Pudełko z marzeniami - ebook
Pudełko z marzeniami - ebook
Najzabawniejsza świąteczna komedia romantyczna!
Zdradzony przez narzeczoną i oszukany przez wspólnika trzydziestoletni Michał marzy o tym, aby zacząć nowe życie. Kiedy dowiaduje się, że podczas II wojny światowej jego rodzina ukryła w małym miasteczku na północy Polski skarb, wyrusza na jego poszukiwanie. Sęk w tym, że w miejscu ukrycia skarbu stoi teraz restauracja prowadzona przez rówieśniczkę Michała, Malwinę. Dziewczyna ma problem ze swoim ukochanym, który „odszedł w siną dal”, i babcią, która po wielu latach wróciła z Francji i koniecznie chciałaby teraz w restauracji wnuczki serwować żabie udka i ślimaki.
Michał postanawia zaprzyjaźnić się z Malwiną i zdobyć jej zaufanie, by później w tajemnicy przed dziewczyną odzyskać swój skarb. Niestety gdy w sprawę wmieszają się dwie wścibskie staruszki, dwójka dzieci i tajemniczy święty Eskpedyt, nic nie pójdzie zgodnie z jego planem.
„Pudełko z marzeniami” to przewrotna i zaskakująca komedia romantyczna o tym, że czasem należy zrezygnować z marzeń po to, aby… wreszcie zaczęły się one spełniać!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-370-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PÓŁ TYSIĄCA PIEROGÓW
Malwina Kościkiewicz szybkim krokiem zeszła do piwnicy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, że dziewczyna prowadząca niewielką przytulną restauracyjkę w Miasteczku schodzi do piwnicy po cebulę, ziemniaki czy inne produkty niezbędne do wyczarowania cudownych potraw dla licznych gości, ale po pierwsze, gości w restauracji nie było, a po drugie, Malwina nie przechowywała w tej części piwnicy kompletnie niczego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość kulinarną. Przynajmniej w Europie, bo w innych częściach świata podobno jada się różnorakie gady, płazy, a nawet robactwo. Fuj.
Dziewczyna wzięła do ręki zmiotkę do kurzu. Właśnie po to, by się pozbyć jakiegoś stworzenia, z wielką pracowitością tworzącego delikatną pajęczynę na krześle, z którego właśnie miała ochotę skorzystać. Krzesło tak naprawdę było starym fotelem obitym czerwonym aksamitem, o dziwo nie nadgryzionym przez ząb czasu, i stało pośrodku niewielkiego, ciemnego i zupełnie pustego pokoju. Jedynym elementem, o wątpliwie ozdobnej funkcji w tym pomieszczeniu, była kotara, która przysłaniała niedużą wnękę. To właśnie tę kotarę odsłoniła Malwina, zanim usiadła na krześle.
Jej oczom ukazała się kapliczka stojąca na drewnianym postumencie. W kapliczce chyba kiedyś stała Maryja, jednak teraz znajdowała się tam stara i zniszczona rzeźba, przedstawiająca rosłego mężczyznę w czerwonej pelerynie. Mężczyzna ten unosił w górę rękę, w której pewnie kiedyś trzymał różaniec, Biblię lub krzyż, ale to Malwina mogła sobie tylko wyobrazić, gdyż ręka była utrącona na wysokości łokcia. Biedny facet. Sądząc po stroju, bezręki był dowódcą legionów wojskowych. Oczywiście w odpowiednio zamierzchłych czasach. Bosą stopą (z ułamanymi palcami) przyciskał do ziemi czarnego ptaka. Niestety z racji, iż rzeźba ptaka również straciła głowę, identyfikacja gatunku była niemożliwa. Poniżej umieszczono niewyraźną tabliczkę z napisem St. Expeditus.
– No wiesz – powiedziała dziewczyna głośno. – Teraz naprawdę bez ciebie nie dam rady. Pięćset pierogów. Z dnia na dzień. Wyobrażasz to sobie? – Wstała, zapaliła świeczkę. – Pewnie sobie nie wyobrażasz. – Wzruszyła ramionami. – Może i dobrze… Wreszcie ktoś zauważył, że tu mieszkam, ale pięćset? Na jutro? – Odchyliła się do tyłu. – Ekspedycie, jeśli mi nie pomożesz, nie wiem, jak to się uda. – Pokręciła głową. – Pewnie się nie uda. – Westchnęła.
Malwina ani razu nie pomyślała, że zamiast siedzieć bezczynnie przed kapliczką ze świętym Ekspedytem, patronem od rzeczy pilnych, niecierpiących zwłoki czy robionych na ostatnią chwilę, powinna natychmiast zabrać się do roboty i zagniatać ciasto na pierogi.
Nie.
Uważała, że bez boskiej pomocy nie poradzi sobie z tym zadaniem. Rozmowa z Ekspedytem, na dodatek świętym, dawała szansę na wstawiennictwo u Najwyższego.
Nie była specjalnie religijna, ale wychodziła z założenia, że trzeba ze wszystkimi żyć w zgodzie. A skoro w piwnicy miała świętego Ekspedyta, który podobno bardzo wspierał jej poprzedniczkę, to grzechem byłoby nie skorzystać z jego pomocy. Tym bardziej, że z kapliczką wiązała się dziwna, tajemnicza i dość niepokojąca historia.
***
Historia ta miała swój początek w okolicach drugiej wojny światowej, dokładnie kiedy, Malwina nie wiedziała. Gdy kupowała dom, poprzedni właściciel opowiadał jej tę dziwną historię. Radosław nigdy w nią nie uwierzył.
Tak. Radosław. Ile już go nie widziała? Chyba będzie półtora roku. Ostatnio przysłał zdjęcie i zupełnie go nie poznała. Obciął włosy na krótko, zmienił ich kolor i zapuścił brodę. Nie podobał jej się taki zmieniony Radosław, ale cóż, był daleko i ona zupełnie nie miała na to wpływu, przecież się rozstali.
Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy rozmawiali. Już nawet tak nie czekała na jego telefony, czy połączenia na skype. Jak kiedyś. Poznali się, gdy pracowała w centrali jednego z największych banków. Zajmowała się oceną ryzyka kredytowego. Tabelki, analizy, słupki. Nic interesującego.
Pracę tam zaczęła tuż po studiach, od początku w tym samym departamencie i dość szybko pięła się po szczeblach kariery.
Radosława poznała na warsztatach gotowania według kuchni pięciu przemian, które to warsztaty sprezentowała jej przyjaciółka, zaniepokojona, że Malwina kocha kluski w każdej postaci. Zapewne obawiała się, że minie kilka chwil, a Malwina sama będzie wyglądać jak ta kluska. Ona faktycznie wolała wszelakie potrawy mączne i robiła je doskonale. Kochała gotować. Najbardziej ceniła tradycyjną kuchnię polską, więc zawiesiste zupy, gęste sosy i wszechobecne pierogi, kluski oraz kopytka. No, ale uznała, że skoro może poznać coś nowego i to zupełnie za darmo, warto zaryzykować.
Zaryzykowała i poznała może nie „coś”, ale „kogoś”.
Radosława.
Pojęcie „za darmo” też jest względne, bo ta znajomość wciąż kosztowała ją wiele, ale wtedy jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy. Kilka lat temu Radosław był wysokim i długowłosym brunetem. O ile to, co miał na głowie, można nazwać włosami. Jego głowa pełna była dredów, które spinał w najróżniejszy sposób.
Malwina zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Był taki inny od jej kolegów z korporacji. Ubrany w jakiś dziwny lniany strój, nogi miał bose i mieszał coś w wielkim żeliwnym garnku. Malwina kompletnie nie pamięta, o czym mówili na tych warsztatach. Najważniejsze było to, że Radosław Zagórny, bo tak się nazywał obiekt jej westchnień, zaprosił ją na wspólną medytację.
Zwał jak zwał. Mogła być i medytacja. Nie miało znaczenia, co będą razem robili.
Najważniejsze, że po którejś tam kolejnej wspólnej medytacji oboje uznali, że są dla siebie stworzeni i poszli kontynuować tę medytację w zacisznej sypialni Malwiny.
Mieszkała w niewielkim mieszkaniu tuż przy banku. Radosław, chwilowo, jak miała nadzieję, nie pracował, bo jak to wyjaśnił ukochanej „szukał swojej drogi w życiu”. Dziwny jest fakt, że to jej nie zaniepokoiło, gdyż szukał tej drogi już jakiś czas. Wprowadził się do niej niemal od razu. Zupełnie zapomniał o kuchni pięciu przemian i swoim weganizmie, bo najbardziej smakował mu gulasz z karkówki i kopytka oraz zasmażana czerwona kapusta. Po kilku miesiącach wspólnego zamieszkiwania Radosław uznał, że tak dalej być nie może. Malwina wciąż pracowała, za dużo pracowała, a on wciąż szukał swojej drogi w życiu. Za dużo szukał i co gorsza, nie mógł znaleźć, a to już zaczęło go z lekka nudzić.
Pewnego dnia, gdy leżeli nago po całkiem udanych próbach seksu tantrycznego, Radosław po prostu zapytał:
– Mała, a może rzucimy to wszystko i pojedziemy w Bieszczady?
Malwina spojrzała na mężczyznę swojego życia, który według niej już dawno rzucił wszystko i zamiast wyjechać w Bieszczady, przeprowadził się do jej niewielkiego mieszkania, a następnie zapytała zupełnie przytomnie.
– Ale co my niby będziemy robić w tych Bieszczadach?
– Będziemy się kochać aż po świt. – Radosław gładził ją po brzuchu.
Malwina nie miała nic przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale praktycznie zauważyła, że kochać się aż po świt mogą zarówno tam, jak i w Warszawie, za co Radosław się na nią obraził, obrócił na drugi bok i zasnął.
Następnego dnia jednak obudził się w całkiem innym nastroju.
– Mogłabyś gotować – powiedział.
Malwina podniosła brwi ze zdziwieniem.
Widząc jej wzrok, szybko się poprawił: – Moglibyśmy gotować. To byłaby cudowna restauracja, połączenie dwóch smaków, typowa kuchnia polska i kuchnia wegańska.
Dziewczyna lekko się skrzywiła. Początkowo pomysł się jej nie spodobał, ale te brązowe oczy, wpatrujące się w nią z nadzieją co wieczór, spowodowały, że uległa.
– A muszą być Bieszczady? – zapytała cicho.
– A nie lubisz gór?
– Lubię. Ale one są na końcu świata. Ja nie chcę na końcu świata.
– To pojedziemy tam, gdzie chcesz – zdecydował wspaniałomyślnie Radosław.
I tak też się stało.
Trwało to oczywiście jakiś czas, bo najpierw trzeba było znaleźć odpowiednie miejsce. Szczęście im jednak sprzyjało i pewnego dnia Malwina, przeglądając wewnętrzne strony firmowe, zobaczyła informację o sprzedaży lokalu na restaurację w Miasteczku. Czasem ktoś wrzucał takie ogłoszenia do korporacyjnej sieci.
O matko, w Miasteczku! Przecież tam spędzała każde wakacje, gdy była małą dziewczynką! Jej babcia Jasia miała tam stary dom, do którego obie z Rozalią tak lubiły przyjeżdżać! Dom już dawno został rozebrany, a ziemię chyba babcia sprzedała. Ale może jeszcze jest tam coś, co należy do babci? Ach, dobrze byłoby zacząć życie od nowa tam, gdzie zawsze pachniało babciną szarlotką!
Były właściciel lokalu z ogłoszenia prowadził tam restaurację, a nad nią zajmował całkiem spore trzypokojowe mieszkanie. Chciał się pozbyć zarówno restauracji, jak i mieszkania.
Wymarzona sytuacja!
Malwina pojechała do Miasteczka jeszcze tego samego dnia. Nie było na co czekać. Uważała, że czasem los daje nam gotowe rozwiązania. Radosława akurat nie było, gdyż wyjechał na trzydniowe warsztaty medytacyjne (prezent od niej na urodziny), więc od razu podjęła decyzję. Miała pieniądze. Zostały po sprzedaży willi rodziców. To była taka piękna willa. Mogły z siostrą mieszkać tam przecież obie, ale Rozalia nie chciała się na to zgodzić. Bez sentymentów zadecydowała o sprzedaży willi, od razu gdy obie skończyły osiemnaście lat. Jedenaście lat po śmierci rodziców. Jej siostra nigdy nie była sentymentalna.
Na miejscu okazało się, że decyzję trzeba podejmować szybko. Nie mogła skontaktować się z Radosławem, gdyż medytował, a wiadomo, medytującym w żadnym wypadku nie wolno przeszkadzać. Zresztą Radosław z założenia nie posiadał telefonu komórkowego, bo mówił, że go to ogranicza.
Najbardziej ograniczało Malwinę, bo gdy chciała się skontaktować z ukochanym, nie mogła. Tak jak właśnie tamtego dnia.
Zakochała się jednak w tym miejscu. Małe miasteczko, życzliwi ludzie. I ten adres. Czarowna 23. Na ulicy Czarownej musi się wszystko udać.
– Kupuję – powiedziała starszemu panu, który oprowadzał ją po lokalu.
– Ale jeszcze pani nie widziała piwnicy – zdziwił się.
– Nieważne… – uśmiechnęła się. Po co ma niby oglądać piwnicę? Ile razy w ciągu roku odwiedza się to pomieszczenie? Kilka, góra kilkanaście! A oczyma duszy widziała już przecież piękne, odremontowane trzypokojowe mieszkanie, wielkie drewniane okna, kuchnię z dość sporą werandą wychodzącą na podwórko i miejsce na restaurację. Piękną niewielką restauracyjkę z kominkiem i dużym zapleczem kuchennym. Płomienie ognia wesoło skaczące w kominku, stoły przykryte obrusami w czerwoną kratkę, suszone zioła i wieńce z czosnku wiszące na ścianach.
– Piwnica jest najważniejsza, jeżeli pani myśli poważnie o kupnie tego wszystkiego – stwierdził jednak jej rozmówca. Zabrzmiało to trochę zagadkowo i Malwina poczuła się zaintrygowana. Poza tym nie chciała zrobić starszemu panu przykrości.
– Proszę uważać, schody są kręte. – Staruszek troskliwie i z przedwojenną gracją podtrzymał ją za łokieć. – Światło wysiadło, ale naprawię oczywiście. Jesteśmy! O, proszę, tu jest piwniczka z winem. Taki bonus ode mnie.
Malwina zrobiła wielkie oczy. Weszli do pomieszczenia, gdzie na jednej ścianie stały półki pełne leżących zakurzonych butelek wina.
– Da się to pić. Naprawdę. Niektóre roczniki lepsze, inne gorsze. Ten na przykład radzę sobie wziąć na jakiś romantyczny wieczór. – Wyciągnął jedną z butelek i popatrzył na nią z wyraźną dumą. – To moje ulubione. Tyle że ja już nie mam za bardzo z kim pić. A samemu jakoś tak smutno…
– Prawdziwy skarb! – Malwinie zrobiło się żal pana. Zawsze myślała, że na starość najgorsza jest niedołężność, ale teraz przyszło jej do głowy, że o wiele gorsza jest samotność. – Miał pan rację. Trzeba było to zobaczyć.
– To nie wszystko. Proszę za mną.
W jednym pomieszczeniu pokazał jej tylko miejsce, gdzie przechowywano zwykle warzywa, stały tam również półki na przetwory. Kolejne pomieszczenie było najmniejsze, zupełnie kwadratowe. Z jednej strony dało się zauważyć wnękę. Mężczyzna zaprowadził Malwinę bliżej.
– To przede wszystkim miałem pani pokazać. Obiecałem matce. Znaczy obiecałem, że ta kapliczka zostanie. I nie będę jej zamurowywał, ani nic takiego.
– Rozumiem – powiedziała Malwina, chociaż nic nie rozumiała.
– To najważniejsze. Matka by mnie po nocach straszyła. Jak pani tę kapliczkę zniszczy, też panią będzie straszyć. – Pokręcił głową. – A tego nikomu nie życzę.
Malwina w życiu nie chciała być straszona przez nikogo, a już w zupełności przez matkę tego mężczyzny, który sprawiał wrażenie przerażonego na samo wspomnienie rodzicielki.
– A kim jest ten ktoś w kapliczce? – zapytała zaciekawiona.
– Nie wiem. – Pokręcił głową – Ale matka mówiła, że gdyby nie on, to by nie dała rady.
– Z czym?
– Ze wszystkim – odpowiedział z pełnym przekonaniem. – Jestem pewien, że bardziej na nim polegała niż na ojcu. Ale trzeba przyznać, że gdy żyła, restauracja tętniła życiem. Tego i pani życzę. A, i jeszcze jedno.
– Tak? – Dziewczyna była pewna, że już jej nic nie jest w stanie zdziwić.
– Tam u góry, nad kapliczką, jest puste miejsce. Matka mówiła, że tam nie może być stolików, bo nikt nie będzie na głowie świętemu siedzieć. – Wzruszył ramionami. – Najczęściej było tam pusto, ale czasem stawiała kwiaty. W święta zawsze była w tym miejscu wielka choinka.
– Rozumiem – powiedziała Malwina. Ona też nie miała zamiaru siadać na głowie świętemu.
Poszli kawałek dalej.
– A tutaj co? – zapytała.
Mężczyzna otworzył drzwi.
– Tutaj zwykła graciarnia. – Uśmiechnął się. – Gdy byłem mały, myślałem, że tu jest skarb. Tak mi ktoś powiedział. Ale myślę, że pani tu znajdzie same skarby. O, proszę zobaczyć. – Wskazał ręką na piękny fotel. – Albo to. – Podniósł do góry zakurzoną drewnianą skrzyneczkę z otworem jak na listy.
Było na niej napisane: „Pudełko na skargi i zażalenia”.
– Wie pani co? Matka nie miała przez ten czas ani jednej skargi i ani jednego zażalenia. Wyrzuciłem tę skrzynię do piwnicy. Może ją pani wykorzysta na bardziej przyjemne rzeczy.ROZDZIAŁ II
RÓW MARIAŃSKI
Podobno każdy moment jest dobry na to, aby coś w życiu zmienić. Ale czy każdy nadaje się do tego, aby zmienić… wszystko? Tego zimowego, śnieżnego wieczoru Michał nie miał czasu, aby analizować takie dylematy. Czuł, że doszedł do muru, i choćby nie wiadomo jak długo walił w niego głową, pięściami czy innymi częściami ciała, i tak go nie przebije. Nie było innego wyjścia, trzeba się poddać. Michał westchnął i potoczył wzrokiem po swoim pokoju. Pokoju! Z pewnością zatęchła nora, którą naprędce wynajął tydzień temu, nie zasługiwała na to szlachetne miano. „Kawalerka w centrum czeka! Świeżo odmalowana i gustownie umeblowana, składa się z 14-metrowego salonu, samodzielnej nowoczesnej kuchni i komfortowej łazienki”, przeczytał w ogłoszeniu. Ponieważ autorka tego anonsu była jedyną osobą, która odebrała telefon o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści i zgodziła się jeszcze tego samego dnia dopełnić formalności, nie wybrzydzał specjalnie. Przyjechał, zapłacił jej już w drzwiach kaucję i czynsz za miesiąc z góry, po czym rzucił swoją walizkę w kąt. Nieprzytomny po dwóch bezsennych dobach, które spędził na rozmowie z Agnieszką o przyszłości ich związku, a właściwie braku takowej, padł na łóżko i po prostu odpłynął. Dopiero następnego ranka obejrzał dokładnie owo cudo, które wynajął za ponad półtora tysiąca złotych. Czuł się przy tym trochę jak bohater serialu „Alternatywy 4” i zastanawiał się, czy aby nie występuje w „Ukrytej kamerze”. Kawalerka może i była świeżo odmalowana, ale – oceniając po szaro-buraczkowym kolorze ścian – przez kogoś cierpiącego na depresję. Ewentualnie dalece zaawansowany daltonizm. Ostatnio Michał widział taki odcień czerwonego w urzędzie miejskim i wcale się nie zdziwił, że pracująca tam urzędniczka po miesiącu od remontu tego miejsca popełniła samobójstwo, wyskakując przez okno z czwartego piętra. I tak długo wytrzymała! On sam pewnie wyskoczyłby szybciej. Na „gustowne umeblowanie” wynajętego przez niego lokalu składała się ponura, stara, porysowana i do kompletu niedomykająca się szafa, mocno sfatygowany regalik, sprawiający takie wrażenie, jakby ktoś w ataku szału usiłował go kiedyś porąbać siekierą, lichawy stolik, sprawiający wrażenie karmy dla korników, telewizor, zapewne znakomicie odbierający niegdyś transmisję z debiutanckiego występu Maryli Rodowicz na festiwalu opolskim, oraz tapczan. Po nocy spędzonej na tym ostatnim Michał czuł, że ma początki lumbago, kifoskoliozy i niedowładu dolnych kończyn. Kuchnia, owszem, poraziłaby nowoczesnością, ale tylko ludzi żyjących na początku XIX wieku, a w „komfortowej łazience” klaustrofobii nabawiłby się w mgnieniu oka nawet noworodek. Obdarzony słusznym, 190-centymetrowym wzrostem i ważący 85 kilogramów Michał po dziesięciu spędzonych tam minutach miał obtłuczone oba łokcie i guza na potylicy. Ten ostatni był dziełem prysznica zawieszonego na wysokości wskazującej na to, że zamontowano go z myślą o krasnoludach, hobbitach, a w najlepszym przypadku Tyrionie Lannisterze. Ba! Owo fenomenalne lokum nie miało nawet balkonu, a jedynie dwa lichawe okienka. W całości sprawiało zaś wrażenie celi więziennej.
Michał Szustek miał trzydzieści dwa lata i uczucie, że właśnie osiągnął życiowe dno. I to jeszcze na poziomie Rowu Mariańskiego. Najpierw okazało się, że musi zamknąć swoją firmę, z której jego wspólnik wyprowadził cichaczem prawie ćwierć miliona złotych. Na koniec narobił na konto Michała tyle długów, że zatrudniona przez niego księgowa aż złapała się za głowę, a jako że była wielce religijna, zaczęła pod nosem zmawiać nowennę do któregoś ze świętych. Zapewne patrona dłużników. „Przepraszam, stary, nie miałem wyboru”, napisał wspólnik w pożegnalnym liście, wyrażając dodatkowo nadzieję, że kiedyś spotka się z Michałem na wyspie Erromango, którą obrał za cel swojej ucieczki. Michał sprawdził nawet, czy takowe miejsce w ogóle istnieje, po czym w beznadziejnym ataku złości cisnął iPhonem w ścianę. Koszt naprawy pękniętego ekranu był i tak drobiazgiem w porównaniu z pieniędzmi, które musiał zwrócić wierzycielom, ale przynajmniej na ułamek sekundy poczuł się lepiej. Potem było jednak znacznie gorzej. Michał, jeszcze kilka tygodni wcześniej, uważał się może nie za milionera, ale z pewnością za całkiem zamożnego faceta. Jednak po kilku tygodniach załatwiania służbowych spraw i ekspresowego pozbywania się oszczędności poczuł się tak, jak trzynaście lat wcześniej, kiedy przyjechał tuż po maturze z małego podkarpackiego miasteczka do stolicy z dwustoma złotymi w kieszeni i zamiarem zostania „kimś”. Wtedy mu się udało, a przynajmniej tak myślał do chwili, kiedy zrobił ostatni przelew na konto osoby oszukanej przez jego wspólnika. Pomyślał wtedy z goryczą, że o wiele łatwiej coś zaczynać, gdy jest się nastolatkiem. Ma się wtedy więcej nadziei, marzeń, życiowej buty i lekkomyślności, która czasem bardzo pomaga, zwłaszcza w interesach. Ale przede wszystkim ma się więcej wiary we własne siły i w to, że na pewno – już, zaraz! – podbije się cały świat. A teraz… „Przynajmniej nie jestem w tym wszystkim sam”, myślał Michał, wracając do domu tego cholernego popołudnia, kiedy wyrejestrował firmę i rozliczył się z księgową.
Zapowiedział z rana w domu, że wróci późnym wieczorem. Udało mu się jednak pozałatwiać wszystko wcześniej i chciał zrobić Agnieszce niespodziankę. Po drodze kupił bukiet róż i jej ulubione różowe wino. Po cichu otworzył drzwi i bezszelestnie przeszedł przez korytarz. Prawie doszedł do salonu, kiedy nagle usłyszał dość zaskakujące, zważywszy na okoliczności, odgłosy dochodzące z sypialni. Nie starając się już o zachowanie ciszy, bo odgłosy wydawane przez znajdujące się tam osoby zagłuszyłyby nawet dźwięk młota pneumatycznego, zrobił kilka kroków i stanął w drzwiach sypialni. Widok, jaki roztoczył się przed jego oczami w każdych innych okolicznościach wydałby mu się pewnie podniecający, gdyby tylko w rolach głównych nie występowali jego narzeczona i jeden z najlepszych przyjaciół. Przez kilka sekund Michał stał nieruchomo, czując, że nie ma siły na żadną reakcję. Ze wszystkich sił walczył z jedyną myślą, jaka przyszła mu do głowy, a mianowicie, że gdyby on miał takie ohydne skarpetki, przynajmniej by je zdjął, zanim zacząłby erotyczne igraszki.
Po chwili jednak odzyskał wigor, czego efektem było obicie przyjacielowi facjaty i wyrzucenie go z mieszkania jedynie w owych paskudnych skarpetkach. Po kilku godzinach rozmowy z narzeczoną został poczęstowany każdym banałem, jaki tylko można w takiej sytuacji usłyszeć – od „czułam się ostatnio taka samotna, a ty zajmowałeś się tylko pracą”, poprzez „przecież już od dawna coś się między nami psuło”, po „to nie ty jesteś winny, tylko ja”, z czym akurat w pełni się zgadzał. Michał zapakował swoje rzeczy do walizki i opuścił swój dotychczasowy życiowy azyl, mając w duszy kamienną pewność, że jego noga nigdy więcej już tam nie postanie. I takim sposobem znalazł się w sytuacji, w której – jak mu się wydawało – gorzej już być nie mogło. Szybko jednak okazało się, że owszem – mogło.
Michał prawie już nie miał rodziny. Tatę stracił, mając zaledwie pięć lat i nawet nie pamiętał, jak ów wyglądał. Był dla niego jedynie postacią ze starych fotografii, pieczołowicie przechowywanych w rodzinnych albumach. Mama odeszła w przeddzień jego dwunastych urodzin. Nie miała żadnych szans w walce z białaczką, na którą zachorowała jeszcze w dzieciństwie, a która nawracała co kilka lat – za każdym razem coraz silniejsza i bardziej wyniszczająca organizm. Po śmierci mamy zaopiekowała się nim jej cioteczna siostra, samotna i nieco zbzikowana stara panna, hodująca niezliczoną ilość dziwacznych roślin, stawiająca codziennie karciany pasjans i, ku utrapieniu sąsiadów, dokarmiająca regularnie trzy razy dziennie gołębie.
Te gromadziły się zawsze całymi stadami pod oknami jej mieszkania znajdującego się na parterze starej kamienicy, a następnie załatwiały się na pobliskie parapety, samochody i, co najgorsze, plac zabaw, sprawiając, że niektóre z bawiących się tam dzieciaków przypominały potem śnieżne bałwanki.
Ciotka swoje obowiązki opiekunki Michała traktowała dość lekceważąco i na dobrą sprawę ów wychował się sam. Na szczęście potrafił korzystać z nieograniczonej swobody, jaką dawała mu starsza pani, z wyjątkowym jak na swój wiek rozsądkiem. Najpierw skończył z wyróżnieniem podstawówkę, a potem w równie pięknym stylu renomowane rzeszowskie liceum. Aż któregoś letniego popołudnia zakomunikował ciotce, że zdecydował się wyjechać na studia do stolicy. Zajęta dokarmianiem ptactwa pani Kornelia przyjęła to z obojętnością, co go specjalnie nie zaskoczyło, bo przywykł, że ciotka nie umie okazywać żadnych uczuć. Zdziwił się jednak, kiedy odłożyła na chwilę bochenek chleba, ze środka którego wydobywała okruszki dla swoich pupili, i popatrzyła na niego uważnym wzrokiem.
– Musisz tu wrócić, zanim umrę – powiedziała poważnym głosem – Pamiętaj…
– No co też ciocia mówi?! – zdziwił się Michał. – Przecież będę wracał regularnie, na święta, w cioci urodziny, imieniny. I mam nadzieję, że ciocia pożyje jeszcze długo…
– To nie jest istotne, ile pożyję – odparła starsza pani z lekką irytacją w głosie. – I nie obiecuj, że będziesz wracał. Wiem, że jak stąd wyfruniesz, szybko o mnie zapomnisz. Nie będę miała o to pretensji. Ludzie nigdy nie byli mi potrzebni. Nie lubię ich. Tobą się zajęłam, bo tak nakazywała przyzwoitość. I nie oczekuję, że będziesz przyjeżdżał. Dam sobie radę sama, zawsze dawałam… Ważne tylko, żebyś ze mną jeszcze kiedyś porozmawiał. Zanim umrę. Musisz mi przysiąc. Jeśli dowiesz się, że jest ze mną źle, natychmiast przyjedziesz. Zrozumiałeś? Obiecaj mi to!
– A właściwie dlaczego? – zainteresował się Michał.
– Muszę ci coś powiedzieć – starsza pani oderwała od niego wzrok i wróciła do karmienia gołębi. – Ale nie mogę tego zrobić teraz. Jest jeszcze za wcześnie. Za kilka lat… O tak, za kilka lat będzie w sam raz.
„No i zbzikowała do reszty”, pomyślał nieco rozbawiony Michał, ale solennie zapewnił swoją opiekunkę, że spełni jej życzenie.
Pani Kornelia miała rację. Po tym, jak zamieszkał w stolicy, Michał odwiedził ją tylko raz, rok później. Przyjechał na Boże Narodzenie. Staruszka na jego widok ani się nie ucieszyła, ani nie okazała, że za nim tęskniła. Spędzili smutną, milczącą Wigilię, po czym następnego dnia Michał ruszył z powrotem do stolicy, wymyślając naprędce jakiś pretekst, dlaczego musi skrócić swoją wizytę. Nie musiał się przy tym wysilać, bo starsza pani wydawała się bardzo zadowolona z faktu, że nikt jej się nie będzie kręcił po mieszkaniu. Na pożegnanie jednak przypomniała Michałowi o jego obietnicy.
Obie te sceny wróciły do niego, gdy kilka dni po tym, jak zamieszkał w swojej więziennej celi, odebrał telefon od sąsiadki swojej ciotki.
– Nie jest z nią najlepiej – poinformowała go. – Wczoraj wieczorem zapukała do mnie, po czym zemdlała. Zabrało ją pogotowie. Leży w szpitalu. Byłam tam dzisiaj, konsultowałam się z lekarzem. Powiedział, że musimy być przygotowani na najgorsze. Rozmawiałam z nią przez chwilę. Jest słabiutka i widać, że życie z niej uchodzi, ale zachowuje przytomność. Prosiła, bym panu przypomniała o jakiejś obietnicy. Powtarzała to wiele razy. Wie pan, o co jej chodzi?
– Tak, wiem…
– To całe szczęście, bo już myślałam, że biedaczka zaczęła majaczyć. Przyjedzie pan tu?
– Oczywiście. Zaraz wyruszam. Będę za kilka godzin.
– To proszę zapukać do mnie. Mam klucz do jej mieszkania, choć pan pewnie też… Miło będzie pana zobaczyć i zamienić kilka słów. Teraz tu u nas w kamienicy mieszkają sami młodzi. Ani tacy nie powiedzą „dzień dobry”, ani nie ma z nimi o czym pogadać. A ja też już sama jestem, odkąd mąż zeszłego lata zszedł był na flaki…
„Cóż za nietypowy rodzaj śmierci”, pomyślał rozbawiony Michał, usiłując w duchu dopasować to sformułowanie do jakiegokolwiek obrazka i czując, że wyobraźnia mu strajkuje.
– Zatrucie pokarmowe? – zapytał mimo woli.
– Nie – zaprzeczyła sąsiadka ponurym głosem. – Kupił dwa kilo kiszonej kapusty w sklepie u starej Kiereszkowej, zjadł, położył się spać i tak go we śnie skręciło, że już nie wstał. Lekarz powiedział, że musiał mieć już od dawna problem z flakami. Niedrożność jelit, dobre sobie… Ja tam swoje wiem. To ta kapusta go zabiła! Od czasu jego śmieci nie robię zakupów u tej jędzy. Jeszcze i mnie wykończy!
Michał na wszelki wypadek postanowił też nie zaopatrywać się więcej w sklepiku, choć w czasach jego dzieciństwa sympatyczna i rubaszna Kiereszkowa wiele razy sprzedawała mu coś „na krechę”, a potem magicznie o tym „zapominała”. I nigdy jakoś nie wyglądała na psychopatyczną morderczynię, wykańczającą stałych klientów za pomocą zabójczej kapusty. Ale w sumie przez kilkanaście lat mogła się zmienić. Michał westchnął i z rozrzewnieniem przypomniał sobie, że wszyscy mieszkańcy kamienicy po trosze mu matkowali i ojcowali, doskonale zdając sobie sprawę, jak bezdusznie traktuje go ciotka. Do niej zresztą też nie miał pretensji ani żalu. Nigdy nie chciała mieć dziecka i nie nadawała się do roli opiekunki. Spadł jej na głowę niczym przykry obowiązek, który po prostu wypełniła. Bez entuzjazmu i żadnej radości.
Kilka godzin później stanął nad jej łóżkiem. Starsza pani, zawsze malutka i filigranowa, teraz wydawała się jeszcze drobniejsza. Gdyby nie siwe włosy i pomarszczona twarz, sprawiałaby wrażenie małej dziewczynki. Spała, gdy wszedł do pokoju, ale po chwili się przebudziła i popatrzyła na niego nieco nieprzytomnym wzorkiem.
– Michał? – upewniła się – Jesteś tu, czy tylko mi się śnisz?
– Jestem – powiedział miękkim głosem, podchodząc do niej. Z wysiłkiem uniosła rękę, palcami dając znać, żeby ją chwycił. Michał wsunął je między swoje.
– Naprawdę tu jesteś… – powiedziała Kornelia z trudem. – Nie jesteś jak oni…
– Jacy oni? – zapytał cicho Michał.
– Oni – powtórzyła Kornelia. – Przychodzą tu bez przerwy. Twoja mama, twój tata, moja mama, babcia. Chcieliby mnie już zabrać. Mówię im, że to jeszcze nie pora, ale nie chcą słuchać. Już prawie mnie nie opuszczają. Jaki dziś dzień?
– 6 grudnia – powiedział Michał. – Mikołajki.
– Mały Mikołaj… – westchnęła Kornelia. – Tak, jak przewidziały karty. Więc mają rację. Dzisiaj mnie zabiorą. Ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę…
Westchnęła ciężko i zamknęła oczy. Wydawało się, że zasnęła.
– Michał, jesteś? – staruszka gwałtownie otworzyła oczy. Michał poczuł, że kurczowo ścisnęła jego rękę. – Jesteś tu?
– Jestem, jestem… – uspokoił ją. – Niech się ciocia nie boi. Nigdzie się nie wybieram. Zostanę tu z ciocią.
Kornelia westchnęła z ulgą.
– Nie byłam dla ciebie dobra – powiedziała po chwili. – Obiecałam mojej siostrze, że będę cię wychowywała jak własne dziecko, ale nie dotrzymałam słowa.
– Co też ciocia opowiada? – powiedział Michał łagodnie. – Jakoś wyrosłem na ludzi.
– Ale to nie moja zasługa… – wyszeptała staruszka. – Mądry byłeś, bystry. Nie trzeba było tobą kierować, sam zawsze wiedziałeś, co jest dobre, a co złe. Obserwowałam cię, nigdy nie zwracałam uwagi, nigdy nie ganiłam, ani nie chwaliłam. Pewnie masz mi to za złe. Powinnam cię przeprosić…
– Oj, ciociu… – Michał poczuł, że zaczyna mieć wilgotne oczy. Jeszcze tego brakuje, żeby się teraz popłakał! Choć w sumie, może po tym wszystkim, co ostatnio przeżył, płacz dobrze by mu zrobił? Nie! Nauczył się, że facet musi być twardzielem, a nie mazgajem. Żadnych szlochów!
– Twoja mama… – starsza pani łapała oddech z coraz większym trudem. – Ona też powinna cię przeprosić. Prawdę kazała mi przed tobą ukryć, przysięgać, że jej nie zdradzę…
– Jaką prawdę? – zdumiał się Michał.
– Chciała, żebyś wyrósł na dzielnego mężczyznę. Takiego, który da sobie radę w życiu, nie będzie egoistą, pozna, co to znaczy ciężko pracować. I wtedy dopiero mogłam ci powiedzieć… Przysięgłam jej to…
– Powiedzieć co?!
– Słuchaj uważnie – starsza pani znów ścisnęła jego dłoń – Jest taka mieścina… Niewielka. Nazywa się Miasteczko. Stamtąd pochodzi nasza rodzina… Twoja babcia i twój dziadek coś tam zostawili… Musisz…
Starsza pani znów zamknęła oczy, a uścisk jej dłoni zelżał. Michał instynktownie poczuł, że zgodnie z tym, co powiedział mu kilkanaście minut wcześniej lekarz, nadchodzą jej ostatnie chwile.
– Niech się ciocia nie męczy… – powiedział cicho.
– Znów tu są! Przyszli po mnie! – starsza pani bez mała krzyknęła, najwyraźniej ostatnim wysiłkiem sił, po czym wbiła w Michała wzrok, w którym ten wyczytał rozpaczliwą determinację. – Musisz tam pojechać… Znaleźć starą kapliczkę… Pod nią leży… Dajcie mi dokończyć…
Ręka Kornelii wysunęła się z dłoni Michała.
– Pod nią leży to, co najcenniej…
Wydała długie westchnienie, zamknęła oczy, a jej głowa przechyliła się na bok. Michał wiedział, że to ostatnie zdanie nie zostanie już nigdy dokończone.
Ciąg dalszy w wersji pełnej