- W empik go
Puch, kot nad koty - ebook
Puch, kot nad koty - ebook
Puch to kotek tyleż mały, co zarozumiały. Psoci na potęgę i widzi tylko czubek własnego nosa. Młody zwierzak jest jednak otoczony przez grupkę kocich i psich przyjaciół oraz wyrozumiałych ludzi, z opiekunką Katarzyną na czele. Przeżywa z nimi zaskakujące i zabawne przygody, aż w końcu... jego charakter ulega przemianie! Doskonała książka pozwalająca wczuć się w emocje i myśli zwierząt. Interesująca pozycja dla miłośników twórczości Marii Kownackiej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-9658-2 |
Rozmiar pliku: | 395 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy wynurzył się z psiej budy stary Tupi. Otrząsnął gęste kudły. Oblizał się szerokim ozorem. Kichnął raz, kichnął drugi. Obrócił się w stronę budy i zawołał swoim głębokim basem:
– Wychodzić tam, jeden z drugim, leniuchy!
– Bo co? – pisnął gdzieś z głębi zaspany głos foksa Ciapy.
Tupi, co już czochrał się zawzięcie i przepędzał poranne zgłodniałe pchły, porwał się na równe nogi i warknął z pasją w stronę budy:
– On się pyta! Niby to nic nie wie! Ciapek! Niewinny kanarek!
– No, bo co? – dopytywał się sennie Ciapa pomiędzy jednym ziewnięciem a drugim.
– No, bo w drzwiach od kuchni zgrzytnął już klucz. Rozumiesz, ty leniu? Lada chwila zjawi się Katarzyna! A zresztą! Śpij sobie na oba boki, mój Ciapku! Złotko moje najmilsze – drwił Tupi.
Ale Ciapa nic sobie nie robił z tych pokpiwań. Nie myślał też ruszać się ze słomy. Utonął w niej aż po koniec nosa. Ciepło mu było, miękko i przytulnie.
– Tupi ranny ptaszek! Zawsze mu pilno! Tak dobrze byłoby jeszcze się zdrzemnąć! Choćby chwilę! Choć jedno okamgnienie! – mamrotał Ciapa, wygodniś i śpioch nad śpiochy, a ziewnął przy tym tak smakowicie, że aż Tupiemu na ziewanie się zbierało.
Ale nagle wrzasnął ze złością:
– Nie możesz to uważać? I nie deptać starszych? Ty kociaku!
Z budy wyskoczył w tej chwili na dobry metr w górę mały kotek. Można by o nim powiedzieć, że niegdyś był on niezawodnie biały. Ale to było dawno. Bardzo dawno temu! Zapewne wówczas, kiedy się urodził. I kiedy Imka, jego matka, wylizywała go co dnia do czysta. Od tego czasu minęło już jednak kilka długich tygodni.
Czy przez ten czas kot się mył? Mył tak porządnie, od głowy do ogona, choćby raz jeden? To było bardzo wątpliwe. Raczej można by przypuścić, że od porządnego mycia uciekał on jak od zarazy. Bo futerko miał zmechrane i polepione w strąki. Cały był brudnoszary. A tu i ówdzie przelewały się po nim ciemniejsze zacieki. I wstyd powiedzieć, pstrzyły się na nim plamy. Wyraźnie tłuste plamy.
Flejtuch to był, nie kot, i tyle.
Przesadził Tupiego. Opadł na cztery łapy. Zebrał je razem. Wygiął grzbiet w pałąk. Nastawił ogon do góry. I ziewnął tak, że aż się wstrząsnął cały.
– Ty smarkaczu! – burknął na niego Tupi. – Kiedy ty się nauczysz jakich takich manier w obcowaniu ze starszymi?
– Bo niby co? – spytał dość obojętnie kotek.
– Nie! To się doprawdy świat kończy! – obruszył się Tupi nie na żarty. – Przeskakuje mi przez głowę i jeszcze się pyta!
Kotek spojrzał na rozgniewanego Tupiego, oblizał się i bąknął na odczepne:
– Ach, o to chodzi? Dobrze. Już nigdy nie będę.
– Umyj się, Puch! Niech no matka zobaczy, jak ty wyglądasz, to lanie pewne! – zwrócił mu uwagę udobruchany już Tupi.
Puch spojrzał jeszcze raz wnikliwym zezem na Tupiego. Mruknął do siebie pod nosem:
– Zejdźmy wujowi Tupiemu z oczu! Zawsze jest zły, kiedy wstanie za wcześnie.
I pobiegł pod werandę. Schował się tam w kąt. Wypędzał z siebie resztki snu. Przeciągał się, ziewał. Wyginał raz po raz grzbiet. I o dziwo! Mył się!
Tylko nie myślcie, proszę, że robił to porządnie, tak jak inne koty się myją. Nic podobnego!
Naślinił jedną łapkę. Ostrożnie jak na lekarstwo! Przesunął ją po mordysi tak szybko, że ledwie mignęła w oczach. I już był gotów! Wyszedł spod werandy.
– Umyłeś się? – pyta Tupi.
– O i jak jeszcze! – odpowiada mu Puszek.
Tupi obejrzał go od głowy do ogona.
– Nie bardzo to poznać po tobie – zaśmiał się.
Puch puścił te drwiny mimo uszu. Przysiadł się do Tupiego. Siedzą. Tupi czuje po chwili, że coś go szarpie za kłaczki w ogonie. Ogląda się.
– Coś ty się znów, smarkaczu, uczepił mojego ogona? – warknął na kociaka.
– Wybieram wujowi słomę! – odpowiada na to Puch nie zmieszany.
– A co ci ta słoma w moim ogonie przeszkadza?
– Przeszkadzać to mi nie przeszkadza – mruczy Puszunio – tylko sobie myślę...
– Co sobie myślisz, ty koci łobuzie?
– Myślę sobie, że gdyby się wuj tak umył raz a porządnie, to by z tym było wujowi bardzo do twarzy – pisnął Puch.
I jednym skokiem już był na parkanie.
Tupi aż przysiadł na ogonie z oburzenia.
– Coś ty powiedział do wuja? – warknął. – Czekaj! Dostaniesz ty za swoje. Już ci matka tak da, że popamiętasz!
Ale Puszek nic sobie z tych gróźb nie robił. Chodził po sztachetach tam i z powrotem. I mruczał do siebie:
– Ja jestem kot nad koty! I nikogo się nie boję!
Bo zarozumiałe to było kocisko, jak mało kto.
Nagle zatrzymał się. Wyciągnął szyję i wrzasnął na całe podwórko:
– Baczność! Katarzyna!
Tupi na ten okrzyk zapomniał o gniewie na Puszunia. Wsadził głowę w budę i szczeknął co tchu w płucach:
– Katarzyna! Śpiochy!
Ciapa pierwszy wyprysnął, jakby go sprężyna wyrzuciła. Za nim wysunęła się Imka. Po niej, przeciskając się jedno przez drugie, przewalając się, kotłosząc z piskiem i awanturą, gramolił się psi drobiazg: Laluchna i Pieprzyk.
Ciapa puścił się w przymilnych podrygach ku Katarzynie. Za nim biegł trop w trop Laluś. No i Pieprzyk. Zataczały się na miękkich jeszcze ze snu nóżkach, wpadały na siebie, przewracały się. Aż wreszcie dopadły do Katarzyny. Wspięły się do jej kolan i podrygiwały ku niej tak zabawnie, że Katarzyna spojrzała na nie łaskawie i powiedziała wcale przyjaźnie:
– Tak wam się śpieszy do jadła, co?
Tupiego aż zemdliło na ten widok z obrzydzenia. Obrócił się do podwórza ogonem.
– Ani za grosz nie ma to psiej godności! A wszystkiemu winien ten lizus Ciapa! – warczał pod nosem i krzywił się tak, jakby miał ocet na języku.
A Puszek przeczekał, aż Katarzyna znalazła się w kurniku. Zeskoczył wtedy z parkanu. I chyłkiem, tuż przy samej ścianie, żeby się Katarzynie jak najmniej pokazywać na oczy, sunął ku otwartym drzwiom kuchni.
Zobaczył to Tupi i woła:
– Puch! A ty dokąd? Wróć! Zmalujesz co w kuchni, a na kim się skrupi? Na nas! Wróć, powiadam ci! Puch!
Ale Pusznio nawet się nie obejrzał. Smyrgnął w otwarte drzwi. I tyle go widzieli.II
Tupiego aż ponosiło ze złości na Puszunia. Skoczył do kocicy.
– Imka! Jak ty chowasz swoje dzieci! Nie widzisz to, co twoja pociecha wyprawia?
Imka zabierała się właśnie do mycia. Nie była więc skora do rozmowy. Spojrzała też z góry na Tupiego i pyta półgębkiem:
– Która?
– Ona się pyta, która! – zaperzył się Tupi.
– Tyle ich już miałam, mój drogi. Nic dziwnego, że nie wiem, na które z moich dzieci się gniewasz! – mruknęła niewyraźnie, bo właśnie wodziła łapką po pyszczku.
– Twój Puch się stawia! Narazi się na lanie. Jeżeli nie ode mnie, to na pewno od Katarzyny! – krzyknął Tupi, zupełnie wyprowadzony z równowagi.
Imka przerwała na chwilę mycie. Spojrzała na Tupiego. I zaśmiała się:
– Więc o to ci chodzi!
– O to! Właśnie o to! Ten twój Puch wśliznął się teraz do kuchni. On tam coś zmaluje, a na nas, psach, się skrupi.
– Ty zawsze pilnujesz porządku na podwórzu, mój Tupi! Ale nie bierz sobie tego zanadto do serca – uspokoiła go Imka. – Mój Puszek jest już dość duży na to, żeby sam dostał lanie od Katarzyny, jeśli naprawdę co spsoci. A zresztą! Daj mi spokój! Mam ja teraz inne kłopoty na głowie – mruknęła i zabrała się z powrotem do mycia.
– Wałęsasz się, nie wiadomo gdzie! Nigdy cię teraz nie ma na podwórzu – burknął na nią Tupi ze złością.
Na to już Imka nie odpowiedziała ani słowa. Nie mogła. Zajęta była myciem krzyża tuż nad ogonem. A wiadomo powszechnie, że jest to najtrudniejsza część kociej toalety.
Skończyła. Skoczyła na daszek, potem – na płotek. Z płotu na ulicę. Tam się rozejrzała na prawo, na lewo. I szybko jak strzała przebiegła na drugą stronę. Hycnęła na parkan ogródka naprzeciwko. I już jej nie było. A Tupi, widząc, że nic nie wskóra u Imki, skoczył do Puszka, który się zatrzymał przy kuchennych drzwiach.
– Już ja cię nauczę moresu! Ty rozpuszczony bębnie! – odgrażał się.
Ale go nie nauczył. Bo nim dotarł do kuchennych drzwi, usłyszał za sobą głos Katarzyny:
– Gdzie? Gdzie? To ty nie wiesz, Tupi, że teraz nie czas łazić koło domu?
A że za Tupim już skradał się Ciapa i sadził na koślawych nogach psi drobiazg, Katarzyna wykrzyknęła tylko jedno słowo:
– Trzepaczka!
I to wystarczyło! Tupi, nie oglądając się, dał susa w bok. Wpadł na Ciapę. Potoczyli się obaj po przymurku. Wpadli na psie niemowlęta.
Pieprz uderzył łepetyną o psią miskę, aż brzęknęło. Laluchna, podbity przez Ciapę, wytrysnął w powietrze jak fontanna. I plasnął na brzuszek w balię pełną mydlanej wody.
Zostawiła ją Katarzyna po praniu po to, żeby spryskać mydlinami róże, na których pokazały się mszyce.
– Ratunku! Ratunku! – darł się wniebogłosy nieszczęsny topielec chlapiąc się w mydlinach, aż się pieniły.
Lecz nie miał go kto ratować. Bo Pieprzunio, po rozbiciu miski, skoczył na oślep przęd siebie. I wpadł na koguta Białasa, co właśnie wyprowadzał kury z kurnika.
Czy wziął lanie? Takie, że kaczor Kacperek, co przyglądał się temu z daleka, kwaknął do swojej żony Melańci:
– Tak mi się widzi, Melańciu, że kogut kłuje dziobem i okłada skrzydłami tego psiego malca, co mu wpadł pod nogi.
– Nie mylisz się, Kacperuniu – odkwaknęła mu na to Melańcia, która zawsze zgadzała się z mężem.
– Gdzie pies bierze lanie, tam pokój nastanie – powiedział na to Kacperek jedno z najulubieńszych swoich kaczych przysłów.
Postał chwilę, popatrzył na to, co się działo, to jednym okiem, to drugim. Woła na Melańcię.
– Idziemy! W korytkach już nic nie ma! Więcej nam nie dadzą. A kaczka tylko wtedy żyje, kiedy je i pije! Jazda!
I wytoczył się dość rączym dyrdaczkiem z kurnika. Ominął starannie Białasa i nieszczęsnego Pieprzunia. Za nim przetelepała się Melańcia. Postali chwilę. I ruszyli zgodnie kłuskiem ku przełazowi pod parkanem. Były to kacze drzwi do ogrodu.
Po drugiej stronie parkanu Kacperek się zatrzymał. Zamajtał żwawo kuperkiem, jak robił zawsze, kiedy był czemuś rad. I kwaknął do Melańci:
– Tak mi się zdaje, jakby i ten drugi szczeniak popłakiwał, co?
– Dobrze ci się zdaje, mój Kacperuniu! – zapewniła go Melańcia.
– Gdzie dwa psy biorą lanie, tam kaczy raj nastanie! – kwaknął i ruszył przodem.
– Dwa razy lanie, gdzie raj nastanie – powtórzyła za nim po cichu Melańcia.
Kacperek stanął. Obejrzał się na żonę. Kiwnął z pasją głową.
– Już ci tyle razy mówiłem, żebyś nie powtarzała po mnie tego, co mówię!
– Bo co, Kacperuniu, bo co? – dopytywała się Melańcia zaniepokojona.
Kacperek popatrzył na nią, kiwnął z politowaniem głową.
– Bo ty nie masz pamięci do wierszy! – kwaknął i potelepał się prosto ku sadzawce.
A biedny Laluchna wykaraskał się jakoś z balii. Ale, że go mydło szczypało w oczy, więc się rzucił przed siebie, nie patrząc gdzie. No i wpadł na Pieprza! Co gorzej – i na Białasa! I jego to popłakiwanie słyszał zza płotu Kacperek.
– Mają dość – powiedział wreszcie kogut. I gdaknął na kury:
– Panie będą łaskawe za mną. Tylko spokojnie! Proszę się nie denerwować tą drobną przygodą.
I stąpając godnie, wiódł swoje żony na wzgórek piasku przy bramie.
Pieprz, jak tylko nieco oprzytomniał, skoczył z wymówkami do Laluchny:
– Takiś ty! Ani ci do głowy przyszło mnie ratować!
Byliby się niezawodnie wzięli zaraz za łby, żeby nie Tupi.
– Cicho, smyki – warknął na nich. – Tylko bez bójek! Zresztą, o co się gniewać? Jeszcze się taki na naszym podwórzu nie znalazł, co by od trzepaczki nie stracił głowy. Braliśmy tą trzepaczką wnyki od Katarzyny wszyscy, ilu nas tu było.III
A Puszek, sprawca całego zamętu, ani dbał o to, co się na podwórzu wyprawia.
Wsunął się za drzwi. Przycupnął. Nasłuchiwał. Cicho było jak makiem zasiał. Dał więc susa przed siebie. I znalazł się na środku korytarzyka, co łączył kuchnię z drzwiami na podwórze.
– Dobra nasza! Nie widziała mnie! – zamruczał, bardzo z siebie zadowolony.
Postawił zaraz nad sobą ogon jak świecę. Zrobił minę godną i wspaniałą. Drobnymi kroczkami ruszył w stronę kuchni. Stawiał łapki jedna przed drugą. A przeginał się idąc, jak baletnik.
– Jestem kot nad koty! – mamrotał i puszył się z dumy. Stanął na progu kuchni. Pociągnął nosem. Skrzywił się.
– Oczywiście! Ta Katarzyna! Potrafi się tylko gniewać. A kiedy idzie o przyniesienie mleka, to zawsze się spóźnia – mruczał, do głębi oburzony.
Obszedł kuchnię. Wytarł się o kafle to jednym bokiem, to drugim.
– Za grosz nie ma porządku w tym domu! Mleka ani poświeć! O śniadaniu ani marzyć. Zimne wszystko jak lód! – I tak był tym domowym nieładem dotknięty, że się wahał, czy warto zaglądać na blachę. Ale się wreszcie zdecydował wskoczyć.
– Dla samego porządku! Muszę przecież zobaczyć, co się tam dzieje.
Nadspodziewanie zastał na blasze dwa garnki. Obydwa były zakryte pokrywami.
Puszek obszedł dookoła większy garnek. Wsadził nosek pod pokrywkę. Zaciągnął się zapachem.
– Woda – skrzywił się z niesmakiem. I zajął się mniejszym. Obwąchał go starannie. Podważył łapką pokrywę. Pokrywka oczywiście spadła. Puch, nie oglądając się na nic, równymi nogami skoczył na szafę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.