Psychiatrzy twórcy - ebook
Psychiatrzy twórcy - ebook
Książka jest zbiorem fascynujących wywiadów z osobami, które łączą profesję psychiatrii z działalnością artystyczną. Rozmówcy dzielą się w niej refleksjami o roli sztuki w swoim życiu, sposobach wyrażania siebie przez twórczość, a także snują opowieści o procesie tworzenia. W ogromnej mierze wywiady dotyczą jednak samej psychiatrii. Rozmówcy opowiadają, jak to jest być lekarzem, a także autorytetem w dziedzinie psychiatrii. Odkrywają tajniki swoich osobistych i zawodowych postaw, które leżą u podłoża sukcesu. Do udziału w tym zbiorowym dziele zostali zaproszeni znakomici psychiatrzy, autorzy wielu publikacji i podręczników, kierownicy klinik, a równocześnie odnoszący sukcesy praktycy. Wywiady przeprowadził znany i ceniony specjalista w dziedzinie psychiatrii, przewodniczący Komisji ds. Kultury i Sztuki Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego dr hab. n. med. Sławomir Murawiec.
Książka została wzbogacona fragmentami utworów literackich rozmówców oraz zdjęciami ich dzieł artystycznych. Całości dopełnia nietuzinkowa szata graficzna.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-668-9260-6 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobno lekarz, który byłby równocześnie filozofem, byłby równy bogom. Jak daleko od tego ideału znajdują się lekarka lub lekarz psychiatra, którzy są równocześnie artystami? Lektura wywiadów zawartych w książce Psychiatrzy-twórcy, a także dzieł literackich oraz zapoznanie się z pracami graficznymi
i malarskimi może pomóc odpowiedzieć na to pytanie. Może są bardzo daleko, a może blisko? Może są na różnych drogach, ale zmierzają w kierunku, w którym połączenie wiedzy i kreatywności, doświadczenia z pracy z pacjentami i poznawania samego siebie tworzy unikalne i głębokie treści. Te treści oddajemy w darze Czytelniczkom i Czytelnikom tej książki, aby pracowały w ich umysłach i emocjach i aby mogli oni ponieść je dalej.
Przyjmuje się, że najważniejsze książki w dziejach danej dziedziny medycyny to dzieła i podręczniki profesjonalne. Nazywane pieszczotliwie przez użytkowników cegłami, budują pałace naszej zawodowej wiedzy. To niewątpliwie prawda – są to dzieła wielkie i ważne, jednak kiedy przygotowywałem publikowane tu wywiady, towarzyszyła mi myśl, że pracujemy wspólnie nad równie ważną w dziejach polskiej psychiatrii książką. Książką, która w dobie unifikacji, gdy wszyscy kupują te same masowo produkowane gadżety, aby wyrazić swoją indywidualną tożsamość, pokazuje prawdziwe Osobowości i prawdziwie indywidualne wglądy w istotę człowieka i istotę świata. To nie tylko fascynujące, ale i przydatne. Autor każdej publikowanej tu wypowiedzi jest lekarzem/lekarką praktykiem, psychiatrą z wieloletnim stażem pracy klinicznej. A takie doświadczenie daje silne oparcie w realności.
Kiedy w obciążeniu obowiązkami zawodowymi znaleźć czas na kreatywność? Trzeba mieć taką wewnętrzną potrzebę. Z takiej wewnętrznej potrzeby powstała Komisja ds. Kultury i Sztuki Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (utworzona 2 czerwca 2015 r.). Inicjatorem jej powołania i pierwszym przewodniczącym był dr Dariusz Wasilewski – artysta i psychiatra. Niestety w książce nie możemy opublikować wywiadu z Nim, choć ten właśnie wywiad powinien otwierać niniejszy tom. Możemy Mu zadedykować tę pracę i podziękować za bycie z nami tak długo, a także za wieloletnią inspirację. Wyrazem tej inspiracji jest książka Psychiatrzy-twórcy, do której lektury zapraszam.
dr hab. n. med. Sławomir Murawiec
Przewodniczący Komisji ds. Kultury i Sztuki
Polskiego Towarzystwa PsychiatrycznegoDwie ręce
Nie tylko odbieranie sztuki, ale też jej tworzenie poszerza horyzonty intelektualne człowieka. Psychiatrzy-artyści zdają się mieć głębszy wgląd w duszę człowieka, też tego, który jest pacjentem. Marcin Jacek Jabłoński uważa, że „tak jak leczenie jest sztuką, tak sztuka uzdrawia (arteterapia); ta pozorna dychotomia pomiędzy medycyną i twórczością zanika, gdyż obie te dziedziny czerpią z jednego źródła, jakim jest potrzeba czynienia świata lepszym, zdrowszym i piękniejszym”. Z kolei Hanna Jurczak mówi: „Z tańca, malarstwa czerpię energię, by towarzyszyć ludziom w wyborach i trudnościach. Czuję, że bez tego miejsca dla siebie nie byłabym w stanie spokojnie obcować z taką ilością cierpienia, z którą spotykamy się na co dzień jako psychiatrzy”. Czy wobec tego wizjonerska wizja artystyczna jest w pewnym obszarze tożsama
z nowatorskim ujęciem terapeutycznym?
Świat człowieka doświadczającego problemów psychicznych jest niezwykle trudny do pojęcia, a jego supły trudne do rozwikłania. Ale bez zrozumienia niełatwo leczyć choroby psychiczne. Na pewno dzięki osiągnięciom nauki psychiatria ma teraz swego rodzaju przechył w stronę leków, mówiąc potocznie –
„chemii”, trudno się dziwić skoro dysponujemy coraz większą liczbą środków, które są skuteczne. Depresja, choroba XXI w., wydaje się szczególnym
beneficjentem skuteczności leków. Ale są jeszcze jakże ważny słowny kontakt z chorym i – w końcu – terapia, więc rozmowa, wędrówka w głąb splątanej duszy chorego. A kto ma lepsze narzędzie do takiej wędrówki niż artysta?
Z drugiej strony jakież to wielkie bogactwo móc spotykać ludzi, którzy potrzebują pomocy i wędrować w głąb ich dramatów. Jako pisarz zawsze jakoś zazdroszczę psychiatrom; po pierwsze tego, że próbują pomóc potrzebującym, a po drugie – zazdroszczę właśnie tej wędrówki. Jestem pewien, że psychiatra-artysta to bardzo twórcze i szczęśliwe połączenie.
Uważam zresztą, że każdy wybitny psychiatra, nawet nieuprawiający czynnie sztuki, musi być w głębi duszy artystą; w jednej ręce trzymać naukowe narzędzie, w drugiej empatię wspomaganą przez sztukę – tylko wtedy, gdy te dwa światy wspierają się nawzajem, leczenie może być skuteczne.
Tomasz Jastrundr n. med. Maciej Żerdziński
– polski pisarz science fiction, z zawodu lekarz psychiatra, wieloletni ordynator II Oddziału Centrum Psychiatrii w Katowicach im. dr. Krzysztofa Czumy, właściciel prywatnej praktyki lekarskiej. Jest jednym z najciekawszych autorów polskiej fantastyki – „dał się poznać w latach 90. XX w. jako znakomity pisarz SF o niepodrabialnym stylu, nieraz szokujących pomysłach i umiejętności tworzenia znakomicie zarysowanych postaci”. Ważniejsze utwory literackie: Korporacja Wars ‘N’ Guns (1996 r.), Opuścić Los Raques (2000 r., nominacja do Nagrody Zajdla, nagroda Srebrny Glob) oraz Imperium Hiacyntów (2015 r.). Tłumaczony na języki czeski i rosyjski. W 2021 r. Opuścić Los Raques i Imperium Hiacyntów zostały wydane w formie audiobooków.
Człowiek o wielu pasjach artystycznych, z zamiłowania muzyk rockowy – autor płyty Obserwacje (zespół Insynuos) – i rysownik (ilustracje, komiksy publikowane w wielu książkach i czasopismach).
W pracy medycznej Maciej Żerdziński jest uznawany za eksperta w dziedzinie zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych (autor m.in. obszernej monografii Natręctwa , Poradnika dla chorych na zespół natręctw i wielu innych prac naukowych; organizator trzech ogólnopolskich konferencji naukowo-szkoleniowych dotyczących zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych; niestrudzony edukator w zakresie problematyki natręctw).
1
Czy obrazem jest to, co widzimy w ramach, czy też to, co możemy sobie wyobrazić poza nimi?
Maciej Żerdziński
Sławomir Murawiec (SM): Jak to jest być psychiatrą-twórcą? Czy bardziej czujesz się psychiatrą, który ma zainteresowania twórcze, czy artystą, który wykonuje zawód psychiatry?
Maciej Żerdziński (MŻ): Powiedziałbym, że to raczej bycie i lekarzem, i twórcą. Tym samym, w pierwszym odruchu myślowym, stanowczo separuję w sobie te dwa pojęcia, ponieważ wydają mi się one tylko koincydencją pewnych nabytych i odpowiednio wytrenowanych umiejętności. Kiedy w wywiadach lub na spotkaniach autorskich pytano mnie, jak to jest być pisarzem science fiction, a do tego psychiatrą, odpowiadałem w zależności od własnego samopoczucia lub wzbudzonego stopnia mobilizacji umysłu: raz, że to pomocne w obu dziedzinach, innym razem – że nijak się te wątki do siebie mają, a czasami, iż wręcz sobie wzajemnie przeszkadzają. Prawdopodobnie wszystkie te refleksje, choć przecież sprzeczne, są w moim przypadku prawdziwe. Z uwagi na szacunek i sympatię, którymi Cię darzę, spróbuję teraz odpowiedzieć w nieco głębszy sposób. Wymaga to zastosowania pewnego wstępu i pozostaje mi mieć nadzieję, że nie będzie to prolog narcystyczny.
Kłopot w tym, że – oprócz medycyny – zajmuję się też kilkoma dziedzinami sztuki i choć w każdej coś osiągnąłem, to one same, wbrew pozorom, nie wydają mi się mieć ze sobą wiele wspólnego. A może jednak, bo któż to potrafi trafnie zmierzyć? Gwoli ścisłości analitycznej – bycie pisarzem niekoniecznie jest pokrewne pracy rysownika, jednak w warstwie tekstowej już zbliża się do sztuki kompozycji utworu muzycznego. Podczas pracy nad rysunkiem zazwyczaj towarzyszy mi wybrana muzyka, a podczas pisania – kompletna cisza. Rysować lubię, grać uwielbiam, pisać zaś nie znoszę. Jak widać, trudno znaleźć tu kompatybilny uniform, który mógłby zgodnie odziać te wszystkie działania artystyczne. A cóż dopiero powiedzieć o medycynie. Sądzę, że wspólny mianownik dzieł lekarskich i artystycznych opiera się u mnie na cechach pracowitości, uczciwości i sumienności oraz umiejętności prawidłowej organizacji czasu. W każdym przypadku istotne są też trafne szacowanie posiadanych predyspozycji oraz pokora względem własnych możliwości. Czy to już wszystko? Pewnie nie. Motorem napędowym jest też autonomiczne pragnienie (a może pewien przymus?), aby nie tylko czerpać, lecz także tworzyć. Nie mniej istotny jest walor materialny, czyli zarobkowanie. Pewnie w przypadku osób posiadających różne talenty to właśnie on decyduje o ostatecznym wyborze zawodu, ponieważ młodzieńcze pasje szybko zderzają się z realiami egzystencjonalnymi. Ostateczna decyzja jest zależna od poziomu odpowiedzialności danej jednostki. Wydaje się, że łatwiej być full time artystą, kiedy nie ma się takiej cechy charakteru. U mnie ona istnieje i mocno mną zarządza. Skądinąd do czasu zdobycia pierwszego stopnia specjalizacji lepiej zarobkowałem jako artysta niż lekarz. Tym trudniej więc uznać, że tworzenie jest dla mnie tylko pewnego rodzaju zainteresowaniem.
Wracając do Twojego pytania: co mi bliższe, co bardziej tożsame? Pewnie jednak bycie artystą. Wszak tworzyłem daleko wcześniej przed rozpoczęciem studiów medycznych, a w ich trakcie debiutowałem literacko i wkrótce znalazłem się w panteonie wschodzących gwiazd polskiej fantastyki. W czasie tych sześciu lat studiowania nieustająco się odgrażałem, że kiedy tylko skończę medycynę, to i tak natychmiast będę zdawał na Akademię Sztuk Pięknych. Nie umiem ocenić, na ile była to postawa buntownicza (typowa dla artysty), a na ile merytoryczna. Na szczęście pomógł mi kolega, dziś profesor ASP, wtedy tamtejszy asystent. Zapewnił, że owszem, zdam bez problemów, jednak uznał też, że jestem już silnie ukształtowany artystycznie oraz psychologicznie, co może być problematyczne w nauce sztuk pięknych, która wymagała od adepta pewnego rodzaju resetu nabytych wcześniej umiejętności. Rok życia w Kanadzie, do której wyleciałem po studiach medycznych, okazał się rokiem nieświadomej autorefleksji. Owszem, i tam byłem poprawnie zarobkującym artystą, jednak narastał we mnie żal, iż nie wykorzystam zdobytej z tak dużym wysiłkiem umiejętności leczenia ludzi. Jakże to? Przecież nie tylko dla siebie się uczyłem…
Ostatecznie dochodzę do wniosku, że „artystyczność” jest u mnie cechą pierwotną i fundamentalną, a wykonywany zawód lekarza psychiatry – nabytą i wielce pasjonującą umiejętnością. A jak mi się z tym żyje? Otóż niełatwo. Przewlekłym wyzwaniem jest budowanie kompromisów w nieustającym konflikcie potrzeb i czasu: wielce tęsknię za powrotem do intensywnego tworzenia, a zarazem tak bardzo pochłania mnie praca medyka. Podejrzewam, że osiągnąłbym znacznie więcej, gdybym tylko potrafił z czegoś zrezygnować.
SM: Mówisz: „Sądzę, że wspólny mianownik dzieł lekarskich i artystycznych opiera się u mnie na cechach pracowitości, uczciwości i sumienności oraz umiejętności prawidłowej organizacji czasu”. A więc właśnie. To często budzi liczne nieporozumienia, bo wiele osób myśli, że tworzenie jest kwestią natchnienia. Czasami wspomaganego środkami. A artyści, z którymi pracowałem, podkreślali, że warunkuje je solidna, systematyczna praca. Wojciech Młynarski, któremu była poświęcona sesja Komisji Kultury w Wiśle w 2018 r., współprowadzona przeze mnie z dr. Dariuszem Wasilewskim i prof. Dominiką Dudek, podobno wstawał rano i „szedł do pracy” – aby tworzyć słowa swoich utworów. Nie tworzył w swoich epizodach afektywnych, jego dorobek był wynikiem systematycznej pracy. Jednak w legendzie o artystach barwniej wyglądają opowieści o ich szaleństwie czy listy substancji psychoaktywnych, którymi Witkacy opatrywał swoje prace.
MŻ: Dotknąłeś bardzo istotnej kwestii – natchnienie vs wypracowane umiejętności. Przyznam, że do terminu natchnienie mam podejście zdystansowane, czasem ironiczne, i to właśnie z powodów prozaicznych, o których powiedziałeś powyżej. Natchnienie jest bowiem pojęciem trudnym do zdefiniowania, tym bardziej do zmierzenia, i chyba jednak nieco przeszacowanym. Nie czyni umiejętności, natomiast stwarza sposobność. Przyznam, że nigdy go nie szukałem, bo zdaje mi się to gonieniem króliczka przez Alicję. A co dopiero mówić o stymulacji! Obawiam się, że jeślibym sobie zaaplikował substancje, którymi sygnował swe dzieła wspomniany przez Ciebie Witkacy, to stałbym się dosłownie przeładowany. Można by rzec: zdezorganizowałbym się i neuronalnie, i behawioralnie. Jak już wcześniej wspomniałem, i tak mam problem z pewnego rodzaju nadmiarem. Ten nadmiar niekoniecznie dotyczy moich możliwości twórczych, ale przede wszystkim wyboru: czy akurat pisać (i co), czy może rysować (jaką techniką itd.), czy jednak wziąć się za gitarę (co od razu będzie się wiązało z nagrywaniem nowego utworu, pisaniem tekstu itd., itp.). Paradoksalnie więc szukam nie natchnienia, ale raczej wyciszenia, w którym zrodzi się decyzja twórcza. Owo natchnienie – jeśli w ogóle istnieje – rozumiem jako sumę losowych i zupełnie niezależnych ode mnie zdarzeń. Na zasadzie: jeśli będę miał tego dnia szczęście, to może coś fajnego mi wyjdzie. Ale widzisz, ja taką chwilę muszę sobie wypracować, a dopiero potem skorzystać z wyuczonych technik. I uważam taki moment za magiczny, więc oddaję mu hołd, a zarazem czerpię wielką satysfakcję. Dlatego w swej codzienności najczęściej posługuję się pojęciem nie natchnienia, ale paradoksalnie – świętego spokoju. Nie należę do artystów typu Frank Frazetta (znakomity malarz fantasy). Kiedy będąc nastolatkiem, czytałem, jaki jest sposób jego pracy z płótnem, to już wtedy przeniknęło mnie tęgie zdumienie. Parafrazując, pisał o sobie mniej więcej tak: „Maluję, a wkoło biegają dzieci, psy szczekają, skaczą koty… Wszystko to mnie inspiruje, lubię ten zgiełk, ten chaos”. U mnie jest zupełnie na odwrót. Jeśli więc w końcu uda mi się zdobyć ów upragniony święty spokój, to jest szansa, że zdarzenia twórcze ruszą do przodu. Piszę, iż jest szansa, bo wcale nie oznacza to pewności rezultatu. Zdarza się, że siedem godzin ciągłej pracy artystycznej (zwłaszcza w pisaniu) kończy się całkowitym fiaskiem. I teraz zobacz, takie ujęcie tematu genezy twórczości pokazuje właśnie bywanie twórcą, ot, kiedy zdarzy się ku temu sposobność. Jest to zasadniczo pożądane, przyjemne i tak naprawdę nie ma wiele wspólnego ze stresem przymusu kreacji.
Zupełnie inaczej mają się sprawy z… hm, nazwijmy to byciem artystą profesjonalnym, czyli takim, który w ten sposób zarobkuje. Doświadczałem tego przymusu twórczego przez wiele lat i to było dla mnie po prostu straszne, ale też mobilizujące. Na przykład co tydzień, zgodnie z podpisaną umową, trzeba było rysować komiks do popularnego tygodnika. To, że musiał być dobrze narysowany, to jeszcze pół biedy, gorzej, że musiał być też śmieszny lub adekwatny do jakiegoś święta czy wydarzenia. Oczywistą i całkiem pomocną rolę odgrywał lęk, ponieważ rysowałem na zapas, w obawie, iż pewnego razu nie zdążę. Czy gdybym wtedy był zamożny, stworzyłbym mniej? Kto wie. Bodaj czterokrotnie zdarzyło mi się napisać konkretnie zamówiony tekst literacki (opowiadanie) dla potrzeb antologii poważanych wydawnictw. Zgadzałem się na to wyjątkowo i zapewne tylko dlatego, że nie umiałem odmówić osobie, która o to zabiegała, a i ranga autorytetu Wydawcy dosłownie mnie przytłaczała.
Jak widać, jednak nie szło tu o zarobkowanie. Nigdy nie zrobiłbym tego względem powieści. Jeśli wcześniej wypłacono Ci zaliczkę, to umowa wydawnicza w sposób dosłowny narzuca obowiązek pisania, na co nie chcę się zgodzić. I tak to u mnie po prawdzie wygląda – mam wiele zacnych ofert na poczcie, jestem z tego powodu dumny, a jednak konsekwentnie tłumaczę, iż nie potrafię pisać w jakimkolwiek wyznaczonym mi limicie czasu. Być może w ten właśnie sposób pragnę chronić w sobie tę poczciwą (dziecięcą?) artystyczność, o ile ona rzeczywiście we mnie jeszcze bytuje. Może też być tak, że zdaję sobie sprawę z liczby wyzwań medycznych i wiem, iż nie sposób ich zmniejszyć, bo wtedy zawiódłbym osoby cierpiące, które w pewien sposób są ode mnie zależne. Dlatego nie chcę sobie nawet wyobrażać sytuacji, którą przywołujesz w kontekście Młynarskiego. Podobnie miał zresztą wielki prozaik, Ernest Hemingway – wstawał przed świtem i niczym robot szedł pisać. Jak wynika z jego zapisków, często bardzo cierpiał psychicznie i pewnego dnia po prostu nie dał temu rady. Mieliśmy rok Lema, więc nie omieszkam wspomnieć i o nim. Przecież Pan Stanisław nie napisałby tych niepojęcie wizjonerskich dzieł, gdyby tylko zdawał się na fenomenalne chwile natchnienia. Czy był artystą? Z pewnością. Czy miał cokolwiek wspólnego z Jimim Hendriksem? Raczej niewiele. Co to znaczy? Moim zdaniem tylko tyle, że tworzenie prozy jest rozciągnięte w czasie daleko bardziej od zagrania genialnej solówki. Warsztat musisz mieć w obu przypadkach. Inne są też didaskalia bycia gwiazdą rocka względem gwiazdy klawiatury (notabene – takie pojęcie po prostu nie istnieje, a wydaje się wręcz śmieszne).
SM: Można napisać genialną sagę opisującą wiele pokoleń postaci, a więc dzieci i wnuki pierwotnych bohaterów i ich historię rozpostartą na przestrzeni stuleci, a jednocześnie pracować jako lekarz?
MŻ: Większość z nas zapewne czytała niesamowitą prozę Andrzeja Sapkowskiego, J.R.R. Tolkiena lub George’a R.R. Martina. Sapkowski mi kiedyś powiedział: „Nie będziesz full time writer, jeśli będziesz łączył zawód lekarza z pisaniem. Ja swój zawód rzuciłem”. Po cichu oburzyłem się na te słowa. Dziś sądzę, że Mistrz miał rację. Tworzenie powieści to jednak bardzo logiczna, często wielowymiarowa i z czasem po prostu nudna, monotonna praca. Trzeba się jej też dokumentnie poświęcić, a rezultat, niezależnie od nakładu pracy – wcale nie jest pewny. Gdzie tu więc te legendarne uniesienia artystyczne? Dziesiątki wątków, setki zębatek napędzających tryby akcji, tysiące szczegółów, które muszą ze sobą sensownie współgrać. Zobacz wybitny Paragraf 22 Josepha Hellera. Jak niezwykle precyzyjny i konsekwentny on miał umysł. Potrafił pisać w czasie przyszłym, ale przeplatanym czasem teraźniejszym: wątek tajemnicy Snowdena, który kończy powieść, a zarazem istnieje w niej od samego początku i to w kontekście mnogiej liczby charyzmatycznych bohaterów, miejsc, zdarzeń… Innymi słowy: czy jego umysł bywał natchniony w trakcie pisania tej powieści, czy też po prostu był natchniony w sposób nieustający? Czy to jest wtedy jeszcze natchnienie, czy już niezwykły dar poparty wybitnym warsztatem literackim? Uważam, że to drugie przypuszczenie jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne.
Wracając do maluczkich. U mnie to wygląda dosyć pospolicie: w kółko czytam to, co sam napisałem, i nieustająco coś w tym poprawiam. W międzyczasie zapisuję czy szkicuję pomysły, postaci, miejsca. Przede wszystkim odgrażam się samemu sobie, że kiedy tylko miałbym ten upragniony czas… W pisaniu nie ma superwizora, który Ci coś krytycznie zreflektuje albo poklepie po plecach jak dobry tata, po czym uzna, iż jest świetnie. Tak naprawdę jesteś z tym kompletnie sam. Tworzenie muzyki to już sztuka kompromisu. Celnie i prosto wyrażają to muzyczni przyjaciele: „Po prostu, chłopie, nie wyrobisz. Za słaby jesteś”. Jednak w muzyce masz zespół, realizatora czy producenta. Zdajesz sobie sprawę, że oni są po stokroć lepsi technicznie, a jednak czujesz, iż masz do przekazania swoją wizję. Tym samym albo zmierzasz ku sensownym kompromisom służącym twórczemu porozumieniu, albo idziesz na artystyczną wojnę, którą wieńczy muzyczne rozstanie. Wielce to ciekawe i uczy pokory. Taki problem dla przykładu miał sam Roger Waters z Pink Floyd. Ale on pokorny nie był, nie jest i nigdy już nie będzie. Dlaczego? Bo po prostu nie musi. A jednak najwyraźniej tęskni za swoim zespołem, co widać niemal w każdej z jego współczesnych wypowiedzi. Zespół zaś wręcz przeciwnie: ma serdecznie dość jego wiecznie dominującego ego. Dlatego uważam, że natchnienie to tylko cudowny ornament pisania, rysowania czy grania na instrumencie. W praktyce musisz mieć czas oraz umiejętności.
I wracając do pytania, Sławku. Zdaje mi się – a akurat jestem w trakcie pracy nad wielowymiarową powieścią, w której powołałem do życia co najmniej sześciu bohaterów i to żyjących w trzech różnych przedziałach czasowych – iż owszem, można napisać taką skomplikowaną historię, będąc praktykującym lekarzem i naukowcem, o ile tylko uszanuje się pewne warunki współpracy z samym sobą. Musi to zapewne trwać wiele lat i trzeba posiąść umiejętność odmowy nadmiarom pracy medycznej. A jeszcze lepiej – wydać to w kilku częściach.
SM: Jak już mówimy o sumienności i organizacji, to nie mogę nie wspomnieć, że jesteś autorem monografii Natręctwa i masz w środowisku opinię najlepszego w Polsce specjalisty od zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych. Ta sumienność pozwala Ci lepiej rozumieć Twoich pacjentów?
MŻ: To bardzo miłe. Istotnie – uważam siebie za kowala pracy w temacie natręctw, a czy istotnie anankastycznego bądź najlepszego? Doskonale wiesz, jak to jest być autorytetem. Prawdę powiedziawszy, nader często zaskakują mnie proste i wielce trafne refleksje terapeutyczne moich niezwykłych lekarzy rezydentów, nie rzadziej świetnych psychologów bądź nowoczesnych pielęgniarek psychiatrycznych, więc pewnie wiele muszę się jeszcze nauczyć. Ot, zdarzył mi się kiedyś ten temat natręctw zupełnym przypadkiem, jako gorzki owoc porażek terapeutycznych i medycznej bezsilności. Doświadczałem niespotykanej dla początkującego psychiatry liczby sporów czy nieporozumień diagnostycznych w temacie zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych. Bywałem wtedy tym młodzieńczo oburzony; dziś rozumiem je raczej jako „osobniczo zmienne” (dotyczy to nie tyle umiejętności danego psychiatry, ile przede wszystkim szkoły, z której się wywodzi i która go ukształtowała). Tak więc złagodniałem i obecnie dopuszczam schizofreniczne interpretacje natręctw z utratą wglądu, choć zawsze z pewnym żalem czy może raczej – rozczarowaniem.
O ile dobrze (mam nadzieję, że nie ksobnie) rozumiem zamysł Twojego pytania, to zmierza ono w stronę: czy w jakiś sposób identyfikuję się z problemem anankastyczności? Polegając na posiadanej wiedzy, a zarazem zawsze subiektywnej autorefleksji, to i tak, i nie. O ile chętnie utożsamiam się z rodzinną u mnie kwestią sumienności, dokładności i estetyki, to z samymi natręctwami czy potrzebą uzurpacji wynikającą z charakteru obsesyjno-
-kompulsyjnego – już zdecydowanie mniej. Te anankastyczne postawy są dla mnie dosłownie przerażające. Pojęcia nie mam, co tak naprawdę oznacza doświadczenie choroby psychicznej, jednak – jak mniemam – potrafię to sobie nieźle wyobrazić i w tym sensie także odczuć. Kiedy pewnego razu na konferencjach medycznych postawiono tzw. symulatory przeżywania schizofrenii, poczułem się tym zażenowany. Pomyślałem wtedy: to przecież jasne, wiadomo, co się dzieje w takim człowieku. To samo mam z narkotykami. Po diabła to zażywać, łatwo się domyślić, co się wkrótce zdarzy, a zresztą po co w ogóle pragnąć takiego stanu umysłu, jeśli wynikną z niego nie systematyczne twórczo rezultaty, ale raczej olśnienie. Co by o nim nie powiedzieć, to minie niczym płomyk spalonej zapałki. I co dalej? Tu odsyłam do powieści Przez ciemne zwierciadło Philipa K. Dicka, ponieważ więcej się z niej można dowiedzieć o jedynej w swoim rodzaju klinicznej specyfice narkomańskiej egzystencji niż z niejednego podręcznika. Rzadko pozwalam sobie na tak śmiałe zdanie, ponieważ uważam, iż medycyna powinna opierać się na naukowych faktach, a nie prozie osoby, która doświadczyła problemu cierpienia na własnej skórze. I wiesz, zacząłem kiedyś kombinować na kuszącą modłę: a może ja jednak czuję lub doświadczam nieco więcej? Prędko poskromiłem takie myślenie, bo to w pewnym sensie wielkościowa herezja psychologiczna. Ale uznałem wtedy ważność swej wyobraźni, a tym samym możliwość współbrzmienia z osobą inną niż ja sam. Oczywiście nie aż tak jak Woody Allen w filmie Zelig. I widzisz, dochodzę teraz do wniosku, że to chyba wyobraźnia (oprócz sumienności) jest właśnie tą cechą spajającą u mnie i twórczość, i bycie specjalistą od natręctw. Czy tylko od natręctw? Chyba jednak nie do końca, bo to dotyczy różnych obszarów medycyny i egzystencji w ogóle.
Tak na marginesie Twoich indagacji. Czy należy przypuszczać, iż wizjonerska wizja artystyczna jest w pewnym obszarze tożsama z nowatorskim ujęciem terapeutycznym? Zadam pytanie retoryczne: Jak sądzisz, którą łatwiej i bezpieczniej wprowadzić w czyn? Wszak obie trudno ująć w ramy czy przenieść na uniwersalny nośnik, żadnej zaś nie sposób zamknąć w ramach uznanego standardu. Choć takie właśnie są oczekiwania i współczesnych autorytetów psychiatrii, i lekarzy rezydentów, co notabene uważam za wielce sensowne, ponieważ potrzebę bajkopisania w medycynie należy zdecydowanie eliminować.
SM: To bardzo ciekawe zestawienie nowatorskiej wizji artystycznej z nowatorskim ujęciem terapeutycznym. Myślę o tym, że w procesie rozwoju metod leczniczych w naszej gałęzi medycyny panuje obecnie silny nacisk na tworzenie standardów postępowania, a w procesie kształcenia specjalistów psychiatrii i psychoterapii spodziewane jest ich przyswajanie i następnie stosowanie w pracy według kanonu. Standardy postępowania i rekomendacje leczenia mają być najwyżej cenionymi publikacjami. A odbiorcy, czyli praktycy opieki psychiatrycznej, mają za zadanie się do nich stosować. Czy potrafisz spojrzeć na te zjawiska z dwóch perspektyw jednocześnie – twórcy i lekarza?
MŻ: Adepci sztuk tworzenia mają tu zdecydowaną przewagę: niekoniecznie rządzą nimi definicje czy utarte kanony. Wręcz przeciwnie – nierzadko je kontestują, a wręcz (i bardzo słusznie) pożądają eksperymentu, bo dla potrzeb muzy dobrze jest być niepokornym. Jeśli dany artysta chybi twórczo, to nic złego nikomu z tego powodu się nie przydarzy, nikt też nikogo nie aresztuje ani życia nie pozbawi. My, lekarze, z oczywistych powodów musimy być pokorni, zatem powinniśmy się trzymać ściśle ustalonych reguł postępowania. Jeśli czujemy potrzebę ich modyfikacji, to nie robimy tego w sposób ad hoc, czyli nagły i rewolucyjny. Trzeba nam wpierw daną ideę zbadać, potem ją udowodnić, a na koniec jeszcze opublikować, i to posługując się specyficzną, medyczną nomenklaturą, która w istocie opiera się na topornych i mało atrakcyjnych słowach. Możemy tu zobaczyć owo zderzenie iskry twórczej z lodowatą logiką medycznych konwenansów. Ostatecznie powstaje z tego intelektualny owoc, w którym nie ma – bo nie może być – miejsca na emocje. Widzisz, Sławku, dochodzę do wniosku, iż zadaniem sztuki jest raczej uwodzenie, a medycyny – wręcz przeciwnie – pokorne służenie. Nie oceniam tego. Tak po prostu jest. Ale chyba działa we mnie i ten artystyczny protest: kiedy tylko mogę, czego sam już doświadczyłeś w naszej wieloletniej współpracy, to staram się umknąć tej ostatniej powinności naukowej, więc próbuję opisywać zdarzenia kliniczne w sposób paraliteracki (w żaden sposób nierewolucyjny, a więc i nikomu niegroźny). Może źle to ująłem. Nie staram się. To u mnie spontaniczne. Chciałbym pewnie w ten sposób pogodzić oba, niekiedy sprzeczne sobie światy, albowiem nieustająco one we mnie egzystują i oba wielce poważam. Może jest więc to potrzeba anankastyczna, ponieważ wymaga ode mnie czegoś niemożliwego do zrealizowania: jak ładnie opisać fenomeny, które z definicji są brzydkie, bo chore. A ostatecznie? Poprawiam te zwroty w każdej pracy naukowej (nie tylko własnej), które brzmią zbyt literacko.
SM: Zweryfikuj więc, proszę, na koniec to wszystko, o czym rozmawialiśmy, raz jeszcze. Wydaje mi się bowiem, że mówimy o sprawie fundamentalnej dla współczesnej psychiatrii. O czymś więcej niż tylko sposób, w który opisujemy tematykę zaburzeń psychicznych i nasze spotkania z pacjentami – czy robimy to konwencjonalnie, czy literacko. Mówimy o tym, czy standardy i rekomendacje powinny wyznaczać całą przestrzeń naszej pracy (a taką presję, wydaje mi się, sam niekiedy odczuwam) i czy metaanaliza skuteczności danej grupy leków, przygotowana przez osoby analizujące dane pacjentów, których nigdy nie widziały, powinna być ostatecznym argumentem rozstrzygającym o postępowaniu. Zgadzam się – lodowata logika medycznych konwenansów jest potrzebna, lecz jednak duży wpływ na całe moje życie zawodowe wywarł wywiad z dr. Janem Malewskim, który przeprowadziłem w 1999 r. Doktor Jan Malewski powiedział wówczas: „Teorie trzeba czytać. Ale wydaje mi się piękne powiedzenie, które jest w Fauście Goethego: »Szara, drogi przyjacielu, jest wszelka teoria, a zielone jest drzewo życia«”.
MŻ: Jakże to piękne i mądre słowa… Aż sobie wyobraziłem piaszczystą drogę pośród spalonych słońcem ugorów wijącą się ku odległemu zagajnikowi, który w końcu powita strudzonego wędrowca przyjemnym cieniem i nagrodzi nienachalnym śpiewem ptaków dobiegającym z rozłożystych koron drzew. Można by sobie tam przysiąść na omszałym pieńku w niemym zachwycie nad cudem natury. Ale można też postarać się skorzystać z tak niezwykłej chwili i opisać ją w pragnieniu podzielenia się takim doświadczeniem. Odnoszę wrażenie, że w moim przypadku ten zagajnik to właśnie relacja z niezależną od konwenansów twórczością, a droga to te codzienne ramy standardów medycznych (bądź nawet i artystycznych), czasem, pewnie zbyt często, istotnie lodowatych.
Problem, który teraz poruszyłeś, wydaje się złożony i chyba jest to w ogóle problem naszych czasów. Zdaje się, że młodzi medycy oczekują konkretnej rekomendacji autorytetu, ponieważ dzięki temu nie tylko czują się bezpieczniej, ale i pozostają w profesjonalnej relacji z pracą. Rozumiem przez to, iż oddają tej pracy ściśle określony czas i chcą mieć wtedy konkretnie sprecyzowane zadania do wykonania oraz narzędzia potrzebne do ich realizacji. Tym samym mało atrakcyjnie jawią się im przekazy nieścisłe, nad którymi trzeba się silniej pozastanawiać, także w czasie daleko wykraczającym poza tzw. etat, co powoduje oczywisty dyskomfort, ponieważ w jakiś sposób kradnie poczucie wolności i na dodatek wprowadza naukowe rozterki. Działa to też zwrotnie – oczekiwanie ścisłej standaryzacji stwarza potrzebę istnienia edukatorów służących takiej idei. Ostatecznie powstaje stosunkowo hermetyczny układ relacyjny i on po prostu sobie działa.
Patrząc na to zjawisko z zewnątrz lub mając w nie wgląd, łatwo dostrzec jego ewidentne wady. Niepokoi mnie pewne zrobotyzowanie pracy diagnostyczno-terapeutycznej, czemu sprzyja zbyt dosłowne posługiwanie się terminami typu standaryzacja, kategoryzacja czy ewaluacja. Zobacz, jak nieznośnie pobrzmiewają te wyrazy w świetle naszej delikatności i czujności terapeutycznej względem osoby cierpiącej. Przecież umysł pacjenta nie jest popsutym układem scalonym, a raczej unikatowym konstruktem pełnym czegoś absolutnie niemierzalnego. Owszem, w wielu z nas istnieje pokusa, aby rozumieć człowieczą psychikę właśnie jako zbiór szwankujących procesorów z problematycznymi danymi w zaburzonej chmurze. Kłopot w tym, że te prawdziwe procesory i dane służą tak naprawdę gromadzeniu oraz przetwarzaniu. Naturalnie – mogą również imitować pracę ludzkiego mózgu, jednak to naiwne. Czy my w ogóle pamiętamy o tym, żeśmy sami stworzyli wirtualną karykaturę ludzkiej psychiki, w której wszystko jest tylko jakąś tam projekcją tego, co o sobie wiemy? Komputer jest wszak zupełnie pozbawiony emocji, a te z kolei stanowią podstawę pracy terapeutycznej per se.
Tak więc, posługując się tylko standaryzacją, przyklejamy pacjentowi konkretną łatkę, z którą on już potem pójdzie dalej i – co gorsza – poczuje się po prostu kolejnym przypadkiem. Rodzi to w nim oczywisty bunt względem psychiatrii jako takiej, ponieważ sprawa dotyczy właśnie obszaru psychiki (czyli de facto jestestwa), a nie – dla przykładu – układu pokarmowego. Bo przecież mało komu zależy, aby jego żołądek był piękniejszy od żołądka koleżanki czy kolegi. Owszem, dobrze jest pokazać kontekst fenomenologiczny choroby psychicznej w możliwie zwartym ujęciu, ponieważ objawy są w sumie powtarzalne. Jednak zdiagnozowany człowiek ma też cechy osobniczo zmienne, czyli absolutnie własne i niepowtarzalne. Diagnoza z ich pominięciem oznacza zapędzenie tej jednostki w pewne ramy. Takie ramy całkiem dobrze się spisują np. w tworzeniu malunku, chociaż już nawet tam istnieje klasyczna zasada – jeśli chcesz zrobić dobry obraz, to maluj tak, żeby twoja wizja niejako wychodziła poza oprawę. Czyli np. nie staramy się idealnie wpisać wyciągniętej ręki w obszar płótna, bo byłoby to zbyt sztuczne, a urywamy jej obraz w sposób naturalny. Niech to, co niewidzialne, zapłodni wyobraźnię odbiorcy. Dajmy tej osobie szansę na interpretację, nie starajmy się jej totalnie zdominować. W sztuce to jasne, dozwolone, a wręcz wskazane. W istocie na tym też polega fenomen humanistycznego pojmowania cierpienia psychicznego. Człowiek to nie tylko jego objawy. Jeśli diagnosta będzie kurczowo trzymał się takich sztucznych ram diagnostyczno-terapeutycznych, to z czasem włączą się u niego nuda i frustracja. Adept psychiatrii jest z reguły zdolny i szybko przyswaja obowiązujące standardy. I nagle, moim zdaniem zbyt prędko, przychodzi ten moment rozczarowania: „Aha, to ja już właściwie niczego więcej się tu nie nauczę. Trzeba zmienić ośrodek, bo nie chcę tak pracować aż do emerytury”. Jednak każdy z nas może się też zreflektować i zacząć studiować dzieła Kraepelina lub Freuda. Podejście typu odrobiłem lekcję i tyle nie sprawdzi się w długodystansowej relacji z ...
Wersja prezentująca fragment książki...