdowała się po drugiej stronie Glommy, tuż za centrum miasta. Jedenaście minut stąd, jak poinformował ją elektroniczny głos. Dojechała na miejsce w dziewięć i pół minuty.
Przed dużym budynkiem z szarą, stalowo-aluminiową fasadą stała ciężarówka holownicza z silnikiem na jałowym biegu. Kierowca zwinął pasy mocujące i umieścił je w schowku pod skrzynią ładunkową. Podniósł wzrok dopiero, gdy Line zaparkowała tuż obok.
Wysiadła z samochodu i uśmiechnęła się.
– Czy to wy opiekujecie się znalezionymi psami? – spytała i zmierzwiła palcami i tak już krnąbrną grzywkę.
– A co, zgubił się pani pies? – odpowiedział mężczyzna pytaniem na pytanie i zdjął rękawice robocze.
– Właściwie nie – przyznała Line. – Chciałam zobaczyć tego, którego zabraliście z Heibergs gate.
Stała w pomarańczowym blasku mocnych lamp przymocowanych do ściany. Kierowca zmierzył ją wzrokiem, od blond włosów do czubków butów. Kierując spojrzenie znowu na jej twarz, zatrzymał się na wysokości jej biustu, po czym skinął głową.
– Psa tego zamordowanego?
Line przytaknęła, przedstawiła się i wyjaśniła, dla kogo pracuje. Zauważyła, że ta ostatnia informacja może wywołać dwojaki skutek. Na dźwięk słowa „dziennikarz” ludzie albo stawali się nieprzychylni i niechętni do rozmowy, albo się ożywiali, zwłaszcza jeśli trafiła na tych, którzy mieli pozytywny stosunek do reprezentowanej przez nią gazety. Na tych, którzy czytali ją codziennie przy porannej kawie i w tej chwili dostrzegali szansę na to, by wpłynąć na zawartość kolejnego wydania.
Stojący przed nią mężczyzna przeczesał dłonią mokre od deszczu włosy.
– Chce pani wejść do środka i przywitać się z nim? – spytał, wskazując głową na garaż znajdujący się za jego plecami.
Line uśmiechnęła się i weszła za mechanikiem do holu, w którym z sufitu zwisały rzędy rowerów.
– Biuro rzeczy znalezionych – wyjaśnił i zrobił ruch ręką. – Drillo jest tam.
Wskazał drzwi na samym końcu holu.
– Drillo? – powtórzyła Line.
– Tak, tak go nazywamy – uśmiechnął się mężczyzna. – Bo Drillo ma dokładnie takiego samego zwierzaka.
To prawda, pomyślała Line. Trener narodowej reprezentacji piłki nożnej miał długowłosego psa, dokładnie takiego jak ten, którego widziała na zdjęciu. Jeśli się nie myliła, on też pochodził z Fredrikstad. W takim razie miasto wydało jeszcze jednego celebrytę.
Mężczyzna otworzył drzwi do następnego pomieszczenia. Było słabo oświetlone i składało się z czterech kojców, ogrodzonych siatką zamkniętą drzwiami.
Pierwszą klatkę zajmował gruby owczarek niemiecki z siwym pyskiem i pustką w oczach. Zamrugał ospale ślepiami, zanim oparł łeb z powrotem na łapach.
W najniżej położonej klatce siedział pies, którego pracownicy stacji Falcka ochrzcili imieniem Drillo. Miał ciemne spojrzenie i śledził uważnie każdy ich ruch. Wyglądał tak, jakby miał szklane oczy, którymi przeszywał ich na wylot, a jednocześnie patrzył prosto na nich.
Line podeszła do ogrodzenia. Pies wstał i zbliżył się do niej spokojnie. Przyłożyła rękę do siatki, wtedy pies podniósł wzrok i zaczął obwąchiwać jej dłoń, ale nie merdał ogonem.
Mężczyzna stanął za Line.
– Chce pani tam wejść?
Nie czekając na odpowiedź, wyjął zawleczkę, która przytrzymywała drzwi. Line weszła do środka. Pies usiadł i spojrzał na nią bez emocji.
– Cześć piesku! – pozdrowiła go i podrapała pod brodą.
Potem uniosła jego uszy i przyjrzała im się uważnie.
– Nie wie pan, czy on ma wszczepionego chipa? – spytała, odwracając się do mechanika w kombinezonie.
Mężczyzna uniósł kąciki ust.
– Chyba nikt nie zdążył tego sprawdzić – odparł i podszedł do szafki. – Ale mamy gdzieś tutaj odpowiedni sprzęt.
Zanim Line została dziennikarzem śledczym, napisała kiedyś artykuł o elektronicznej identyfikacji psów. Można to było zrobić na dwa sposoby. Albo wykonać tatuaż po wewnętrznej stronie ucha, albo wszczepić mikroprocesor. W tym drugim wypadku weterynarz wstrzykiwał mikrochip po lewej stronie szyi lub tuż nad lewą łopatką. Mikroprocesor zawierał numer identyfikacyjny, który można było wpisać do odpowiedniej wyszukiwarki internetowej i w ten sposób zlokalizować właściciela czworonoga.
– Jest – powiedział mężczyzna i wyciągnął aparat przypominający urządzenie używane w sklepach do odczytywania kodów kreskowych.
Line próbowała wyczuć palcami mikrochip, który powinien znajdować się tuż pod skórą, ale go nie znalazła.
Mechanik podszedł do niej i powiódł głowicą aparatu wzdłuż szyi psa. Po chwili urządzenie wydało krótki sygnał dźwiękowy i na wyświetlaczu ukazał się piętnastocyfrowy numer. 578097016663510.7
– Zostaw ją – poprosił Wisting.
Suzanne stała pochylona nad stolikiem znajdującym się w głębi lokalu i już miała zdmuchnąć ostatnią świecę, gdy Wisting ją powstrzymał. Spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
– Usiądź na chwilę – powiedział i podszedł do stolika.
Suzanne nie kryła zdziwienia, ale zrobiła to, o co ją poprosił. Płomień świecy oświetlił jej twarz. Orzechowobrązowe oczy były upstrzone małymi szarymi plamkami, otaczającymi źrenice i wyłapującymi światło jak kryształy kwarcu.
Wisting zamknął oczy i zebrał się na odwagę, zanim zajął miejsce naprzeciwko Suzanne. Gdy postąpiła tak, jak przewoźnik promowy na rzece Hudson, poczuł, że zaczyna się od niego oddalać. Po otwarciu kawiarni, o której od dawna marzyła, stała się jakby inną kobietą. Niepodobną do tej, którą wpuścił do swojego życia. Chyba najbardziej odczuł to, że rzadko miała teraz dla niego czas. Kawiarnia stała się najważniejsza i pochłaniała mnóstwo czasu i energii. Była otwarta przez sześć dni w tygodniu, po dwanaście, czternaście godzin na dobę. Suzanne zainwestowała w nią większość pieniędzy ze sprzedaży domu, ale najważniejszą inwestycją był czas. Zdarzało jej się zatrudnić kogoś do pomocy, ale zazwyczaj wszystko robiła sama, wliczając w to sprzątanie i księgowość. Gdy wprowadziła się do niego, wypełniła pustkę, która powstała po śmierci Ingrid. Ale ostatnio poczucie straty i tęsknota powróciły. Prawie się nie widywali i rzadko mieli czas, żeby spokojnie porozmawiać. Musiały im wystarczyć krótkie chwile, tak jak ta, po zamknięciu lokalu.
Przesunął ręce po blacie stolika i splótł je z jej dłońmi. Nie wiedział, od czego zacząć. Nawet teraz zdarzało się, że sprawa Cecilii spędzała mu sen z powiek, ale nieczęsto o tym rozmawiał.
– Siedemnaście lat temu zaginęła dziewczyna. Nazywała się Cecilia Linde – zaczął.
– Pamiętam tę sprawę – przerwała mu i rozejrzała się po pustej kawiarni, jakby się niecierpliwiła. – Właśnie wtedy się tutaj przeprowadziłam. To była córka Johannesa Lindego.
Wisting przytaknął. Johannes Linde działał aktywnie na rynku nieruchomości. Był też biznesmenem, który zyskał sławę, gdy w połowie lat osiemdziesiątych stworzył własną markę odzieżową. Co drugi nastolatek paradował w workowatym swetrze marki „Canes”. Jego córka, która była fotomodelką, pozowała do wielu plakatów reklamowych.
– Mieli wiejską posiadłość niedaleko Rugland – mówił dalej Wisting. – Spędzali tam każde lato. Johannes, jego żona i dwoje dzieci, Cecilia i Casper. W sobotnie popołudnie piętnastego lipca Cecilia zniknęła bez śladu. Miała wtedy dwadzieścia lat.
Płomień świecy drżał niespokojnie. Wosk spłynął wąską strużką wzdłuż świecznika i utworzył na obrusie jeziorko, które szybko stężało. Suzanne nie spuszczała z niego oczu. Czekała na dalszy ciąg.
– Tuż po czternastej wyszła z domu, żeby pobiegać – ciągnął Wisting. – Parę minut przed dziewiętnastą jej ojciec zgłosił zaginięcie.
Podmuch wiatru sprawił, że budynek zatrzeszczał. Deszcz chłostał szyby okien.
– To było upalne lato – przypomniał Wisting. – Cecilia Linde trenowała niemal codziennie. Robiła sobie długie wycieczki, ale nie miała żadnej stałej trasy. Lubiła penetrować teren, korzystając z labiryntu ścieżek i żwirowych dróg. Zdarzało się, że nie było jej kilka godzin. To znacznie utrudniało akcję poszukiwawczą. Jej rodzina sądziła, że Cecilia zwichnęła nogę albo upadła i się uderzyła. Wtedy mało kto miał telefon komórkowy, więc wezwanie pomocy nie było wcale takie proste.
Szukali jej na własną rękę, a gdy jej nie znaleźli, zawiadomili policję. Byłem pierwszym śledczym z wydziału kryminalnego, który spotkał się z jej rodziną, i to mnie powierzono prowadzenie tego śledztwa.
Na chwilę zamknął oczy. Siedemnaście lat temu współpracował ściśle z Frankiem Robekkiem, który ukończył szkołę policyjną rok po nim. Dobrze im się razem pracowało aż do sprawy Cecilii. Robekk wycofał się ze śledztwa i zajął innymi sprawami. Ani Wisting, ani nikt inny nie czynili mu z tego powodu wyrzutów. Wiedzieli, jaką przeżył traumę. Zaginięcie Cecilii musiało być dla niego osobistą tragedią.
– Szukaliśmy jej przez cały wieczór i całą noc – ciągnął Wisting, odsuwając od siebie myśli o Franku Robekku. – Ciągle przyłączały się nowe zespoły policji. Psy tropiące, obrona cywilna, Czerwony Krzyż, harcerze, sąsiedzi i wolontariusze. Gdy zrobiło się jasno, na miejsce wysłano śmigłowiec. Czasem Cecilia kończyła jogging kąpielą, więc teren poszukiwań rozszerzono aż do brzegu morza.
– Znaleźliście ją po dwóch tygodniach – przypomniała sobie Suzanne.
– Po dwunastu dniach – sprecyzował Wisting. – Leżała na poboczu niedaleko Askeskogen, ale dużo wcześniej zrozumieliśmy, że padła ofiarą przestępstwa.
– Jak to?
Wisting rozdzielił splecione ze sobą palce.
– Zaginęła bez śladu – powiedział. – Nikt tak po prostu nie znika.
Odchrząknął, jakby chciał oczyścić gardło z tego, co przeszkadza mu w przywołaniu wspomnień z tamtego śledztwa.
– Wiele osób ją widziało – mówił dalej. – Gdy rozeszła się wiadomość o jej zaginięciu, zaczęli zgłaszać się świadkowie. Spacerowicze, mieszkańcy domków letniskowych, dzieciaki, rolnicy. Najpierw pobiegła na zachód, w stronę Nalumstranda. Potem trzymała się ścieżki nadmorskiej, kierując się na wschód, aż do gospodarstwa Gumserød. Tam urwał się wszelki ślad.
Wisting przypomniał sobie mapę, która wisiała na ścianie w jego gabinecie, pełną czerwonych kropek oznaczających świadków, którzy ją widzieli. Mogli pociągnąć linię od jednej kropki do drugiej, prawie tak jak w zagadce rysunkowej dla dzieci, i prześledzić brzemienną w skutki trasę jej biegu.
– We wtorek rano, trzy dni po zaginięciu Cecilii, Karsten Brekke zgłosił się na komendę. Przeczytał artykuł w gazecie. Na pierwszych stronach wszystkich dzienników ukazało się wówczas zdjęcie, na którym Cecilia reklamowała swetry „Canes”.
– Widział ją? – spytała Suzanne.
– Nie, ale widział mężczyznę, który mógł być, i taką wersję przyjęliśmy, zabójcą Cecilii – odparł Wisting. – Karsten Brekke jechał traktorem drogą krajową w kierunku Stavern. Na skrzyżowaniu, na którym droga prowadząca z gospodarstwa Gumserød przecina się z Helgeroaveien, widział białego opla rekorda z plamami rdzy na lakierze. Bagażnik był otwarty, a jakiś mężczyzna chodził tam i z powrotem po żwirowej drodze.
Wisting wciąż pamiętał rysopis podany przez traktorzystę. Jadąc wolno, Karsten Brekke miał sporo czasu, żeby przypatrzeć się dokładnie obcemu mężczyźnie. Był ubrany w biały T-shirt i dżinsy. Miał ciemne, gęste włosy, oczy osadzone blisko siebie. Marszczył czoło, jakby się czymś niepokoił. Jednak najważniejsze były dwa niewielkie szczegóły. Miał krzywy nos, a z kącika ust zwisał mu papieros.
Wysłał techników kryminalistyki w okolice zjazdu do gospodarstwa Gumserød. Nie mogli się doczekać, aż zleci im jakieś zadanie. Przeczesali dokładnie cały teren. Wśród materiałów zabezpieczonych na miejscu były trzy niedopałki papierosów.
– Znaleźli coś jeszcze – wtrąciła Suzanne. Widać było wyraźnie, że coraz więcej pamięta z tamtej sprawy. – Magnetofon czy coś takiego?
– Jej walkman – przytaknął Wisting, myśląc o tym, jak wiele rzeczy zmieniło się w ciągu tych siedemnastu lat. Teraz muzykę ściąga się bezprzewodowo na mieszczące się w kieszeni telefony komórkowe, które są właściwie zaawansowanymi komputerami. Wtedy słuchało się kaset magnetofonowych. – Trafił do nas jeszcze tego samego popołudnia – opowiadał dalej. – Cecilia zawsze słuchała muzyki, gdy biegała. Pisali o tym w gazetach. Dwie małe dziewczynki znalazły jej walkmana w rowie przy drodze krajowej numer trzysta dwa, tuż przed wjazdem do Fritzøehus.
– To prawie po drugiej stronie miasta?
– Niedokładnie, ale to miejsce zupełnie nielogiczne, biorąc pod uwagę trasę biegu Cecilii i faceta z papierosem.
– Faceta z papierosem?
– Tak ochrzciły go gazety, gdy informacja o tym, co widział świadek, dostała się do prasy. Zresztą my też go tak nazywaliśmy.
Wisting przetarł dłonią blat stolika.
– Ale dość o tym. Nie było wątpliwości, że walkman należał do Cecilii.
Przełknął ślinę. Im dłużej o tym opowiadał, tym wyraźniejsze stawały się wszystkie szczegóły tamtej sprawy. Żółta kaseta do nagrywania firmy AGFA. Dziewięćdziesiąt minut.
– Były na niej jej inicjały – ciągnął. – CL. I nazwa programu, z którego nagrywała piosenki. „Poprush”.
Znowu przełknął ślinę i zauważył, jak Suzanne wierci się na krześle. Pamiętała sprawę i domyślała się, o czym jej teraz opowie. Gazety nie pisały o niczym innym, jak tylko gruchnęła wiadomość o nagraniu.
– Technicy wciąż nie mieli co robić. Zbadali walkmana pod kątem linii papilarnych, ale zabezpieczyli odciski palców tylko jednej osoby.
– Czyje?
– Cecilii.
Wisting skinął głową i westchnął.
– Walkman przeleżał w moim gabinecie trzy dni, zanim wpadłem na to, żeby go włączyć i odsłuchać nagranie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej