- W empik go
Puch ostu. Opowiadania beskidzkie - ebook
Puch ostu. Opowiadania beskidzkie - ebook
Pan Bozia, bez wątpienia, okazał się łaskawszym dla Tatr i Pienin niż dla Beskidów. Nigdy przecież do tej pory w popularności wśród turystycznej braci, a także w środowiskach artystycznych, Beskidy Tatrom nie dorównywały. A to niższe od nich – średnio o tysiąc metrów – a to Tatry jakoby bardziej majestatyczne, groźne, skaliste, bogatsze w zbójnickie tradycje, bardziej opiane i opisane w literaturze.
Nieprzyjazna człowiekowi natura wykształciła ludzi odpornych fizycznie i psychicznie na wszelkie niedostatki życia. Obdarzyła ich przy tym inteligencją, zaradnością i zdolnościami wyróżniającymi tubylców pozytywnie na tle innych regionów kraju. Kraina, w której dwadzieścia pięć procent populacji szło w las z ostrym obuszkiem, czyli prawie każdy mężczyzna chadzał z towarzystwem na zbój, musiała w dodatku wychować społeczność o wysokim poczuciu wspólnoty, dyskrecji i solidnej więzi rodowej.
Dla obcego zawsze oznaczać to będzie pewną granicę, trudną do pokonania, jednak nie zupełnie zamkniętą. Na wzajemne poznanie i pełne zrozumienie potrzeba wszak czasu, cierpliwości i taktu. Im bliżej poznasz ich sprawy i troski codziennego bytu, ich przeszłość i tradycje, tym mocniej zwiążesz się z tą niezwykłą i jedyną krainą. A gdy już tę przeszkodę pokonasz, gdy dopuszczą do siebie i uznają Cię za swojego, za „nasego”, wtedy skojarzenia z nieprzystępnym ostem dziewięćsiłem znikają, ukazując dusze otwarte, szczere, a przy tym delikatne jak puch ostu.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-461-6 |
Rozmiar pliku: | 979 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Późnym latem pan Zemanek dostał działkę i opętała go nowa, nieznana pasja. Po części winił za to odziedziczone po rolniczych przodkach atawistyczne ciągoty oraz, przyznawał to uczciwie, uległość pewnej dość rozpowszechnionej modzie.
Poza tym nie widział niczego zdrożnego w uprawianiu własnego ogródka i aktywny wypoczynek na działce uznał za zajęcie jak najbardziej odpowiednie dla siebie.
W życiu zawsze postępował metodycznie i do czegokolwiek zabierał się, nie zaniedbywał nigdy możliwości zapoznania się z różnymi poglądami na zagadnienie i z odpowiednią, fachową literaturą. Wynikało to zresztą z jego samodzielnej, a więc niezależnej natury.
I w tym przypadku postąpił podobnie: ukończył wymagany regulaminem kurs dla początkujących działkowiczów, zakupił odpowiednie książki, kilka z nich ofiarowali mu przyjaciele, no i na początek zaopatrzył się w pierwsze rolnicze narzędzia: szpadel, motykę i metalowe grabki.
W pracy z dumą pokazywał świeże odciski na delikatnych dotąd dłoniach i godzinami zanudzał znajomych opisami korzyści i innych walorów działkowego szczęścia.
Ale nie był to jakiś pierwszy lepszy słomiany zapał czy snobistyczny poryw. Pan Zemanek był już w wieku, w którym wszelkie nieprzemyślane posunięcia raczej nie przystają do własnej powagi i stanowiska. Do rzeczy więc zabierał się całkiem serio.
Teren ogródków ukształtowany był na podobieństwo beskidzkiego krajobrazu, z długostoczystymi wzgórzami, jarami i zagajnikami. Z trzech stron linię horyzontu wyznaczała jasnogranatowa, rozfalowana ściana Beskidów. Wschodnim i południowym zboczem ogródki opadały łagodnie w dolinę Krzywej, aż na dno jaru, którym przed stu laty wytyczono kolejowy szlak do Krakowa. Północny brzeg jaru unosił się na przeciwległe zbocze, zwane przez bielszczan Hałcnowską Kępą.
Uroda krajobrazu graniczyła wprost z kiczem. Najlepiej mógł to ocenić, gdy stał w środku rytej grządki i wsparty na łopacie zachłystywał się westernowym pejzażem, z pociągiem mozolnie wspinającym się lekkimi zakosami na wzniesienia jaru pod wspaniałym pióropuszem dymu i w kłębach pary, puszczanej w charakterystyczny i donośny rytm oddechu parowozu.
Po pustawym o tej porze terenie snuły się jesienne mgiełki, skrywające stadka saren tu i ówdzie znajdujących miejsca wypasu.
Pan Zemanek był estetą i nie zamierzał stawiać na swojej działce byle altany czy byle szopki. Ten krajobraz naprawdę wart był czegoś lepszego. Tu miał na myśli oczywiście styl, nie zaś prostacki wykwint murowanych daczy.
Raczej nie miał wątpliwości – i w swoim postanowieniu utwierdzał się coraz pewniej – że dla tego krajobrazu jedyną ozdobą może być beskidzka chatka, szałas, jakich w swych górskich wędrówkach wiele spotykał na skrajach hal i śródleśnych polan. Wygrzebywał z pamięci skromniutkie i popielate ze starości chatynki o łamanych gontowych dachach, z maleńkimi okienkami i wysokim progiem w drzwiach, i prawie zawsze znajdywane w bezpiecznym towarzystwie jawora.
Należy w końcu podkreślić, że pan Zemanek należał do tej kategorii ludzi, którzy umieją rozglądać się wokół i z łatwością dostrzegają najbardziej charakterystyczne cechy krajobrazu, stylu i folkloru. Włóczył się od lat po Beskidach, które uważał za najpiękniejszy w świecie rezerwat górzysto-lesistej krainy. Znał Alpy, był na Kaukazie, bywał w Tatrach i w Sudetach, lecz, jak z przekonaniem utrzymywał, tylko Beskidy miały wszystko we właściwych proporcjach. Są dostępne, i to przez większą część roku. Właściwą górom majestatyczność i grozę łagodzą rozległe hale i skrywający piaskowcowe grzbiety i skalne rumowiska gęsty kożuch świerkowego boru. Długość wędrownych szlaków wynagradzają Beskidy najwytrwalszym turystom dywanowo-trawiastymi ścieżkami i niepowtarzalnością widokowej galerii.
W zakamarkach i w najgłębszych fałdach beskidzkich kotlin mieszkają najbardziej gościnni, najbardziej zapomniani i najbardziej zdani na własne siły beskidzcy górale. Przykre doświadczenia wielu pokoleń beskidzkiego ludu odbiły się wszak na jego charakterze ostrożnością i nieufnością wobec wszystkiego co obce, a zbyt ciekawe, zbyt łakome ich spraw. Patrzyli przy tym na natręta spod przymrużonych zwielokrotnioną czujnością oczu i nieco z ukosa, jakby chcąc usztywnić istniejący dystans.
Im dłużej poddawał się kontemplacji pomysłu, tym mocniejsze stawało się postanowienie wybudowania na swojej działce, w odpowiednio pomniejszonych proporcjach, beskidzkiego szałasu, którego oryginalność zagwarantować winien fachowiec, czyli sam beskidzki cieśla.
Przesuwały mu się filmem pamięci szałasy z Hali Pawlusiej i Boraczej, z rozrzuconych po Beskidach przysiółków, których nazw nie spamiętał. I zawsze podziwiał te chatki za trafność linii, proporcję i urodę całości, nierozerwalnie związaną z charakterem górskiej krainy.
Poszukiwania cieśli postanowił rozpocząć od znajomego portiera z Żabnicy i dlatego, w parę dni później, wczesnym niedzielnym rankiem, kopalnianym autobusem, dotarł do Żabnicy.
Jak większość beskidzkich wiosek, i ta rozłożona jest malowniczo w długiej dolinie potoku i otoczona zewsząd górami, opuszczającymi się ku wsi pstrą siatką uprawnych niwek i pasionków, starannie oddzielonych od siebie skotniami i kródami.
Dawno już tu nie był, łapał więc wzrokiem znajome widoki i przybywało mu, jakby od samego patrzenia, życiowej energii.
Już po paru kilometrach dostrzegł zasadniczą zmianę w wyglądzie wsi i uczucie, którego doznał, w równych proporcjach składało się z żalu i rozczarowania. Miejsce dawnych drewnianych góralskich chat wypełnił i zupełnie zagłuszył siporeks, beton i cegła. Gontowe dachy przykrył eternit i blacha, a drewniane sztachety płotów zastąpiła rozpięta na zabetonowanych w ziemi słupkach druciana siatka.
I choć rozumiał, że życie nie stoi w miejscu i idzie zgodnie – choć niezupełnie równym krokiem – z postępem, nie skrywał żalu za odchodzącym w niepamięć pejzażem, w czym nie znajdował zupełnie zrozumienia u miejscowych: „…óni by kcieli, co by my mjyszkali w drzewianyk chałpak, wodę nosili z rzyki i tłukli łorkisz cepami…”.
Autobus gnał przez wieś asfaltowaną drogą i tylko most na Żabnicy, tak samo jak przed laty, klekotał każdą dechą z osobna, zawiadamiając góry o wjeździe do wsi.
Przejechali przez rzeczkę, którą, aż trudno uwierzyć, za austriackich czasów spławiano bukowe szczapy dla huty w Węgierskiej Górce. Uwierzyć trudno, bo po bukowych lasach nawet pnie się nie ostały, a i w rzeczce wody tyle, że ledwo dla pstrągów i kaczek starcza.
Za rzeką, na niwkach Prusowa, niecierpliwiły się w oczekiwaniu na zwózkę ostatnie orstewki zboża, beskidzkim obyczajem obwiązane od wiatru słomianymi powrósłami. Przypomniał sobie, jak mieszkańcy wyżej położonych przysiółków wyrażali się o żabniczanach ze współczuciem: „…óni, co kcom zasioć abo zasadzić, muszom to wpjyrw wywjyź do wjyrchu. Ka sie rusom, majom do kopca. My zaś momy wszyndzie równo abo na dół. Nom ta lepij!”.
– Witejcie – powitał go z ganku Żyrek.
– Dzień dobry, ja właśnie do pana z interesem.
I tu, dość szczegółowo, począł wyłuszczać przed gospodarzem powód swej wizyty. Miał przy tym nadzieję, że to właśnie Żyrek mógłby bez trudu taki szałasik wybudować. Zrobiłby to zimą i na wiosnę przewiozłoby się pojedyncze elementy do Bielska, na działkę, gdzie w dwa–trzy popołudnia stanęłaby chatka.
Mimo pasji, jaką włożył w wywód, nie wywołał u gospodarza spodziewanego entuzjazmu, czym się nieco stropił, ten zaś zauważył to natychmiast i spieszył z doradą, która ponownie przywróciła panu Zemankowi otuchę.
– Drzewa wom mogę sprzedać, ale nojlepij zrobi wom taki szałas śwagier Jasiek. Pódymy ku nimu, śnim se łobgodocie co i jak.
I poszli razem do śwagra Jaśka, dwa domy dalej. Ten wysłuchał uważnie Żyrkowego gościa, ani na moment nie przerywając dłubania ubraną w skarpetę stopą w szparze między kamieniami, którymi wybrukowano podwórko, i cała trójka w wielkim skupieniu obserwowała duży paluch śwagra Jaśka, wygładzający starannie niewidoczną w szparze nierówność.
– Mogym pomóc – rzekł wreszcie śwagier Jasiek – czymu ni. Musicie jyny – zwrócił się wprost do pana Zemanka – pogodać przódzi z bratym, ón ta bydzie wiedzioł, jak to mo być.
– Ni ma go w domu – usłyszał od bratowej śwagra Jaśka – pojechali za końmi do Kazimierzy, pewnie bydom za niedługo.
– To znaczy kiedy?
– Jo nie wjym.
– Będę tu za tydzień, w niedzielę.
– No to bydźcie.
I choć niewiele załatwił, podniecał się myślą o dobrym obrocie sprawy. Po prostu czuł, że jest na właściwej drodze.
Wracał pociągiem i w podręcznym notatniku szkicował, bez talentu, szałasy, ich fragmenty i najdrobniejsze szczegóły.
Rysował więc widok ogólny, a potem kolejne kartki wypełniły się planem wnętrza, rozmieszczeniem sprzętów. Tu beleczka, tam zasuwka, tak wygląda zacios, a tak skobel. Jak najmniej gwoździ i metalu, nawet rynny drewniane na drewnianych hakach, zupełnie tak samo jak w Wojtyłowym szałasie na Glózówkach.
– Nic mi nie uciekło – pocieszał się. – Przez ten czas dopracuję szczegóły, a za tydzień ugodzimy się z cieślą i co do ceny, i co do terminu.
Nawet spodobało mu się, że nie zbyli go byle czym i jeszcze szukali lepszego fachowca.
Każdy następny dzień przybliżał go do terminu wizyty u Józka Pawlika. Nie tracił też czasu i po wytyczeniu na działce miejsca rozpoczął kopanie rowu pod fundamenty, by wczesną wiosną, przed przywiezieniem elementów szałasu, były gotowe.
W niedzielę całą szerokością drogi maszerowały zamaszystym krokiem do kościoła gromady żabniczan. Gospodynie, z dużymi książkami do nabożeństwa pod pachą, krasiły tłum zielenią i czerwienią wełnianych chustek, chłopy zaś galowali w ciemnych garniturach i w białych koszulach, rozpiętych pod szyją i oczywiście bez krawata. Od opalonych twarzy jasną linią odcinały się nieopalone czoła, osłaniane przy robocie rondem kapelusza. Idące przed nimi dziewczyny drażniły uszy rytmem wybijanym na asfalcie sprężystymi, sarnimi nogami – i oczy pstrym kolorem sukienek, naciągniętych na smukłe i zdrowe sylwetki słomiano-rumianej urody.
I było przy tym jakoś radośnie i podniecająco, i czuło się, że ten przemarsz to jeden z ważniejszych elementów góralskiej niedzieli.
Kościół widać był już pełny, bo przed wejściem, a więc na ulicy, stała gromada mężczyzn, nie przepuszczając żadnemu pojazdowi ani żadnemu przechodniowi pojawiającemu się na drodze, prowadząc je zgodnym obrotem głów, od dołu wsi aż po górny zakręt. Nie przeszkadzało im w tym oglądaniu nabożeństwo, potrafili w ten sam sposób oglądać pojazdy klęcząc na jednym kolanie i bijąc się ciężkimi pięściami w grzeszne piersi.
Z obawy przed psem wchodził na podwórko bardzo ostrożnie i przez uchylone w sieni drzwi wszedł do domu. W mroku, wśród rozstawionych gospodarskich sprzętów, dojrzał drzwi, spoza których dochodził pomruk męskiego głosu w monotonnym monologu, który, po zapukaniu w drzwi, zamiast ucichnąć, jeszcze bardziej się wzmógł; zrozumiał, że nie dosłyszano pytania albo też odpędzano od drzwi intruza.
Skoro jednak uważał się za umówionego, odrzucił drugą możliwość i wszedł do środka. Znalazł się najwidoczniej w kuchni, bo pierwszym urządzeniem, które dostrzegł, był węglowy piec kuchenny i stojący w pobliżu kredens. Pod oknem z doniczkowymi kwiatami, przysłoniętym firaneczką, przy stole przykrytym niebieską ceratą klęczał modlący się w głos starszy mężczyzna. Po prawej stronie, w łóżku, spod niebiesko kraciastej pierzyny obserwowały gościa dwie pary zaciekawionych oczu.
Oparty łokciami o stół modlący się gospodarz, ani na moment nie przerywając pacierza, lustrował wzrokiem pana Zemanka, nieco dłużej zatrzymując wzrok na rękach, przytrzymujących za plecami czapkę.
Stanął w drzwiach i zupełnie stracił koncept, gdy na jego wyraźne pozdrowienie usłyszał jedynie „…i łodpuść nom nase winy, jako my łodpuscomy nasym winowajcom i nie wódź nos na pokusyni, ale zbaw nos łode złego. Jamynt!”.
Wpatrzeni w siebie, trwali w swych pozycjach niewzruszenie do końca pacierza, a panu Zemankowi było niewygodnie w roli świętego posągu, do którego modlił się gospodarz, i od wstrzymywanego wydechu, na którym łacno wyprysnąłby tłumiony śmiech, twarz jego stała się purpurowa, a żyły na czole i na skroniach wycisnęły obfitą rosę potu.
Wyraz twarzy pana Zemanka tak był zmieniony zakłóceniem fizjologii oddechu, że dostrzegając w kredensie własne oblicze, zrozumiał przestrach miotany z oczu kończącego pacierze gospodarza.
„Kruca fuks! Co łón kce? Ka je Stasek?” – i błagalnym spojrzeniem sponad splecionych modlitwą rąk słał pytania do znieruchomiałych pod pierzyną żony i córki.
„Już dłużej nie wytrzymam! Jeszcze się tu zesmarkam! Byle tylko nie zachciało się staremu śpiewać godzinek”.
I obaj nie taili ulgi, gdy rozgrzeszający głos żony: „juześ dość sie narzykoł” wyzwolił ich ze skrępowania.
Rozumiał, że cel wizyty jest im znany, więc z miejsca przystąpił do rzeczy. I to był jego pierwszy błąd.
Góralskie zasady dobrego wychowania wymagają od stron dojrzałej powściągliwości i niezbędnej oględności w wyłuszczaniu sprawy. Najmniej chętnie widziany jest pośpiech, konkret i zbytnia dociekliwość szczegółów. Póki można, należy unikać terminów, kwot, zobowiązań i wszelkich istotnych warunków umowy, mówić trzeba dużo i jak najmniej na temat. Najlepiej zaczynać od pochwały bądź przygany pogodzie, oceny zbiorów, można skomentować głośny w okolicy wypadek czy ostatnią pogłoskę o nowej zmianie cen. Bardzo dobrze rozmawia się przy wódce – przyniesionej ze sobą – znika wtedy pierwsze skrępowanie i można gościowi zrewanżować się swoją wódką. Dopiero przy trzeciej półlitrówce smakuje obiad i między gościem i gospodarzem zawiązuje się sympatia, przyjaźń i w końcu dozgonne braterstwo, pieczętowane łzami i soczyście ośliniałymi pocałunkami.
Jeżeli zaś chodzi o sam interes, najlepiej poruszyć go dopiero przy pożegnaniu, w drzwiach, w sieni czy przy furtce. Dobrze widziane jest odegranie scenki nagłego napadu sklerozy i zapomnienia, z czym to się tu przyszło, bądź takiego niby olśnienia: czy aby takiej to a takiej sprawy z gospodarzem nie dało się załatwić. A ustalone tym trybem warunki noszą atest najpewniejszej gwarancji.
Już po pierwszych zdaniach zorientował się, że w tej grze cała jego przewaga wynikająca z wykształcenia, obycia i doświadczenia straciła jakikolwiek walor przydatności. Poczuł się niepewnie i zaczął tracić rezon.
– Żyrek mówił wam, że przyjadę?
– Ni. A kiery Zyrek? – natychmiast uzupełnił odpowiedź pytaniem, widząc strapienie pana Zemanka.
– Franek!
– Jo go nie widzioł – i ponownie z tej samej przyczyny pospieszył z uzupełnieniem: – Brat śnim niby godoł.
– No, więc wie pan, po co przyjechałem – ucieszył się i odetchnął z ulgą.
– Po co? – Zgasił przedwczesną radość.
– Chodzi o szałas.
– Jaki szałas, czyj szałas?
– O mój!
– To kcecie sprzedać?
– Nie! – zaczął się znowu irytować, gdyż pokłady cierpliwości były nadzwyczaj płytkie, a na pewno do takich negocjacji niewystarczające. – Chodzi o budowę szałasu.
– Jakigo szałasa?
– Zwykłego, jakich pełno w górach.
– Ka, w kierych górach?
– Tu, w Beskidach.
– Ja, ale jo nie wjym, jaki ten szałas mo być. Na co łón mo być?
– Do ogródka, na altanę.
– To bydzie lo łowiec? – zapytał ze zrozumieniem.
– Nie, nie dla owiec, dla wypoczynku i do przechowywania sprzętu.
– To niby ni mocie ka spać? – rzucił drwiąco i z coraz większą podejrzliwością obserwował w najwyższym stopniu zakłopotanego pana Zemanka. – Matka! Posukoj Staska!
– Wie pan – zaczął od początku – chcę mieć prawdziwą góralską chatkę, tylko mniejszą, u siebie na działce. Sam tego nie zrobię, więc proszę, żeby mi to pan zrobił. Po to tu przyjechałem.
– Szałas to je szałas – gospodarz uznał, że trzeba też zacząć od definicji – a chatka to je chatka. Mo komin, piec, siń, dwie izby i inksze rzecy. Szałas je lo łowiec. To co kcecie?
– Właśnie szałas, tylko nie dla owiec, a dla wypoczynku.
– A z czego to mo być? – przeszedł o krok dalej, co panu Zemankowi wyraźnie poprawiło nastrój.
– Jak to z czego? Z drzewa!
– Panie – skarcił go natychmiast – jak kto teraz buduje, to jyny z pustaków abo z cegły, z drzewa to jyny dziady robiom! – I spojrzał przy tym na żonę i Staska z przejrzystą dydaktyką.
– Kiedy ja właśnie chcę z drewna – usiłował jeszcze raz przekonać gospodarza.
– Tata – wtrącił się w porę Stasek – łóni kcom mieć pamping! Stasek był już bliski prawdy, ale należało go nieco skorygować.
– Nie domek kampingowy, a prawdziwy szałas.
– Jo wjym – przytakiwał Stasek – taki kiosek, ka łobrozki i inksze pamiontki sprzedajom.
– Nie, nie, tylko nie to – bronił rozpaczliwie swej koncepcji. – Chodzi mi o zwykły szałas, jaki ma na Gluzówce Wojtyła.
– Tata – zrozumiał wreszcie Stasek – łóni kcom taki, jaki sóm we wjyrchak.
– Jaa? – przeciągle jęknął stary. – Taki jak we wjyrchak majom? – w oczach starego odmalował się zupełnie czytelny wyrzut, że z takim dziwakiem przyszło mu interes omawiać. „Dziod jakiś, bez pjynindzy pewnie, co go nie stać na porządny, murowany dom i kce spać jyny w szałasie”.
– No, więc jak? Będziecie budować?
– Ze niby kto, ze niby jo? – cieśla wyraźnie pytał o precyzję.
– Obaj z synem, z bratem albo z Żyrkiem.
– To kogóż kcecie?
– Was.
– Sam nie poradzę.
– No to z synem.
– Mogymy.
– Wobec tego, dobrze! Przyjadę za tydzień z dokładnym rysunkiem i będzie można zacząć robotę.
W następną niedzielę nie było Staska i gospodarz włożył rysunki do kredensu, dając do zrozumienia, że bez syna nie ma co rozwijać tematu, „a do wiesny jesce walnie” – uspokajał.
Gdzieś pod koniec listopada zastał ich w końcu obu, i to trzeźwych. Wyczuł bliskość końca sprawy.
– My już se myśleli, co wos nie bydzie – mimo wszystko robili wrażenie zadowolonych z wizyty.
– Taki szałasik to żadno mecyja – dodawał otuchy Stasek.
– A drzewo mocie? – spytał stary Pawlik.
– Tak, kupuję od Żyrka.
– Kie mocie żyrkowe, to niek se idom ku Żyrkowi – wyrwał się Stasek.
– Jeżeli macie swoje drzewo, to możecie robić ze swojego.
– Mogymy, czymu ni – zaakceptowali zgodnie. – To muszom być proste smreki, a nie marekwie, co to som rubse na spodku, a cinkie u wjyrchu – objaśniał rzeczowo Stasek.
– Jeszcze raz powtarzam – tu pan Zemanek wybaczył im wszystkie krętactwa, jako że wyczuwał pomyślne zakończenie, jednak uznał za konieczne przypomnieć o najważniejszej zasadzie – to musi być bardzo prosty, zwyczajny szałas!
– Jo wjym! My tu hań jednymu letnikowi tyż robili pamping, i tyż tak godoł: to mo być bardzo zwycajny schowek na narzyndzia i na toczki, a jak sie go potym pytali: kiery wom te budę lo psa wyrychtowoł, to łón godo: Pawliki. I nie jego była gańba, jyny nasa. Bydzie jako kcecie: col, dwa cole, nie gro role, jak na rysunku – Stasek zakończył, a stary uzupełnił:
– Po śnjygu spuscymy troszecke smrecków i z wiesną chycymy sie roboty.
– Zadatku nie potrzeba?
– Ni.
– No to do zobaczenia wiosną!
I było mu przykro, i zły był na siebie, gdy w początkach kwietnia, podczas kolejnej wizyty, usłyszał wymówkę: niceście nie godali, jaki majom być rube łonkróngloki, ósemki abo dwónastki, i nie spuscali my smrecków, bo my nie wiedzieli, jaki kcecie mieć rube.
A widząc jego zawiedzioną minę, uspokajali go i zapewniali:
– Bydzie jako kcecie, za dwa tydnie!
– Wobec tego, że znam termin, powiedzcie mi, proszę, ile mnie to będzie kosztować?
Zadał w końcu jak najbardziej zasadnicze pytanie, które cieślę wyraźnie zmieszało i zakłopotało. Charknął donośnie i odkrztusił, co miał do odkrztuszenia, przełknął z gulgotem zawartość gardzieli i poprawił czapkę, której poprawiać nie trzeba było, a we wzroku, nie wiedzieć czemu, pojawiły się i popłoch, i rozpacz.
– To bydzie – chrząknął znowu, bo coś tam mu jeszcze w gardle pozostało – jakby to powiedzieć: pjyniondz sie ruso, no to wjycie bydzie tak! My, nie tego – echu echu… Chroma kandego! – Dej, matka, co zimnego! Cosik mie krzipani wzino. – Jakby tak, sie podziwać, to, jes robota nie zapłacono. No, ale jak tak kcóm, to by było, tego…
Dłuższa pauza, łyk, echu echu.
– Drzewo je tera drogi, no to tego, tak by było! Co sie zrobi, to bydzie, cheba żeby nie było. Tego. – Echu, echu, baa…
Ten popis swoistej góralskiej dyplomacji i oracji, z której wywodu absolutnie nic, oprócz zwątpienia i doskonałej mętności nie wynikało, przerwał niecierpliwy Stasek:
– Dwiesta pjyndziesiont!
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych – jęknął pan Zemanek, gdyż w tym momencie rozsypał się jego wymarzony domek i zrozumiał, że droga do niego nie tylko się wydłużyła, ale wręcz zniknęła, tak jak znika z pamięci byle jaki sen.
– Tyle kosztuje maluch albo ze cztery takie szałasy, a przecież potrzebuję tylko jednego. Poza tym muszę się jeszcze zastanowić.
I zostawił ich samych w kuchni; byle jak się pożegnawszy wyszedł na autobus.
O podstawione szklanki brzęknęła szyjka butelki.
– Zawdy słuchoj starsego – pouczał Staska Pawlik. – Jo zaroz godoł, co łón je dziod!