- promocja
Pudło - ebook
Pudło - ebook
Pprzejmujący portret polskiej odsiadki
W Polsce jest sto dwadzieścia jednostek penitencjarnych – zakładów karnych i aresztów śledczych. Zwieńczone drutem kolczastym mury pną się do nieba w centrach miast, wyrastają na przedmieściach, górują nad miasteczkami. Statystyczny osadzony w polskim więzieniu jest mężczyzną. Odbywa karę za przestępstwo przeciwko mieniu, najczęściej za kradzież z włamaniem. Wyrok – od trzech do pięciu lat.
Najpierw przechodzi się przez bramę, która strasznie trzeszczy. To trzeszczenie zapamiętuje się do końca życia – mówi Robert. Edward ubolewa, że prawdziwych gitów już nie ma. Tomasz w tym samym roku został ojcem i zabił człowieka. Wszyscy musieli nauczyć się żyć w pudle. A to inne życie niż tamto na zewnątrz.
Nina Olszewska rozmawia z ludźmi, dla których świat zatrzymał się na krócej lub dłużej. Ich dzieci rosną, zaczynają i kończą szkoły, bliscy rodzą się i umierają – lub zapominają. Statystyki mówią, że mniej więcej połowa tu wróci. Trudno uwierzyć, że tak im nie po drodze z wolnością, że dobrze im za tym murem. A jeśli nie dobrze, to jak?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366553361 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Im więcej artykułów, im dłuższa historia przestępcza, tym więcej zależności, zawieszania, odwieszania, kolejnych procesów. Chwilami myślę, że sprawa jest prosta, wyrok jeden, i to długi, więc tu łatwo oszacować, ile było, ile zostało, ale nie, znowu błąd, to nie tak. Bo może warunkowe przedterminowe zwolnienie, a może wręcz przeciwnie, cholera wie, co się stanie, co wymyślą, może będzie dłużej, a nie krócej? Siedzimy, rozmawiamy, bohater wznosi oczy do nieba, bo daj Boże, żeby tylko te trzynaście lat zostało.
Kiedy po raz pierwszy rozmawiam z osadzonym z artykułu 148, czuję nieznośny dysonans. Mój rozmówca jest mądrym, zabawnym, ciepłym człowiekiem, ale jest też mordercą. Mówię o tym wychowawcy po zakończonym spotkaniu. Odpowiada, że trudniej jest obcować z tymi często miłymi, fajnymi ludźmi, których akta wciąż się pamięta. Kiedy wie się aż za dobrze, czy to 148 oznacza tragiczny rozwój wydarzeń, czy dziewięćdziesiąt ciosów nożem i dwugodzinną agonię ofiary proszącej o litość.
Spotykamy się najczęściej w świetlicy zakładu karnego. Nie mam telefonu ani komputera. Kiedy pojawia się kolejna zagadka, nie mogę udawać, że wiem, nie mam szans szybko nadrobić niewiedzy. Dlatego pytam, a oni tłumaczą.
Daję im zainteresowanie, pewnie dlatego zgadzają się na rozmowy. Daję im zaufanie, co sprawia, że rozmowy wydłużają nam się niemiłosiernie. Wielu mówi, że tego im tu brakuje. Niektórzy proszą o anonimowość, innym jest to obojętne, są i tacy, którym zależy na tym, by ich historia poszła w świat.
Dostanie się do więzienia to nie jest łatwa sprawa. Pierwszym krokiem był za każdym razem e-mail wysłany na adres jednostki. Odpowiedź dostawałam od razu, po wielu ponagleniach – lub nigdy. Negatywną, od razu pozytywną lub pełną podejrzliwych pytań. Bywało, że jednostka brała mnie na przeczekanie, czasem dyplomatyczne („mogę zagwarantować, że dostanie pani odpowiedź na swoje pytanie, ale kiedy to nastąpi i jaka ona będzie, tego nie powiem”), czasem boleśnie szczerze („gaszę teraz pożary, a pani jest kolejnym”). Kalendarz puchł mi od notatek: przypomnieć się w Barczewie, w Iławie, w Siedlcach. Odbijałam się od urlopów, emerytur, zwolnień lekarskich i innych rodzajów braków kadrowych. W paradę wchodziły mi święta religijne, państwowe i resortowe.
W końcu nadchodził e-mail lub telefon – prośba rozpatrzona pozytywnie. Po zgodzie dyrekcji dział penitencjarny kompletował mi rozmówców, „takich, z którymi da się rozmawiać”, i uzyskiwał od nich zgodę na wywiad. Bywało, że tworzyłam przedziwne deklaracje RODO, zdarzyło się – tylko raz – że mogłam wskazać, jakie interesują mnie wyroki, jaki więzienny staż, wiek i sytuacja rodzinna.
Moje wizyty w więzieniu ograniczone były godzinami pracy działu penitencjarnego, zaczynały się więc najczęściej między ósmą a dziewiątą rano. Na początek rozmowa z rzecznikiem prasowym, kierownikiem działu, psychologiem lub wychowawcą, któremu trafiła się wątpliwa przyjemność nadzorowania gościa.
Potem on lub oni i świadomość, że po wyjściu stąd nie będę mogła zadzwonić z pytaniem, które przyjdzie mi do głowy dopiero wieczorem, nie będę mogła poprosić o doprecyzowanie kwestii, która przy pisaniu wyda mi się niejasna. Jeśli potrzebna będzie kolejna rozmowa, mogę nie dostać zgody na jej przeprowadzenie, co mi się zresztą zdarzyło. Za kratami mam kilka godzin. To na niektóre rozmowy za dużo, na większość – za mało.
W Polsce jest 120 jednostek penitencjarnych. Zwieńczone drutem kolczastym mury pną się do nieba w centrach miast, wyrastają na przedmieściach, górują nad miasteczkami. Można się do nich przyzwyczaić, można doceniać architekturę, niektóre, te nieczynne, można zwiedzać, inne nawet kupić, jeśli ktoś ma taką fantazję. Można też sprawdzić trzema kliknięciami myszki, ile osób tam jest. Można sobie uświadomić, że są tam ludzie, którzy nie opuścili tego miejsca od piętnastu czy dwudziestu lat, że kiedy tam wchodzili, nie było jeszcze tej galerii handlowej naprzeciwko czy tamtego biurowca. Ludzie, dla których świat wolności zatrzymał się na krócej lub dłużej, chociaż ich dzieci rosną, zaczynają i kończą szkoły, bliscy rodzą się i umierają – lub zapominają. Przed więźniami rysuje się inna rzeczywistość, której zasady muszą szybko opanować, jeśli chcą uniknąć kłopotów lub jeśli właśnie kłopotów szukają.
Ze statystyk sklejam sobie przeciętnego więźnia. Jest mężczyzną – na ponad 74 tysiące osadzonych w 2018 roku zaledwie trzy tysiące to kobiety. Jest Polakiem, chociaż liczba obcokrajowców w polskich więzieniach systematycznie rośnie – raport roczny z 2018 wskazuje już ponad tysiąc osób. Przeciętny skazany odbywa karę za przestępstwo przeciwko mieniu, najczęściej za kradzież z włamaniem. Wyrok – od trzech do pięciu lat.
Rozmówców przydzielają mi jednak funkcjonariusze, a nie tabelki, i szukając tych, z którymi da się rozmawiać, rzadko sięgają po „przeciętnych”. Moja osobista statystyka wskazuje, że „da się rozmawiać” głównie z osadzonymi z poważniejszymi i najpoważniejszymi wyrokami.
Zazwyczaj wiedziałam, jakie artykuły kryły się za człowiekiem – a może człowiek za artykułami? – ale nigdy nie pytałam o szczegóły. Tym, co interesowało mnie najbardziej, było życie w więzieniu. Od chwili, gdy pierwszy raz moi bohaterowie usłyszeli szczęk zamykanych krat, przez wszystkie dłużące się dni, do momentu, gdy do wyjścia odlicza się godziny. Ich emocje, wspomnienia, historie, nawet jeśli koloryzowane.
Statystyki mówią, że mniej więcej połowa tu wróci. W tabelce z danymi recydywy ostatni wiersz to osoby odbywające karę więzienia „po raz siódmy i więcej”. Trudno uwierzyć, że tak im nie po drodze z wolnością. Trudno uwierzyć, że dobrze im za tym murem. A jeśli nie dobrze, to jak?
Poszłam ich o to zapytać.
Sto dwadzieścia zakładów karnych i aresztów śledczych łącznie, zgodnie z informacji zawartymi na stronie internetowej Służby Więziennej w comiesięcznym komunikacie na temat zaludnienia jednostek penitencjarnych. Stan na 7 lutego 2020 roku.Art. 67. § 1. Wykonywanie kary pozbawienia wolności ma na celu wzbudzanie w skazanym woli współdziałania w kształtowaniu jego społecznie pożądanych postaw, w szczególności poczucia odpowiedzialności oraz potrzeby przestrzegania porządku prawnego i tym samym powstrzymania się od powrotu do przestępstwa.
Robert
– Najpierw przechodzi się przez bramę, która strasznie trzeszczy. To trzeszczenie zapamiętuje się do końca życia – mówi Robert.
Ustalamy, że na początku był magazyn, w którym zostawił wszystkie niepotrzebne lub niedozwolone w więzieniu rzeczy: pieniądze, telefon, karty płatnicze. Na oddziale półotwartym, na którym jest Robert, można zostać we własnym ubraniu lub pobrać odzież skarbową. Państwowe ubranie niekiedy jest konieczne: bywa, że do odbycia kary policja zabiera człowieka prosto z ulicy, czasem z budowy, w stroju roboczym. Zatrzymanie może przebiec spokojnie, ale zdarzają się szarpaniny, uszkodzenia ciała i odzieży. Później obowiązkowa łaźnia.
Następny krok to wywiad środowiskowy, rozmowa z wychowawcą lub psychologiem. Imię, nazwisko, stan cywilny, przeszłość więzienna, dzieci. Wychowawca notuje objawy nieprawidłowości: tiki nerwowe, wszystkie znaki szczególne, dopytuje o obrażenia, niepełnosprawność, leczenie psychiatryczne, uzależnienia, pobyty w placówkach terapeutycznych, epizody autoagresji. Czy pił, ile pił, jak pił. Ustalane są potrzeby związane z wyjściem na wolność: czy będzie miał gdzie mieszkać, czy nie. Grypsuje czy nie, pali czy nie. Czy współdziała, czy przyznaje się do zarzucanego czynu, czy jest pogodzony z karą.
Robert upiera się, że początek odbywania kary więzienia to nic ciekawego. Że towarzyszących temu uczuć jest wiele, ale nie da się ich opisać. – Dumny z tego nie jestem – powtarza. Uciekał w żarty i wzrokiem w podłogę, aż okazało się, że pamięta swoje więzienne początki jak mało który osadzony. Robertowi łatwo jest pamiętać, bo żyje za kratami niespełna rok i niewiele mu brakuje do końca czternastomiesięcznej odsiadki. Spotykam się z nim w dniu wyjścia na przepustkę. Robert ma jakieś czterdzieści lat. Jego żona i dzieci są za granicą, ale w pobliskim mieście ma rodziców. To do nich dziś pójdzie, to oni w niedzielę podwiozą go pod tę skrzypiącą bramę. Jest już gotowy do wymarszu, ubrany w dżinsową koszulę i spodnie, na nadgarstku ma pokaźnych rozmiarów zegarek. W świecie bez telefonów komórkowych zegarki są niezbędne. Ten Roberta wygląda futurystycznie, trochę zabawkowo.
Dobrze na pamięć Roberta działa też fakt, że do bram więzienia w Opolu Lubelskim zapukał sam.
– Miałem się stawić dwunastego listopada, przyszedłem, zgłosiłem się, ale okazało się, że jest dzień świąteczny. Zapytali, czy jestem poszukiwany, powiedziałem, że nie, jeszcze nie, więc oni, że może przyszedłbym następnego dnia. To przyszedłem. Taki dzień gratis na początek. Ten drugi dzień wejścia był gorszy niż pierwszy, bo ja już się nastawiłem. Jak mi powiedzieli, że dziś nie, to taki żal był w człowieku.
Dumny z tego nie jest, więc w szczegóły nie wchodzi, enigmatycznie mówi, że przed laty oszukał urząd. Miał nadzieję, że sprawa rozejdzie się po kościach, ale tak się nie stało. Dostał nakaz stawienia się do odbycia kary więzienia. Uznał, że lepiej nie czekać, aż sprawą zajmie się Interpol, pożegnał się z rodziną i przyleciał do Polski.
Pierwsze dwa tygodnie to cela przejściowa: to czas, kiedy osadzeni poznają więzienne życie, a wychowawcy nowych podopiecznych. Decydują, do jakiej celi trafią, proponują programy resocjalizacyjne, terapię. Najczęściej na początku więźniowie nie są zainteresowani współpracą. Dopiero później dowiadują się, że większe zaangażowanie im się opłaca, może dać nagrody, a z czasem przeniesienie na oddział półotwarty. Recydywiści od razu wiedzą, co warto zadeklarować, na co się zgodzić, co obiecać.
– Pyta pani, co mi się śniło? A śpi się tu w ogóle? Taki sobie zapłaciłem turnus, to tak mam – odpowiada na pytanie o pierwszą noc w więzieniu. Na więziennym łóżku Robertowi było fizycznie i psychicznie źle, nie tylko pierwszej, ale też każdej następnej nocy. – Spaniem tego nie można nazwać, to raczej dużo czasu na myślenie. Czeka się na kolejny dzień, każdy następny to już dzień mniej, ale wciąż dużo. Jeśli ktoś chce wyciągnąć wnioski z życia, to tu ma na to warunki.
Kiedy rozmawiamy, Robert jest już w Opolu Lubelskim od kilku miesięcy, ale ze standardem tej placówki nadal się nie pogodził. Wyżywienie wciąż słabe, wyposażenie – niewystarczające. To najmłodsze więzienie w Polsce i według osadzonych, którzy mają porównanie z innymi jednostkami, tutejsze warunki to klasa światowa. Robert nie ma porównania, tylko same zastrzeżenia.
Weźmy pakiet startowy: szampon, mydło, maszynka do golenia, pasta do zębów i papier toaletowy.
– Szampon to porażka, w ogóle sobie nie radzi z moimi włosami. Mydło to porażka. Wszystko jest najtańsze, bo ten turnus tu jest naprawdę tani. Dwie rolki papieru na miesiąc. Za mało? Zaczyna się kombinowanie. Ten pożyczy, ale nie za darmo, tamten jeszcze inaczej usiłuje coś za to uzyskać… Dosłownie o wszystko trzeba pisać. Do wychowawcy, do dyrektora.
To wieczne pisanie, proszenie, czekanie na odpowiedź najbardziej Roberta zaskoczyło. Podaje przykład: czajnik jest w kantynie, czyli więziennym sklepie. Można sobie kupić, ale dostaje się go dopiero po pozytywnej opinii od dyrektora. Czajnik może być jeden na celę, więc skoro ma go Robert, to koledzy nie mogą, gdyby mieli, toby musieli zdać do magazynu. Nie można mieć dodatkowych rzeczy w celi. Przy tych wszystkich papierach, pismach i zgodach najważniejsza jest cierpliwość.
– Nie palę, kawy nie piłem, ale się tu nauczyłem, żeby mieć coś z używek. Dopóki nie dokuczam systemowi więziennemu, mogę mieć zegarek, czajnik, cywilne spodnie, dwie czy trzy sztuki. Dżinsów nie mogę mieć więcej niż dwie pary. Majtek można mieć więcej, ale też bez przesady.
Obowiązuje limit miejsca. Jest skrzynka pod łóżkiem, w której trzeba się zmieścić. Więzienna chemia ma być w szafkach. Z szafek spożywczych nic nie może wystawać.
Doposażaniem osadzeni mogą się zająć po zakwaterowaniu w kolejnej celi, nie na oddziale przejściowym. W kolejnej celi jest już łatwiej, ludzie nie są dobrani przypadkowo, można się dogadać. Tu się ciągle kogoś poznaje: ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, zmienia oddział, więzienie. Ułożenie sobie relacji jest ważne, w końcu śpi się razem, je się razem. Nie ze wszystkim udało się Robertowi pogodzić.
– Najgorszy jest kąt, ta ubikacja za ścianą. Poniżające.
Ciasnota ma też inne skutki: skraca się zapłon. Łatwo o konflikt.
– Nie powiem, kilka tygodni minęło, jak zeszły stresy, jak ja zacząłem odpoczywać! Nagle nic nie ma do roboty, rachunków płacić nie musisz. Tak z tydzień czy dwa czułem, jak organizm odpoczywa.
Potem przyszła rutyna, praca, tęsknota za rodziną.
– Gdybym był drugi raz, pewnie mniej bym się stresował. Ale pierwszy raz, dla człowieka, któremu zależy na rodzinie, to coś strasznego. Idziesz bezradny… Opisać się tego nie da. Drugi raz pewnie byłby łatwiejszy, wiedziałbym co i jak.
Adam
Noga na nodze, zaplecione ręce – przez te kilka godzin rozmowy nie rozluźni kończyn nawet na chwilę. Toporne tatuaże, przestawiony nos. Adam wygląda, jakby chciał uciec, chociaż zgodził się przecież na tę rozmowę. Ani razu na mnie nie spojrzy.
Trzynaście lat temu policja zabrała go z domu. Widział, jak matka płacze. Długo towarzyszył mu strach, że mama coś sobie zrobi, że nie udźwignie życia z piętnem matki mordercy. Sam zastanawiał się, czy ze sobą nie skończyć.
– Znałem zakłady karne tylko z filmów, byłem przerażony. To, co pokazują w telewizji, a to, co się widzi w zakładzie, to zupełnie inne sprawy. Bałem się innych osadzonych, nie wiedziałem, co to za ludzie, jakie mają wyroki, czy mi krzywdy nie zrobią. No i funkcjonariuszy. Po filmach myślałem, że mają inne podejście.
Mówi, że już wie, że w więzieniu nie jest tak źle. Opowiada o pięciodniowej przepustce, którą dziś zaczyna, i wciąż wraca do strachu, do wszystkich jego wcieleń, które poznał za kratami.
– Wchodzi człowiek do celi i od razu się zaczyna rozglądać, który to ten, co może mu coś zrobić. Każdy tu szuka osoby, na którą trzeba uważać.
W celi przejściowej był jedenaście dni. Takie są raczej surowe, nigdy pojedyncze. Osadzeni mają tam materiały piśmiennicze, gdyby ktoś chciał zawiadomić rodzinę – to szczególnie ważne w przypadku tych, których zgarnięto z ulicy. Jeśli ktoś ma pieniądze, może kupić kartę telefoniczną i do bliskich zadzwonić. Na początku i później na oddziale zamkniętym osadzony ma prawo do pięciu minut rozmowy dziennie. Jeśli będzie na półotwartym, będzie mógł rozmawiać chwilę dłużej. Jeśli nie ma pieniędzy, dostaje dwa znaczki pocztowe na miesiąc.
Z tych pierwszych dni Adam pamięta głównie brud i bałagan. W miejscu, w którym wszyscy są na chwilę, nikt nie dba o porządek. Po wejściu do celi recydywiści wiedzą, jak się zachować i co powiedzieć. Świeżak czeka na pierwszy krok współosadzonych.
– Jak wszedłem do celi, to była cisza, wszyscy stali i patrzyli na mnie. Zapytali, kto ja jestem – to się przedstawiłem. Wypytywali, skąd jestem, za co, pytali o życie z wolności. Dopiero po jakimś czasie znaleźliśmy wspólne tematy, jakoś zostałem przyjęty – opowiada.
Długo nie mógł tu spać.
– Biłem się z myślami, bałem się ludzi, nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać. Chodziłem do pani psycholog, która mówiła, że skoro nie mogę spać, to jestem uzależniony od alkoholu. Pojechałem na obserwację do zakładu psychiatrycznego. Jak zobaczyłem, jacy ludzie tam są, tym bardziej nie mogłem spać.
Rodzina Adama potwierdzała, że nie jest alkoholikiem, jednak pod pierwszą opinię psychologa łatwo było się podpiąć kolejnym. W końcu organizm nie wytrzymał, zaczął spać.
Na wolności Adam pracował i uczył się, codziennie wstawał wcześnie, więc porządek dnia w więzieniu nie jest dla niego nowością. Rano jest pobudka i przygotowanie do apelu: osadzeni mają być ubrani, a łóżka zaścielone. Funkcjonariusz zagląda do celi i sprawdza, czy stan się zgadza.
– Niektórzy lubią pospać, na wolności nic nie robili lub chodzili na późniejsze godziny do pracy, trudno im się przyzwyczaić, że trzeba wstać. Bywa, że łamie się zasady, bo ktoś za długo siedział przed telewizorem, zaspał. Kiedyś od razu wypisywali wnioski karne, teraz bardziej ostrzeżenia się dostaje, już tak nie karzą jak dawniej. Zasady się chyba trochę zmieniły. Inaczej też odbierane są osoby, które dłużej siedzą, administracja je zna, wie, czego się spodziewać – opowiada.
Adam po przejściowej trafił do celi sześcioosobowej.
– Zdziwiony byłem, że w takim pomieszczeniu da się normalnie funkcjonować. Siedzenie w tyle osób jest uciążliwe, to jednemu nie pasuje, to drugiemu – opowiada. W obecnym więzieniu ma pojedynczą celę, otwartą. Zostało mu półtora roku, chodzi na przepustki.
Najlepszymi współosadzonymi według Adama są osoby, które mają już za sobą kilka lat. Wiedzą, jak żyć, żeby nikomu nie przeszkadzać. Już nie mają złudzeń, że wszystko im wolno. Nie, nie wolno.
To, co wolno, a czego nie, jest dokładnie opisane w regulaminie wewnętrznym. Sposobem na sprawdzenie, czy stan posiadania więźniów zgadza się z jego zapisami, są kipisze.
– Denerwuje mnie to najgorzej. Wychodzimy z celi i kontrolują wszystko. Jak znajdą coś nielegalnego, to komisja penitencjarna, nagana, czasem nawet cela izolacyjna – opowiada Adam. Zabronione są rzeczy z wolności i samoróbki – własnej roboty grzałki czy maszynki do tatuażu.
Regulamin wewnętrzny nic na ten temat nie mówi, ale jest coś jeszcze, czego lepiej w więzieniu nie mieć na widoku: emocje. Adam sugeruje unikanie bliższych relacji ze współosadzonymi. Odkrywanie się przed innymi miewa wysoką cenę. – Tu każdy patrzy, jak kogoś wykorzystać – tłumaczy. Gdy rozmawiamy o przyjaźni za kratami, słowo „przyjaciel” wypowiada nienaturalnie, jakby nie pasowało mu do zdania i do kontekstu. Szkoda gadać, przyjaźń nie jest tu wartością.
Adam, z zawodu introligator, w więzieniu jest bibliotekarzem. Wcześniej sprzątał plac przed budynkiem. Pracę dostał po pięciu latach odsiadki.
W budynku, w którym pracuje, od kilku miesięcy stoją eksperymentalne ule, którymi będą zajmować się więźniowie. Na razie dużo tam do zrobienia nie mają, wdrażają się powoli i przyglądają pracy naukowców z Uniwersytetu Przyrodniczego. Adam na początku trochę się pszczół bał, ale teraz nawet je lubi – mówi, że z nimi mniej czuje zamknięcie. W domu miał koty, tuż przed wyrokiem nawet psa, pszczoły traktuje jak namiastkę pupila.
Najbardziej brakuje mu rodziny.
– Przez te trzynaście lat straciłem matkę, brata, młodszą siostrę. Poumierali. Rozmowy z panią psycholog pomogły. Jeden brat mi został, wspaniałe wsparcie mam w jego osobie.
Wspomina, jak sąd pozwolił mu spotkać się z matką, zanim umarła. Pojechał do szpitala pod konwojem, skuty kajdankami ręce-nogi. Mieli godzinę. Później krewni przekazali mu ostatnie życzenie matki.
– Przed śmiercią miała dla mnie słowa: nie rób nic głupiego. Cały czas to sobie analizuję, jak mi przychodzą różne takie myśli. Bo nie powiem, przychodzą.
Marcin
Osadzeni z artykułu 148 – gdy rozmowa schodzi na tych więźniów, numerem z kodeksu karnego zasłaniają się nawet funkcjonariusze i rzecznicy prasowi jednostek penitencjarnych. Zabójców jest najtrudniej zapytać o początek życia w więzieniu, bo uznają to za pytanie o zbrodnię. Spinają się, wycofują, zamykają. Ustalam z Marcinem, że nie musi opowiadać o przestępstwie. Próbujemy.
– Były takie programy, na Wirtualnej Polsce czy na Polsacie, które miały przybliżyć, jak tu wygląda życie. I trochę przybliżyły, chociaż ja mam wrażenie, że wybierali do tego osoby, którymi dało się sterować, żeby pokazały, jak tu jest strasznie. Śmiejemy się, jak słyszymy w telewizji, że afera taka czy inna, komuś grozi dwa i pół roku i tylko byle nie do więzienia, może prezydent ułaskawi? Tu jest strasznie na początku, ale jak człowiek już się przyzwyczaił, nauczył się żyć w tej machinie, wszedł w te trybiki, to funkcjonuje, wie, jak to działa. – Przystojny trzydziestoparolatek mówi szybko, z raperską manierą. Staż za kratami – dwanaście lat.
Zrobił to, co zrobił i zgłosił się na policję. On też się nie pożegnał z bliskimi. Trafił na dołek, stamtąd do aresztu. Najpierw był otępiały przez narkotyki, a gdy zaczęły schodzić, przytłoczyła go świadomość popełnionego czynu. Mówi, że świat się wtedy zatrzymał, ale świat widział to inaczej: przesłuchania, wizja lokalna.
– Człowiek cały czas jest tylko przerzucany z miejsca w miejsce. Zdjęcie, nazwisko, imię, znaki szczególne. Leci się jak na taśmie.
Mówi, że miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Przez dwa i pół roku jego rodzina co tydzień pod bramą aresztu czekała na widzenie, na które on się nie stawiał. Bo jak miał rozmawiać z bliskimi po podwójnym morderstwie?
Dostał dwadzieścia pięć lat, prawie połowa wyroku za nim. Jest ostrzyżony niemal na zero i pokryty tatuażami, ale nie są to koślawe więzienne dziary, tylko małe dzieła sztuki, jeszcze z wolności. Nawet tył głowy spowija mu skomplikowany wzór, który widzę przez cały czas, ale nigdy w całości – siedzi bokiem do mnie i najczęściej mówi, patrząc na ścianę.
– Prokurator ma taką robotę, że musi krzyczeć, ile fabryka dała. Moja postawa, to, że się zgłosiłem sam, środowisko, wszystko to sprawiło, że sąd mnie nie skreślił i nie dał mi dożywocia.
Opowiada, że zawsze mierzył wysoko. Planował studia, chociaż nie zrobił jeszcze matury. Zawalił szkołę, bo wybrał podróże po Europie. Chłopak z dobrego domu, żadnych powiązań przestępczych – zapewnia.
– Może w tym beztroskim życiu się zatraciłem po prostu? Od dzieciństwa miałem dobre, godne wartości wpajane. A to co się stało: trochę alkoholu, narkotyków, chwila i życie.
Mówi, że trzy lata zajęło, żeby go skazać, mimo że mieli jego przyznanie się do winy.
Trafił za kraty w lipcu, w jego pamięci bałaganowi w celi towarzyszy więc smród. Za drzwiami ludzie różnej maści. Jego wspomnienia toną jednak we mgle, bo w celi przejściowej był na zjeździe z narkotyków i przede wszystkim chciał spać.
– Początek to taka fabryka. Wywiad środowiskowy na przykład: idzie pani do urzędu i jest urzędnik, który takich petentów jak pani ma dwustu dziennie. Gdzieś tam dopala się papieros, kawa stygnie, szybko, bo zaraz mecz. Następny, następny, następny. – Marcin zaznacza, że tak było przed laty, może teraz jest inaczej.
Pierwsza cela po przejściowej była trzyosobowa: – Oprócz mnie jeden Czech i mecenas z Łodzi. Wychowawca wiedział, że daje mnie na spokojną celę i może się zaaklimatyzuję. Miałem dwadzieścia lat, dla mnie wszystko było nowe. W wojsku nie byłem, więc nie miałem do czynienia z trybem rozkazującym. W każdej innej sytuacji człowiek zawsze miał z tyłu głowy, że może powiedzieć „nie” – a tu nie można. To znaczy można, ale to się wiąże z konsekwencjami, chociażby w relacjach z funkcjonariuszami.
Marcin robi, co może, żeby mieć jak najlepszą opinię. Odnosi małe sukcesy. Na razie nie zapowiada się przedterminowe zwolnienie, ale ma szanse na lżejszy oddział. Żeby coś takiego w więzieniu osiągnąć, trzeba żyć dobrze z jego pracownikami. Tłumaczy, że o takich jak on mówi się „wygodni osadzeni”. Tacy, co się nie kłócą, jak trzeba zmienić cele, unikają konfliktów, nie zajmują czasu. Ma to minusy – Marcin czuje się przez funkcjonariuszy zaniedbany, nikt z nim nie pracuje, bo nie widać takiej potrzeby. Ale i tak jest lepiej niż kiedyś – zapewnia. Mówi, że w czasie swojego wyroku zdążył zaobserwować zmianę metod pracy w więzieniu. Teraz funkcjonariusze, wychowawcy, psychologowie stawiają na dialog, prowadzą mediacje między osadzonymi, pomagają w pracy nad sobą.
– Doświadczyłem też tych drastycznych metod i na dobre mi to wyszło, jak ojcowski pas. Mnie ojciec lał, jak coś zrobiłem, drugi raz tych samych błędów nie popełniałem. To samo tutaj. Przemoc? Wszyscy z osadzonych wiedzą, które kryminały z tego słynęły – opowiada. – Pamięta pani tę scenę ze Skazanych na Shawshank, kiedy dowódca się przedstawia i pyta, czy ktoś ma jakąś sprawę? „Tak, mam” – i bach w brzuch! To samo miałem w poprzednim zakładzie, dowódca od razu dał do zrozumienia, że jesteśmy w najlepszym więzieniu w Polsce. Kiedy ktoś miał jakieś uwagi do swoich sprzętów, do wyposażenia celi, to szybko mu to było wyperswadowane. Nie na forum, nie było bicia, które wszyscy by widzieli. Zapraszali panów do poczekalni, z której wychodzili czerwoni. Nikt nie mówił wprost, że dostał wciry. Na niektórych inne metody nie działają, tylko takie argumenty rozumieją.
Teraz nie ma przemocy i prowokacji, jeśli już, to inteligentne próby zbadania, z kim funkcjonariusz ma tu do czynienia. Takie małe testy, których ktoś mało bystry nawet by nie zauważył. Mądrzejsi ludzie wchodzą w te rozgrywki, pokazują oddziałowym, szczególnie nowym, kim są i jak można z nimi rozmawiać.
– To, co się tu nie zmieniło, to to, że nam tu nie wierzą. Założenie jest takie, że kombinujemy. To chore. Na szczęście są tu funkcjonariusze, którzy mnie znają i wiedzą, że nie mam w zwyczaju kombinować – mówi Marcin.
To, co musi być problemem dla świeżaka, to współosadzeni. Marcin źle wspomina pierwsze chwile w tym otoczeniu, mówi, że wciąż się nie przyzwyczaił do obowiązujących tu reguł.
– Wszyscy tu na ciebie patrzą jak na potencjalną ofiarę. Idziesz na spacer, a wokół same drapieżniki. Kto to jest? Nowy. Za co siedzi? Nie daj Boże za coś, co nie jest tu dobrze widziane.
Kiedyś obowiązywał taki porządek: nowy na celi pokazuje dokumenty i wszyscy wiedzą, kim jest i za co siedzi. Teraz administracja tego unika, odradza, ostrzega. – Różnie w życiu bywa, nie wiemy, co się wydarzyło. Na podstawie artykułu trudno ocenić sytuację. Jak się trafia chłopak z takim czy innym artykułem, a administracja go jakoś schowa umiejętnie, to on sobie poradzi, on i jego rodzina. Wszyscy myślimy zawsze o rodzinach ofiar, ale osadzeni też mają rodziny i one też przeżywają dramat. Okoliczności bywają bardzo różne, a społeczeństwo skreśla bez litości.
Według Marcina najważniejsze jest, żeby na początku odbywania kary usiąść i spisać, co się zamierza osiągnąć. On tak zrobił: na kartce zapisał język, skończenie szkoły, dobrą formę fizyczną i relacje z rodziną. Po dwunastu latach odsiadki uważa, że wszystko udało mu się osiągnąć – poza szkołą, ale już za rok matura.
Marcin mógłby być więziennym mówcą motywacyjnym, mógłby pisać podręczniki o życiu za kratami, a przynajmniej takie sprawia wrażenie na półmetku wyroku. Odwołuje się do psychologii grupy, zaleca empatię i stawianie się w roli funkcjonariuszy, powtarza, jak ważne jest zrozumienie, że ci ludzie wykonują pracę, którą należy szanować. Z czasem przyznaje, że ułożenie sobie strategii przetrwania zajęło mu kilka lat, że nie przyszedł tu z gotowym pomysłem na siebie i że tej listy celów nie spisał sobie zaraz po zamknięciu, na gorąco, w areszcie.
Nie umiem ocenić, na ile to, co mówi jest prawdą, a na ile jest to ciągłe zdawanie egzaminu na wzorowego więźnia.
– Tu trzeba przywdziać maskę – deklaruje sam, chociaż chodzi mu o coś innego, bo za chwilę dodaje: – Maskę twardziela, gościa nieugiętego, który twardy kark ma. Taką maskę każdy musi przywdziać na początku, bo faktycznie najsłabsze ogniwa są szybko wyłapywane i mają tu trudno. Nie byłem taką osobą na wolności, ale musiałem się nią stać. Idę na spacer, na łaźnię, obserwuję to nowe środowisko i widzę, jakie zachowania tu obowiązują, co jest oczekiwane. Najgorsze, że takiej maski nie można zdjąć.
Marcin mówi, że na wolności uchodził za osobę zgodną, spolegliwą, zdolną do kompromisu. Taką postawę trudno zachować za kratami – realia więzienne wielu odreagowuje złością lub buntem. Nie osiągają w ten sposób żadnego celu poza narobieniem sobie wrogów wśród funkcjonariuszy i współosadzonych. A Marcin ma jeden cel: jak najszybciej wyjść. Jego metoda: unikanie problemów, współpraca z wychowawcami, pokora, uprzejmość na co dzień, dystans w kontaktach ze współosadzonymi. Pomaga mu wsparcie od rodziny, psychiczne i finansowe.
– To jest bezcenne. Jakbym się miał liczyć z każdą kawą, z każdym papierosem… – Macha ręką z niechęcią. – Ja nie palę akurat, ale widzę tu ludzi z codziennym dramatem papierosowym: czy mi wystarczy ta paczka do końca miesiąca? Narasta frustracja. Pójdę, gdzieś pożyczę – ale to oznacza kombinatorstwo, zastanawianie się, z kim dobrze żyć, komu nie mogę podpaść. Ja mam ten komfort, że nie muszę. Mogę jednemu czy drugiemu powiedzieć w twarz: gościu, nie lubię cię, nie możesz mi niczego zaoferować, śmigaj swoją ścieżką i daj mi spokój. Jak ktoś przychodzi do mnie i o coś prosi, bo wie, że mam dobrą sytuację materialną, to pytam: mam ci pożyczyć czy dać? Pożycz. OK, pożyczam. Jakby powiedział, że mam dać, tobym dał. Ale chce pożyczyć, po dwóch tygodniach znowu chce pożyczyć i ja znowu pożyczam. Nigdy nie pożyczam trochę – od razu paczkę kawy, paczkę makaronu. Taki ktoś szybko mnie zaczyna omijać, bo wie, że ma sporo do oddania.
To jego sposób na lawirowanie w warunkach więziennych. Nie chodzi, nie upomina się, nie kłóci. – A musi pani wiedzieć, że tu pierdoły urastają do takiej rangi, że trudno uwierzyć. Afery są z takich pierdół, idą tu bójki o takie pierdoły. Wychowawcy muszą potem kombinować, robić jakieś przerzutki. Chory świat.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Motta kolejnych rozdziałów to przepisy zawarte w kodeksie karnym wykonawczym.