- nowość
- promocja
- W empik go
Ptak w sieci - ebook
Ptak w sieci - ebook
Ptak w sieci reprezentuje literaturę kobiecą. Akcja toczy się najpierw w komunizmie, a następnie w wolnej Polsce. Bohaterka Iga Radecka otrzymuje przez Internet wiadomość od mężczyzny, poznanego parę lat wcześniej na Targach Książki w Warszawie. Pomiędzy nią a Wincentym nawiązuje się romans.
Czy Iga znajdzie w nim ukojenie? Jakie życiowe zależności zadecydują o jej losach? Czy zda sobie z nich sprawę i otworzy się na miłość?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-933052-8-5 |
Rozmiar pliku: | 623 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Lubię obserwować ludzi. Patrzeć, jak podpływają do mnie fragmenty z ich życia. Spowalniać myśli i zastanawiać się, czy inni ludzie się kochają albo czy marzą i śnią o miłości. Jak ja.
Lubię obserwować ludzi na ulicy, w kawiarni, w parku. Patrzeć, jak się całują. Podziwiać, kiedy idą razem, trzymając się za ręce. I uczestniczyć w ten skromny sposób w jednym wielkim, miłosnym akcie świata. W takich chwilach zamyślam się i patrzę tęsknymi oczami w dal, a moje serce dosłownie wyfruwa z duszy do tych pięknych i głębokich przeżyć.
Wincenty twierdził, że idealizuję miłość. Lukruję ją. Przesładzam. I że taka miłość w ogóle nie istnieje. To utopia, którą sama sobie wymyśliłam i wyidealizowałam, ponieważ jestem osobą „wyjątkowo wrażliwą” i „emocjonalnie uczuciową”. Twierdził, że tak jak trudno jest w dzisiejszych czasach znaleźć taką kobietę jak ja, tak samo trudno jest znaleźć do takiej miłości mężczyznę.
Wincentego spotkałam na Targach Książki w Warszawie parę lat temu. Podszedł do mnie pod jakimś pretekstem, nie pamiętam dokładnie pod jakim. Był taki „niedopowiedziany”, z lekko rozchylonymi ustami i spojrzeniem, które mówiło: taki właśnie jestem. I to jego spojrzenie zapamiętałam do dziś: ujmujące, zabarwione lekkim niepokojem, a jednocześnie czupurne i jakby czekające na odpowiedź do niezadanego pytania. Spodobał mi się. Miał siwe, a właściwie szpakowate włosy i niebieskie bystre oczy. Obserwowałam go; pamiętam, że coś jakby między nami zaiskrzyło. Potem przyszedł jeszcze raz. I potem znowu. Kiedy pojawił się kolejnym razem, czekałam na jakiś znak albo na zaproszenie, ale nic takiego się nie wydarzyło. Patrzył tylko na mnie przenikliwie, z wyraźnym smutkiem. Zapytał o Targi Książki we Frankfurcie. I tyle. Potem już nie przyszedł. Byłam trochę zła na niego za całą tę sytuację. Powiedziałam do mojej przyjaciółki:
– Taki fajny facet z tego Wincentego, co tu dzisiaj przychodził. Myślałam, że umówi się ze mną na kawę, a on po prostu się więcej nie pokazał.
– Ależ Igo, on tu był! Chyba cztery razy! Tylko ty byłaś zajęta!
– Mogłaś mi powiedzieć, że przyszedł. Ja go nie widziałam.
– Skąd mogłam wiedzieć, że to było dla ciebie ważne? Sama pilnuj sobie facetów!
Zrobiło mi się przykro, ale przełknęłam gorzką pigułkę i pomyślałam, że jeśli mu zależy, to na pewno znajdzie jakiś sposób, żeby mnie, królewnę, odnaleźć.
Sanatorium
Z Nataszą zaprzyjaźniłam się tu, w nadmorskim sanatorium w Nordenay, położonym na jednej z wysp na Morzu Północnym. Wieczorami, po wszystkich zabiegach, wykładach, inhalacjach i po kolacji, pomimo że zaczyna się lekko zmierzchać, chodzimy brzegiem morza w stronę placu zabaw, a dokładnie w stronę huśtawek, które o tej porze zasypiającego razem ze słońcem dnia zieją pustką, i śpiewając rosyjskie stare, pieśni huśtamy się do utraty tchu. My, babuszki! Co to się na tym świecie porobiło. I zagrzewamy się w ten sposób zmarznięte wcześniej i wychłostane przez wiatr.
Wracamy odurzone adrenaliną, wytworzoną w takich ilościach, jakbyśmy co najmniej skakały na bungee. Potem idziemy jeszcze na basen, po którym biorę już tylko szybki prysznic i kładę się spać tak zmęczona, że nie mam już czasu na użalanie się nad sobą i nad moją samotnością.
Dzisiaj Natasza pojechała sama w głąb wyspy. Prosiła co prawda, żebym pojechała z nią, ale po ostatnim wypadzie bolą mnie jeszcze wszystkie mięśnie. Wolę pochodzić sobie po miejskim parku. Tym bardziej że ludzi tu co niemiara. Prawie same zakochane pary. Patrzę na nie z utęsknieniem serca, a jednocześnie z czułością. Tak bardzo pragnę znaleźć się w podobnej sytuacji: doświadczyć miłości i smakować ją wszystkimi zmysłami.
Niedaleko zwalnia się ławka. Czuję znużenie związane z samotnością. Siadam. Oswojone mewy podchodzą do mnie blisko, bliziutko, prawie aż pod same moje stopy i żebrzą o kawałek ciastka. Ludzie leniwie przesuwają się w czasie i przestrzeni. Zmieniają się tylko sylwetki, kolory ubrań i włosów. Niektóre spojrzenia przyciągają moją uwagę, inne są mi całkowicie obojętne. Z zamyślenia wyrywa mnie kliknięcie w telefonie. Odblokowuję go, zerkam na wpisy pod moimi zdjęciami i widzę lajki. Zaraz, czy to na pewno on? Nie dowierzam. Sprawdzam jego fotografię na profilu. Tak! To Wincenty! Ileż to już lat minęło od naszego ostatniego spotkania w Warszawie? Trzy? A może pięć? Nieważne. Wpisuję podziękowanie. On mi odpisuje. Ja jemu też. On wysyła mi bukiecik przylaszczek, które sam sfotografował gdzieś w puszczy. Ja jemu fotki z parku. On…
Przez następne dwa dni piszemy ze sobą prawie bez przerwy, aż nagle Wincek pyta, czemu właściwie ze sobą piszemy, skoro się prawie nie znamy, i że to ja go uwiodłam. Nie miałam pojęcia, jak powinnam potraktować to jego stwierdzenie: jako żart? A on zaraz dodaje, że nastała epoka uwodzenia kobiet. I ni stąd ni zowąd stwierdza:
– Przeżyłaś wiele. Ja przy Tobie jestem neptek.
– Skąd wiesz? I o czym Ty w ogóle piszesz?
_– Wczoraj przeczytałem Twojego bloga. Można z tego zrobić książkę, a nawet scenariusz._
_– Ach, tak? –_ zdziwiłam się. _– Jednak musisz wiedzieć, że ja niekoniecznie piszę tak, jak jest, tylko jak ja to wszystko widzę, a to jest ogromna różnica. Wydarzenia widziane oczami jednej kobiety nie zawsze są obiektywne._
– Taaa. To, co przeżyłaś, jest prawie nieprawdopodobne. Tego nie można sobie wymyślić. Napisz książkę, pomogę Ci ją wydać.
– A napisać pomożesz?
– Napisać nie, ale można kogoś o to poprosić.
– Dzięki. Nie trzeba, żartowałam. Naturalnie, mogłabym spróbować napisać ją sama.
– Oczywiście, też tak myślę. Bardzo ładnie piszesz. Poza tym jesteś
bardzo twardą osobą. Po tylu przeżyciach odnosisz sukces. Tak naprawdę zawsze wychodzisz z opresji. Podziwiam Cię.
– Ty mnie podziwiasz?
– Tak, dlatego namawiam Cię do spisania Twojej historii. Masz dobry styl. Jesteś malarką, poetką. Do tego pisarka, to brzmi dumnie!
– Dziękuję. To miłe. Tylko po co miałabym pisać o sobie? Dla rozgłosu?
_– Nie. Powinnaś napisać, żeby inni na Twoim przykładzie byli odważni i nie bali się trudnych sytuacji. Bo, jak widać, można. Można przejść ten czarny ocean życia i się nie utopić._
Wróciłam ze spaceru. Zmarznięta, ale zainspirowana. Przebieram się, piję gorącą herbatę i patrzę przez okno. Jak to dobrze, że mam widok na morze, myślę. Bezkresne i nie do końca zrozumiałe. Jak nasze życie.
Odlot
Zamknęłam oczy. Leżałam w łóżeczku. Ile mogłam mieć lat? Cztery? Pięć? Jeszcze nie chodziłam do szkoły. Gwiazdy oświetlały niebo nade mną, a ja przemieszczałam się po nim w jakiejś szklanej bańce. Nie odczuwałam bezkresu kosmosu, jakby był zawężony do moich rozmiarów. Zwłaszcza ten fragment przy mnie. Reszta wydawała się być oddalona i rozmazana, ale wiedziałam, że to pozory; przestrzeń, w której przebywałam miała swój początek i koniec. Mimo to, a może właśnie dlatego, byłam zachwycona! Odczuwałam niczym nieuwarunkowaną wolność, podczas której podziwiałam mieniące się milionem malutkich iskierek gwiazdy!
Nagle zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie, jak przy ostrym hamowaniu. Zarzuciło mnie do przodu i spowodowało gwałtowne konwulsje. I wtedy usłyszałam dochodzący do mnie z zaświatów głos. Należał do mojej mamy:
– A to cholera! Narzygała na pościel. Dopiero dzisiaj ją zmieniałam.
A po chwili w stronę kuchni do ojca:
– Nie wiem, czy w ogóle pojadę z nią na ten pogrzeb.
Natychmiast dotarło do mnie, że mama mówiła o mnie, i że na tym
właśnie wyjeździe pociągiem do dużego miasta zależało mi najbardziej. To miała być moja pierwsza w życiu, wspaniała przygoda.
– Mamuś, pojadę – odpowiedziałam błagającym tonem. – Już nie będę cholerą. Proszę.
– Zobaczymy.
Na drugi dzień wyzdrowiałam, a na trzeci pojechałyśmy. Samego pogrzebu nie pamiętam, ale wiedziałam, że ta zmarła to była ciocia mojej mamy, która się za nią i jej siostrami zawsze przed babcią ujmowała. Pamiętam też, że w katedrze dostałam od jakiegoś księdza obrazek za to, że grzecznie klęczałam, a od mojej żyjącej jeszcze cioci chustkę z tureckim wzorem po zmarłej. I że mama w nocy miała znaki od ducha tej zmarłej, tylko nie bardzo wiem, po co. Może jednak spróbuję od początku.
Czy mogę przedstawić?
Mój tato pracował jako elektryk, a moja mama zajmowała się domem. Było nas wszystkich razem siedmioro: ja, rodzice i moi bracia. Pierwszego mama urodziła „za panny”. A wcale nie było łatwo w tamtych powojennych czasach, będąc samotną kobietą, mieć odwagę urodzić dziecko, czyli pokochać je bez względu na wszystko jeszcze przed urodzeniem. Mama opowiadała mi, że jako panienka lubiła spacerować ze swoimi siostrami w ubraniach od cioci z Ameryki wzdłuż ulicy, przy której mieszkały. Kiedy zaszła w ciążę, musiała wracać z pracy do domu przez pola, żeby jej nikt nie widział, bo babcia mówiła, że to hańba chodzić przed nosem sąsiadom, będąc w ciąży z bękartem. Dlatego, żeby nie denerwować sąsiadów i babci, mama szła okrężną drogą, podczas której śpiewała Januszkowi piosenki, głaszcząc go po swoim zaokrąglonym brzuszku. Januszek przyszedł na świat w domu babci. Kiedy był jeszcze całkiem mały, to babcia straszyła go parasolem, żeby się czegoś bał. Potem mama poznała tatę i razem z Januszkiem przeprowadzili się z tarnowskiego na „dziki zachód”. Tak zwykła mawiać.
Puszyn być może nie różnił się niczym szczególnym od innych polskich miast, może i leżał na „dzikim zachodzie”, ale cała przestrzeń dookoła niego była dla mnie jak zaczarowany dywan. Wystarczyło pójść za miasto, żeby wznieść się na nim do krainy marzeń i podziwiać cudeńka natury: kwiaty, ptaki, motyle i drzewa. Oczywiście było tego piękna o wiele więcej, ale teraz nie o tym będę pisała.
My przyszliśmy na świat w Puszynie właśnie; dwa lata przede mną Tosiek, potem ja. Mama często mówiła, że jestem w czepku urodzona. Miało to oznaczać, że będę miała w życiu szczęście. Przez parę lat to ja byłam dla mamy najważniejsza. Tosiu był wkładany do pralki „Frani”, ponieważ nie było jeszcze w sklepach żadnych chodzików ani innych luksusowych sprzętów dla dzieci, i przesiadywał w niej mój czas karmienia. Januszek jako najstarszy musiał podawał moje i Tośka smoczki, wypluwane regularnie na podłogę.
Potem przyszli na świat moi kolejni bracia: Radek i Maciuś, który ciągle chorował. Musiałam więc coś ze sobą zrobić, żeby „tak nie siedzieć jak krowa na miedzy”, jak mawiała mama. Zainspirowana oglądanym w telewizji „Jeziorem Łabędzim” Czajkowskiego (oczywiście nie miałam pojęcia, że to Czajkowski), postanowiłam zostać baletnicą. Godzinami naśladowałam występujących w telewizji tancerzy i tak długo próbowałam utrzymać się na palcach stóp, aż wreszcie mi się to udawało. Potem wykonywałam te czynności wielokrotnie, a muszę powiedzieć, że wcale nie było to łatwe: palce bolały mnie i były zaczerwienione; nieraz wydawało mi się, że zaraz mi odpadną. Z czasem potrafiłam utrzymywać się na nich coraz dłużej i dłużej, aż wreszcie nauczyłam się tańczyć! Mama z początku przestrzegała mnie, że „popsuję” sobie nogi, ale potem, widząc moje zamiłowania artystyczne, dała spokój. Pewnego dnia zapisała mnie nawet do baletu, który właśnie otwierano w naszym mieście! Moja radość nie trwała jednak długo; sprawa baletu upadła, ponieważ nie było wystarczająco dużo dzieci. Płakałam, nie mogąc uwierzyć, że los spłatał mi takiego figla na samym początku mojej kariery! Tańczyłam jednak dalej, aż do pewnego momentu, w którym zrozumiałam, że wykonywanie ciągle tych samych figur nie ma sensu. W tym czasie mój starszy brat poszedł do pierwszej klasy. W domu ciągle odrabiał lekcje; zauważyłam, że z czytania można się było dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Podpatrywałam więc Tośka, pytając jego albo mamę:
– A co to za literka? A jak się na nią mówi?
Bardzo szybko zaczęłam samodzielnie czytać. Pierwsze bajki znalazłam na strychu naszej kamienicy. Z nich dowiedziałam się, że istnieje miłość, ale może w każdej chwili umrzeć razem z kochającymi się osobami, i że pozostaje po niej pamięć, którą należy pielęgnować. Dowiedziałam się też, że trzeba dużo wycierpieć, żeby zwyciężyło dobro, na które tym cierpieniem właśnie trzeba zasłużyć. Bardzo przeżywałam bajkę o „Jasiu i Małgosi” i właśnie dzięki niej zrozumiałam, że niektórzy rodzice wcale nie są dobrzy dla swoich dzieci. Nie to, co moja mama! Ona była najlepsza na świecie! Czasami mówiła nawet do mnie „moja ty królewno”.
Podwórko, gruzy i my łobuzy
Naprzeciwko naszego okna od podwórka rosły grusze. Były tam też garaże najbogatszych sąsiadów. I wisiały sznurki na bieliznę. A po prawej stronie
takie małe podwóreczko babci Kafkowej, odgrodzone niziutkim płotkiem.
Nasze podwórko było piękne i ogromne. Często graliśmy na nim w klasy plitką, znalezioną na gruzach naprzeciwko. To był taki płaski kawałek dachówki, wielkości mniej więcej połowy tabliczki czekolady, który należało przesuwać skacząc na jednej nodze. Nie wolno było kopnąć plitki na linię, żeby nie skusić. Graliśmy też w dwa ognie, jeśli ktoś w ogóle miał piłkę, albo w niewidzialną rękę. Ta ostatnia zabawa polegała na tym, żeby zrobić komuś z sąsiadów coś dobrego, ale żeby nie było wiadomo, kto to zrobił. Kiedy jednak babci Kafkowej przywieziono węgiel i nie miał jej kto tego węgla znieść do piwnicy, poszliśmy wszyscy do pomocy, rezygnując z „niewidzialności”. Oberwało mi się wtedy strasznie od mamy za nową kurtkę, którą „usmoliłam”. Byłam wtedy „głupią cholerą”, dopóki kurtka nie została przez mamę wyprana.
Nasze podwórko, jak już pisałam, było piękne i ogromne. Kiedy jednak trochę podrośliśmy, podwórko zaczęło się stawać małe i brzydkie. Chodziliśmy wtedy my, wszystkie dzieciaki z naszego podwórka, na drugą stronę ulicy na gruzy. Była to wielka, pokryta powojennymi szczątkami domów, łąka. Tu to dopiero można się było bawić! Zawalone domy, cegły, plitki, a dookoła pełno pachnących roślin i krzaków jeżyn. Oczywiście potykaliśmy się często o te cegły i zdzieraliśmy sobie kolana na tych gruzach, ale kto by na to w ogóle zwracał uwagę!
Byle jaki wujek
Pewnego wiosennego dnia, naprzeciwko nas w kamienicy przy „gruzach” zamieszkała ciocia z wujkiem i trzema córkami: Melą, Gizelą i Bernadetą. Na początku odwiedzaliśmy ich z mamą i Radkiem. Potem, kiedy urodził się Maciuś, ja i Radek przybiegaliśmy sami. Przesiadywaliśmy zawsze w kuchni, bo tu skupiało się całe życie rodzinne.
U cioci wszystko było inne i jakże ciekawe! Na przykład taki mały stołeczek na kółkach przy piecu. Każdy bardzo chciał na nim siadać i jeździć tam i z powrotem, słuchając radosnych ciocinych wywodów. Albo wiecznie zimny pokój, w którym od świat Bożego Narodzenia do wiosny stała olbrzymia sosna, przysłana pociągiem przez babcię z Krakowa. Domyślałam się, że my na taką choinkę nie zasługiwaliśmy. Za to ciocina sosna przystrojona w rajskie jabłuszka i pierniki pachniała tak pięknie lasem i szyszkami!
Drugi pokój, sypialny, był jeszcze bardziej interesujący. Po prawej stronie od wejścia, w kąciku znajdowały się dwa wózki, w których leżały przepiękne lalki, ubrane w atłasowe suknie; jedna ładniejsza od drugiej. Byłam szczęśliwa, gdy ciocia pozwoliła mi chociaż przez chwilę się nimi pobawić. A ona śmiała się, widząc mój zachwyt.
Mój młodszy braciszek wolał wujka. Od razu wdrapywał się mu na kolana i uczył się od niego rysunków. Bo rysować nasz wujek potrafił. Jeszcze jak! W przedpokoju wisiały obrazy z różami, które on tak pięknie własnoręcznie namalował. Nie przypominam sobie za to, żeby coś mówił. Raz spytałam o to ciocię i usłyszałam w odpowiedzi: Ach, ten twój „byle jaki” wujek, dziecko. Pamiętam też, że kiedy ciocia o nim opowiadała, to podnosiła głos i wzywała wszystkich świętych, ale nigdy nie słyszałam, żeby on w domu cokolwiek powiedział. Za to gdzie indziej mówił. Radek twierdził, że wujek miał bardzo miły głos. W zakładowym przedstawieniu, w sztuce Wiliama Szekspira, grał z powodzeniem zazdrosnego Otella. Wszyscy byli tą jego grą oczarowani. Bo wujek miał bardzo romantyczną duszę. W ogóle był to ponoć miły, skromny i lubiany człowiek. Ciocia twierdziła, że lubili go tylko koledzy, z którymi pił. A przecież mój brat, Radek, też przepadał za nim. Wujek ocieplał go. Był dla niego takim zastępczym ojcem. Kiedy Tosiu i Radek spotkali kiedyś wujka w drodze do domu, to wyrecytował im tego zakładowego Otella! Za to gdy wujek wracał do domu, to ciocia żadnego Szekspira słuchać nie chciała, tylko biła go taką drewniana miotełką do zbierania śmieci. Tę właśnie miotełkę miała zawsze pod ręką, bo co, jak co, ale śmieci pod stopami to moja ciocia potrafiła wyczuć nawet u tego najmniejszego bosego paluszka u nogi. Podginała wtedy tak śmiesznie wszystkie palce u stóp do góry, żeby się nie pobrudziły, i krzyczała do swoich córek:
– Kozy, zamiatać mi tu!
Moja mama często stawała w obronie wujka twierdząc, że on nie jest pijany tylko podpity, i że nie przepija wszystkich pieniędzy jak nasz tato. Ciocia natomiast uważała, że mama ma bardzo dobrego męża, który potrafi się zatroszczyć o wszystko, tylko nieraz sobie wypije, ale ona nie umie z nim postępować i prowokuje go. Mama broniła się, powtarzając ciągle:
– Przyganiał kocioł garnkowi!
I wypominała cioci jak to wujek musi często sypiać w łóżeczku dla dzieci, stojącym w kuchni, tak to ciocia umie się obchodzić ze swoim mężem! Raz się nawet o to posprzeczały tak skutecznie, że ciocia podobno uderzyła mamę w głowę mydłem, które akurat trzymała w ręce i przez jakiś czas nie odzywały się do siebie. Nie miało to jednak żadnego wpływu na moje dobre relacje z ciocią. Odkąd zaczęłam tam przychodzić, to ona zawsze mnie dowartościowywała i wspierała. W przeciwieństwie do swoich córek. Cokolwiek by nie zrobiły, robiły źle. Cokolwiek ja robiłam, w oczach cioci zawsze znajdowało to uznanie i aprobatę. Raz tylko, kiedy wylałam atrament na nowy obrus i schowałam się pod stołem, ciocia nie pochwaliła tego uważając, że powinnam się zwyczajnie przyznać do winy i przeprosić. Nie miałam na tyle odwagi, ponieważ myślałam, że zasłużyłam na lanie, ale ciocia wytłumaczyła mi, że nie bije się dzieci za to, że zrobiły coś nieumyślnie. Moja mama jednak o tym nie wiedziała. W innych natomiast przypadkach ciocia często chwaliła mnie do swoich córek:
– Mela, zobacz, jak Iga pięknie obrała ziemniaki. – Gdzieś ty się tego, dziecko, nauczyła? – pytała mnie.
Po takim stwierdzeniu chętnie pomagałam cioci dalej, na przykład brałam się za zamiatanie podłogi. A ona co to:
– Zobacz, Beta, jak się powinno zamiatać!
Często otrzymywałam od cioci takie czy inne pochwały, nie sposób byłoby ich wyliczyć. W tym wszystkim dla mnie najważniejszy był fakt, że moje wysiłki zasłużenia sobie na miłość u dorosłych, nie szły jednak na marne.
U nas w domu było odwrotnie. W oczach mojej mamy to moje kuzynki były ułożone, skromne i grzeczne. Podczas gdy więc ja często byłam „nieposłuszna”, „pyskata” i „krnąbrna cholera”, to Mela była zawsze dla mojej mamy wzorem wszelkich cnót, Gizela – symbolem skromności i łagodności, a Bernadeta miała wszystkie te zalety razem wzięte.
***
Usłyszałam kliknięcie. Wspomnienia rozwiały się jak mgła. Zaglądam na Messengera. To Wincenty.
– Halo, jesteś? Co słychać? Chciałem Ci życzyć dobrej nocy.
– O, to miłe z Twojej strony. Dobranoc.
– A co robisz?
– Piszę.
– Piszesz? Co piszesz?
– Wspomnienia, do których tak mnie zachęcałeś. Kto wie, może będzie z tego książka.
– To wspaniale! Już się cieszę i nie przeszkadzam. Pisz!
– Nie przeszkadzasz. OK. Piszę.
– I bywaj.
– W Twojej komórce?
– Nazywaj to, jak chcesz. Swoją drogą szybko Cię przekonałem.
– To chyba dobrze?
– To bardzo dobrze. Ciekawe, czy do innych rzeczy też Cię tak szybko przekonam?
– Do następnego kliknięcia!
– Dobre. Cześć.
Rabatki pełne roboty, śmierdzące pety i koty
Ciocia miała kwiaty w ogródku za domem. Uwielbiałam w nim przebywać. Rosły tam, oprócz warzyw i owoców, lewkonie, lwie paszcze i kosmoski.
Pewnego razu moja kuzynka Mela wymyśliła taką fajną zabawę w pogrzeb. Chcę zaznaczyć, że Mela była ode mnie starsza i zawsze miała wspaniałe pomysły. Wytłumaczyła mi, że zabawa w pogrzeb polega na tym, że będziemy się po kolei kładły na trawę i udawały martwe, a ta, która akurat będzie w tym momencie żywa, musi rozsypać kwiaty na grobie i śpiewać piosenki. Ja byłam pierwsza martwa, a ona demonstrowała mi, jak powinien wyglądać solidny pogrzeb. Otworzyłam oczy, żeby podglądać, ale Mela zabroniła, ponieważ umarli nie widzą. Potem nasypała na mnie całą górę lewkonii, które wcześniej zerwałyśmy z ciocinych rabatek, i śpiewała. Na to wszystko nadeszła ciocia i w nieskrywanej rozpaczy krzyknęła:
– A to małpy, popsuły mi kwiatki!
Zerwałam się na równe nogi i popatrzyłam na efekt naszej zabawy. Rzeczywiście na trawie leżało pełno główek kwiatków, lekko zmaltretowanych przez nasze „bestialskie” podejście do przyrody. Po chwili gniewu ciocia wytłumaczyła nam, że trzeba włożyć wiele trudu, żeby powstały takie piękne, kwiatowe rabatki. Wtedy postanowiłam już nigdy nie niszczyć tych maleńkich cudów natury. Być może nawet z tego tłumaczenia zrodził się we mnie szacunek do natury. Kto wie.
Z mamą też chodziłam jako dziecko na łąkę za miasto. Rósł tam olbrzymi krzew dzikiej róży, która demonstrowała w momencie kwitnienia swoje cudne kwiaty tak majestatycznie, a jednocześnie delikatnie i zachwycająco, jakby od początku istnienia była świadoma swojego niepowtarzalnego piękna. Mama opalała się na kocu, a ja zgłębiałam tajniki tych kwiatowych czarów. Nie uszedł też mojej uwadze krzew czarnego bzu, który jakby na przekór swojej nazwie zakwitał na biało właśnie. Jego kwiaty ułożone w misterną koronkę zadziwiały mnie niemożliwą do opowiedzenia dystynkcją, a zapach dopełniał czaru świetności. Oczywiście za całą poezję mojego zachwytu służyły mi wtedy jedynie szeroko otwarte oczy i serce. Często zbierałam na tej łące stokrotki i wiłam z nich wianki. Albo robiłam z polnych kwiatów najpiękniejsze bukiety wdzięczności dla mojej mamy. Kiedy jednak zostawałam w domu sama, natychmiast biegłam przez ulicę do moich kuzynek na gruzy. To właśnie tam Mela pewnego dnia zaproponowała, żebyśmy pozbierały trochę petów, porozrzucanych przed ich bramą na betonie, a potem, zapaliły tak, jak to robią dorośli. Początkowo jej pomysł bardzo przypadł mi do gustu, ale pety okazały się być niesmaczne, duszące i śmierdzące. Daleko odbiegały od naszych dziecięcych przysmaków. W dodatku na tym haniebnym czynie złapała nas młodsza siostra Meli, Gizela, i poszła na skargę do cioci. Wiem, bo ukryłam się za drzwiami i słyszałam, jak mówiła:
– Mamo, a Mela i Iga paliły papierosy.
– Papierosy? – zdziwiła się ciocia – gdzie tam, skąd by je wzięły?
– Zbierały u nas przed domem! Sama widziałam!
– Przed domem mówisz? – zaśmiała się ciocia. – To one zbierały pety.
– Tak, mamo. Zbierały je i podpalały.
– Eee, to nie było palenie. One tylko pewnie chciały spróbować, jak smakuje papieros.
– Ale one się zaciągały, widziałam!
I wtedy stało się coś, co mnie jeszcze bardziej zdziwiło i zaskoczyło. Ciocia podniesionym głosem spytała:
– A ty, dlaczego skarżysz? Nieładnie jest skarżyć!
Po chwili dodała:
– A wszystkie chociaż wyzbierały? Przynajmniej będzie czysto.
I zaśmiała się, jak to ciocia. A mi spadł jakby kamień z serca! Zostałyśmy uniewinnione! Wybiegłam na podwórku i powiedziałam Meli, żeby się nie bała, bo ciocia wcale się na nas nie gniewa. Wszystkie dzieciaki na podwórku o tym też wiedziały. Owszem, zrobiłyśmy coś złego, ale same nie stałyśmy się przez to złe! Mało tego: ja osobiście poczułam się rozumiana i akceptowana jak nigdy dotąd! To była piękna lekcja o miłości, która czyni dziecko naprawdę dobrym i szczęśliwym.
Na początku pierwszej klasy bardzo się nudziłam. Wszystkie dzieci uczyły się dopiero literek, a ja potrafiłam już czytać i pisać. Nauczycielka zaproponowała nawet mojej mamie, żeby przesunąć mnie od razu do drugiej klasy, ale mama się nie zgodziła. Zajęłam się więc udzielaniem korepetycji mojej koleżance z klasy, Marysi, która mieszkała prawie po sąsiedzku. Jej mama dawała mi za pomoc orzechy, które uwielbiałam oraz cukierki, od których nam, dzieciom, psuły się zęby. Kiedy więc Kinga zachorowała na szkarlatynę, a jej mama już wiedziała, że jestem korepetytorką, to z nią też nadrabiałam zaległości w szkole. Wtedy za to uczenie zarobiłam moje pierwsze w życiu, prawdziwe pieniądze, które moja mama natychmiast wyprała! A potem wyprasowała! Nakrzyczała też na mnie, że przyjmuję pieniądze od obcych ludzi i zabroniła mi chodzić uczyć chore dzieci, żebym sama się nie rozchorowała. Powiedziałam mojej mamie, że na lekcji religii siostra Hermina od elżbietanek mówiła, że mamy odwiedzać chore dzieci. Mama natychmiast odparła, żeby siostra Hermina sama je sobie odwiedzała. Nie chciałam się z mamą zgodzić, ale nie mogłam jej narzucić mojego zdania, dałam więc spokój.
Pewnego dnia poszliśmy całą klasą na katechezę do kościoła. Klęknęłam w ławce i odmawiałam pacierz. Kinga bawiła się w tym czasie moimi włosami, upiętymi w brzydki koczek. Nie cierpiałam go, ale mama się uparła, że grzeczne dziewczynki mają takie na głowach. W duszy byłam więc zadowolona, że Kinga zmienia mi uczesanie. Nagle jak spod ziemi wyrosła siostra Hermina i uderzyła Kingę w twarz. Powiedziała, że to za złe zachowanie. Najpierw pomyślałam, że Pan Bóg się na Kingę obraził. Ale natychmiast uznałam, że taka kara za czesanie włosów byłaby zbyt surowa. Nie ukrywam, że było mi bardzo przykro, chociaż to Kinga płakała. Po katechezie uradziłyśmy więc, że obie powinnyśmy pójść do spowiedzi. Umówiłyśmy się na drugi dzień przed domem i poszłyśmy do kościoła. W środku nikogo nie było. Długo sprzeczałyśmy się, gdzie powinnyśmy się wyspowiadać. Ja chciałam w ławce, przed ołtarzem głównym, Kinga się uparła, żeby przed Matką Boską. Stanęłyśmy więc każda z innej strony i po cichutku wyznałyśmy Matce Bożej swoje grzechy. Po powrocie do domu opowiedziałam o tym mamie, a ona najpierw się przeraziła, potem na mnie nakrzyczała, a dopiero na końcu wytłumaczyła, że nasza spowiedź była nieważna.
W drugim półroczu pierwszej klasy doszła do nas nowa uczennica, Wandzia. Nasza pani natychmiast nas wszystkich poprzesadzała, a Wandzi wskazała miejsce przy mnie. Zaprzyjaźniłyśmy się. Pewnego dnia po lekcjach Wandzia powiedziała mi w zaufaniu, że należy do Kościoła ewangelickiego i jest bardzo wierząca. Podarowała mi nowiutkie „Cztery Ewangelie” Jezusa. Zaczęłyśmy je wspólnie po lekcjach czytać. Byłam zachwycona – może nie tyle samym tekstem, ile tymi maluteńkimi literkami, zapachem i czystością tej malutkiej książeczki i tą tajemniczością, która towarzyszyła nam podczas lektury. Moja mama jednak szybko zorientowała się, że nie wracam do domu na czas i znalazła u mnie te Ewangelie. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że to jest Boże Słowo; mama zabrała mi tę książeczkę, a Wandzię nazwała „kociarą”. Powiedziała też, że taka dziewczynka jak ja nie powinna nawet z nią rozmawiać, ponieważ ona należy do innego Kościoła, a każdy powinien należeć do takiego Kościoła, w którym został ochrzczony. Mama poszła też do szkoły do mojej pani i długo z nią rozmawiała. Po tym incydencie nie siedziałam już z Wandzią. Muszę przyznać, że wtedy też zaczęłam patrzeć na nią trochę inaczej; wydawało mi się nawet, że rzeczywiście czuć było od niej kotami.