Pułapka na ćmy. Vera Stanhope. Tom 7 - ebook
Pułapka na ćmy. Vera Stanhope. Tom 7 - ebook
Seria Vera tom 7 – polska premiera!
Światowy bestseller zekranizowany jako serial telewizyjny bijący na świecie rekordy popularności, wielokrotnie emitowany również w Polsce.
Ta sprawa była inna niż wszystkie, nad którymi Vera pracowała. Dwa ciała, powiązane ze sobą, lecz znalezione oddzielnie. A nic nie rozbudzało w niej chęci życia tak, jak chęć wytropienia kolejnego mordercy.
Życie wydaje się tak piękne w Valley Farm, na obrzeżach malowniczej wioski w Northumbrii.
Wkrótce jednak szokujące odkrycie burzy spokój jej mieszkańców. Niedawno właściciele miejscowej posiadłości zatrudnili Patricka, młodego ekologa, do opieki nad domem pod ich nieobecność. Niespodziewanie Patrick zostaje znaleziony martwy na poboczu drogi w dolinie.
Inspektor Vera Stanhope rozpoczyna śledztwo. Na poddaszu, gdzie mieszkał Patrick, znajduje ciało drugiego mężczyzny…
Ofiary łączyło tylko jedno: fascynacja ćmami.
Śmierć przyciągnęła ich niczym ćmy do płomienia…
Vera nabiera podejrzeń, że idylliczne życie na Valley Farm to tylko pozory. A za fasadą spokoju kryją się śmiertelnie niebezpieczne tajemnice trzech par…
Najlepsza książka w serii! Jedna z najlepszych Ann Cleeves! „Globe and Mail”
W serialu telewizyjnym Verę gra Brenda Blethyn – dwukrotnie nominowana do Oscara laureatka Złotego Globu i Złotej Palmy.
ANN CLEEVES to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętej społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.
Seria Vera to powieści i filmy o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-8190-2 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lizzie Redhead nasłuchiwała. W więzieniu panowała absolutna cisza. Nawet teraz, w samym środku nocy. Kobiety w pokoju przewracały się z boku na bok, oddychając ciężko niczym śpiące zwierzęta. Nie było tu cel. Wspólne sypialnie przypominały jej szkołę. Zero prywatności. Brak ciemności. Światło z korytarza wpadało przez szczelinę pod drzwiami, a chociaż siedziały w zakładzie o złagodzonym rygorze, blask reflektorów zamontowanych przy bramie i na murach przenikał cienkie zasłony. Kroki na korytarzu. Klawisz sprawdza tę dziewczynę, która próbowała z sobą skończyć. Jest druga nad ranem.
Lizzie pracowała na więziennej farmie, miała więc dostęp do świeżego powietrza i dość ruchu, żeby utrzymać się w formie, a mimo to nie sypiała najlepiej. Nigdy nie potrzebowała dużo snu. Od dawna myślała, że tak naprawdę nie jest rodzoną córką swoich rodziców. Już jako dziecko nabrała przekonania, że musi być znajdą, którą potajemnie adoptowali. No bo co mieli ze sobą wspólnego? Zawsze tryskała energią i łatwo się nudziła. Z kolei Annie i Sam byli łagodni i delikatni, uwielbiali miękkie uściski i mokre całusy. Lizzie postrzegała siebie jako wyciosaną z twardego, metalicznego materiału. Gdy dorosła, wybierała mężczyzn takich jak ona. Podobnych do krzemieni. Uderz dwoma krzemieniami o siebie, a otrzymasz ogień. Jason Crow wzniecił w niej płomień.
Za tydzień wyjdzie na wolność, zaczęła więc robić plany. W więzieniu odzyskała zdrowie. Zrozumiała, że są lepsze rozrywki niż alkohol i narkotyki. Jason jej to tłumaczył, choć wtedy mu nie wierzyła. Wiedziała, z tego co mówił, że miała szczęście skończyć w zakładzie otwartym.
W więzieniu korzystała tylko z prostych przyjemności. Chodziła do biblioteki i dołączyła nawet do kółka pisarskiego. Miała masę historii do opowiedzenia, musiała tylko znaleźć właściwe słowa. W wypożyczalni trafiła na książkę wydaną przez National Geographic i przetrzymywała ją tak długo, aż uwierzyła, że należy tylko do niej. Kładła się na łóżku i przeglądała zdjęcia wszystkich miejsc, które chciałaby odwiedzić. Na samą myśl o dalekich podróżach kręciło się jej w głowie. Niemal czuła zapach wilgotnych lasów deszczowych i słonej bryzy odległych mórz. Rozległe przestrzenie, wystarczająco duże, by pomieścić jej ambicję. Rodzice Lizzie całe życie spędzili w obrębie piętnastu kilometrów od doliny, gdzie urodził się jej ojciec. Ona jednak potrzebowała surowych krajobrazów, z którymi mogłaby się zmagać, ostrych skał, które kaleczyłyby ciało.
Jako nastolatka nieraz się cięła. Przecinała rękę żyletką, upojona metaliczną wonią krwi. Nawet teraz czasami śniła o stalowych ostrzach, szkarłatnej krew skapującej z otwartej rany idealnie okrągłymi kroplami. Jej matka nigdy niczego nie zauważyła. Lizzie zawsze potrafiła zachowywać swoje sekrety. Teraz ukrywała także sekrety Jasona Crowa. Choć nie dawały jej spokoju, czekała na odpowiedni moment, gdy mogą okazać się użyteczne.2
Percy skierował swój samochód spod Jagnięcia do bungalowu, w którym mieszkał z córką. Obok niego na miejscu pasażera siedziała suczka, mieszaniec w typie border collie, najlepszy psiak, jakiego kiedykolwiek miał. Gdyby tylko ją porządnie wytresować, na pewno wygrałaby w niejednych zawodach psów pasterskich. Wzrok Percy’ego nie był już tak dobry jak kiedyś, więc jechał z nosem niemal przyklejonym do przedniej szyby, uważnie wpatrując się w drogę przed sobą. Córka powtarzała mu, że nie powinien już prowadzić, ale nic z tym właściwie nie zrobiła. Lubiła te dwie godziny spokoju, kiedy wychodził do pubu. Poza tym uliczka wiodła tylko do dużej rezydencji i kilku stodół przerobionych na luksusowe wille, a o tej porze ich mieszkańcy też pili. Susan, córka Percy’ego, sprzątała u nich i mówiła, że kosz na śmieci co tydzień wypełniały puste butelki. Major i pani C. z dużej rezydencji odwiedzali syna w Australii, więc na pewno nie jechaliby teraz ulicą. Nie było zatem nic, z czym mógłby się zderzyć, samochód zaś mógł praktycznie sam potoczyć się do domu.
Percy złapał się na tym, że błądzi myślami. Piwo było mocne, a on dał się namówić na trzeci kufel jednemu z młodzików, którzy przeprowadzili się do wioski. Był już spóźniony. Susan na pewno na niego czekała, nie spuszczając wzroku z zegara, z ciepłą kolacją w piekarniku. Lubiła, gdy kuchnia była wysprzątana i naczynia zmyte, zanim w telewizji zacznie się serial „EastEnders”. Jej mąż uciekł z kochanką z Prudhoe, jak tylko ich dzieci odeszły z domu, a Susan przeniosła się do ojca. Mówiła, że chce się nim zaopiekować na starość. Percy podejrzewał, że raczej brakowało jej kogoś, kogo mogłaby rozstawiać po kątach, ale zdążył już do tego przywyknąć i tęskniłby, gdyby się teraz wyprowadziła.
Ulica biegła dnem doliny. Po obu stronach strome wzgórza wznosiły się w kierunku pól podzielonych szachownicą kamiennych murków, gdzie wypasano owce. Dalej rozciągały się otwarte wrzosowiska. W pobliżu drogi rosły drzewa, wąskie pasmo zalesionego terenu, tu i ówdzie poprzetykane pierwiosnkami i przypominającymi zielone włócznie pędami, które niedługo pokryją niebieskie dzwonki. Młode listki zaczęły się już rozwijać, a niskie słońce skryło drogę w cieniu. Percy był na emeryturze, ale całe życie zarabiał w gospodarstwach i mógłby zająć się praktycznie wszystkim. Najbardziej jednak kochał pracę przy owcach, więc to była jego ulubiona pora roku. Owieczki na wzgórzach i zapach nadchodzącego lata. Słonko zaczynało już trochę przygrzewać.
Trzeci kufel nieprzyjemnie uciskał mu pęcherz. To kolejna sprawa, przez którą Susan suszyła mu głowę. Nalegała, by w końcu poszedł do lekarza. Nocą kilka razy musiał wstawać do toalety. Czasami nie mógł wytrzymać w drodze do domu i wtedy bywało, że posikał się jak berbeć, co ledwie wyrósł z pieluch. Starość nie radość – taka jest prawda, bez względu na bajki o idealnym życiu, którymi raczył dzieciaki w pubie. _Ja? Nie mam już żadnych zmartwień._ W rzeczywistości jednak starość wiązała się z ciągłym lękiem przed śmiercią i upokarzającą niedołężnością. Zatrzymał samochód tak blisko pobocza, jak tylko się dało i wyskoczył. Ledwo zdążył rozpiąć rozporek. Szum wody w strumieniu mieszał się z odgłosem jego własnego strumyczka, który skierował do rowu. Poczuł ulgę, zapiął z powrotem spodnie i obiecał sobie, że w końcu umówi się na wizytę w przychodni. Nie mógł się już tak dłużej męczyć.
I wtedy zobaczył twarz chłopca, częściowo przesłoniętą zielskiem. Oczy miał szeroko otwarte, a jasne włosy falowały w potoku niczym cienkie wodorosty. Była akurat susza, więc woda wypełniała rów zaledwie do połowy. Znaczna część twarzy znajdowała się nad powierzchnią. Nie było widać na niej żadnych śladów ani linii, ani ran. Młody chłopak. Wyglądał jakby przed chwilką zasnął. Miał na sobie wełniany sweter i kurtkę z woskowanej bawełny. Część ubrania, która nie leżała w błotnistym korycie, była stosunkowo czysta i sucha. Śmierć nie odrzucała Percy’ego. Polował na zwierzęta i nieraz widział zmarłych. Podczas wojny był za młody, żeby ruszyć na front, ale w czasach jego dzieciństwa nie było niczym niezwykłym, że ludzie umierali w domach. Dziś nikt sobie nic nie robi z przepisów bezpieczeństwa, ale wtedy znacznie częściej zdarzały się śmiertelne wypadki przy pracy. Maszyny rolnicze bez osłon czy hamulców, głupi mężczyźni popisujący się przed sobą nawzajem. Gdy jego żona umierała, trzymał ją za rękę. Widok młodego ciała w rowie wstrząsnął nim na tyle, że momentalnie wytrzeźwiał, ale nie chciało mu się wymiotować.
Przyjrzał się uważniej twarzy nieboszczyka i spróbował przypomnieć sobie, gdzie go ostatnio widział. Zeszły tydzień w głównej sali Jagnięcia. Jadł placek mięsny Glorii. Sam. Percy spytał wtedy swojego kolegę, Matty’ego, czy go zna. Matty jednak nie był specjalnie zainteresowany i nie raczył odpowiedzieć. Później Percy zobaczył chłopaka jeszcze raz, całkiem niedawno. Wczoraj rano szedł drogą w kierunku wioski. Percy spacerował akurat na wzgórzu z Madge i miał potem zapytać Susan o nieznajomego. Jego córka była bardziej wścibska i znała wszystkie plotki.
Percy wrócił do samochodu i wyjął ze schowka komórkę. Dookoła kosy ćwierkały jak najęte. To już ta pora roku. Czas ptasich zalotów i oznaczania terytorium. Zawsze najbardziej tęsknił za żoną właśnie wiosną. Brakowało mu przyjaźni, ale też seksu.
Susan dała mu telefon, by go pilnować. Zadzwoniła do niego wcześniej wieczorem z przypomnieniem, że powinien już wracać do domu, dlatego zamiast iść najpierw do toalety, od razu wyszedł z pubu. Wolał nie denerwować córki. Sam nigdy dotąd nie dzwonił, ale Susan pokazała mu, co i jak, gdy podarowała mu aparat. Cyfry były duże, więc mógł je bez problemu odczytać. Najpierw zadzwonił do domu. Susan miała temperament; gdyby się spóźnił, mogłaby wyrzucić jego kolację, a teraz jak już trochę wytrzeźwiał zrobił się głodny. Następnie wybrał numer alarmowy. Osoba na drugim końcu linii powiedziała, żeby nie ruszał się z miejsca. Percy wyjął z kieszeni kurtki batonik czekoladowy i czekał. Choć raz robił dokładnie to, co mu kazano.
Spodziewał się samochodu policyjnego lub karetki. Bez sygnału. W końcu nie było powodu do pośpiechu; facet był wyraźnie zimny i martwy. Percy zastanawiał się nad tym. W pierwszej chwili pomyślał, że to mógł być jakiś wypadek. Jeśli jednak chłopaka potrąciłby samochód, raczej leżałby na zaroślach, a nie skrzętnie ukryty pod nimi w rowie. To samo zresztą, gdyby nagle zasłabł. Mógł zejść na pobocze przed nadjeżdżającym samochodem czy traktorem, ale wciąż byłby zbyt daleko od rowu. Wniosek nasuwał się tylko jeden, ktoś musiał faceta ukryć. Celowo. Nawet gdyby jakiś przechodzień szedł całkiem blisko, nie zauważyłby ciała, chyba że specjalnie wszedłby w chaszcze, tak jak Percy, kiedy próbował ocalić resztki godności. Nagle usłyszał silnik samochodu, głośny warkot i rzężenie, jakby jakiegoś starego grata. Madge dotąd spała, ale teraz, nagle rozbudzona, zaczęła cicho powarkiwać, aż Percy uspokajająco poklepał ją po szyi. To był land rover, tak zabłocony i poobijany, że nie dało się rozpoznać oryginalnego koloru; za kierownicą siedziała kobieta. Percy wyszedł ze swojego mini, żeby powiedzieć jej, że jest na złej drodze i dalej jest już tylko ślepy zaułek, a zresztą i tak nie zdoła go wyminąć. Kobieta jednak zatrzymała się i wysiadła. Odruchowo pomyślał, jakim cudem jej kolana wytrzymują taki ciężar, gdy zeskoczyła na asfalt. Była duża. Niezbyt ładna. Brzydka skóra i brzydkie ciuchy, ale całkiem ładne oczy. Brązowe jak kasztany.
– Percy Douglas? – Brzmiała na miejscową.
Możliwe, że widział ją w Jagnięciu. Na pewno nie należała do stałych bywalców, ale mogła wpadać od czasu do czasu. Kogoś o takich gabarytach nie da się przeoczyć, nawet jak usiądzie w kącie.
– Zgadza się. – Nie przyszło mu do głowy, że jest tu w sprawie ciała.
– Inspektor Vera Stanhope. Ostatnio rzadko wychodzę z biura, ale mieszkam niedaleko, więc pomyślałam, że wpadnę. – Chwilę grzebała po kieszeniach, jakby chciała pokazać mu legitymację, lecz ostatecznie wyciągnęła tylko do połowy pustą tubkę miętówek. – Mogę zobaczyć to pańskie ciało? – Westchnęła zrezygnowana.
– Ja nie mam z nim nic wspólnego – odparował, ale ruszył w dół ulicy.
– Chwileczkę. Lepiej się przebiorę, bo inaczej kryminalni pokroją mnie na plasterki i wsadzą pod jeden ze swoich mikroskopów. – Sięgnęła do land rovera i wyjęła paczkę zapakowaną w folię. W środku był biały papierowy kombinezon z kapturem i białe buty, które naciągnęła na swoje. – Wiem, wiem – powiedziała, gdy była już gotowa. – Wyglądam w tym jak yeti.
Poprosiła, żeby pokazał jej, gdzie leży ciało i został na poboczu. Sama stanęła na krawędzi rowu i zajrzała do środka.
– Jak go pan znalazł? Stąd ledwo coś widać.
Percy poczuł, że się czerwieni.
– Nagła potrzeba, prawda?
Przytaknął.
– Ostatnimi czasy zdarza się, że i mnie nagle przyciśnie. Ale kobiety mają trudniej. Niech pan dziękuje niebiosom.
Widać było, że nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co mówi. Całą uwagę skupiła na chłopaku w rowie.
– Znał go pan?
Pokręcił głową.
– Widziałem go parę razy. W pubie we wsi. I dwa dni temu, jak szedł ulicą.
– A gdzie pan mieszka? – Miała przyjazny głos, zdawała się szczerze zainteresowana.
– W domku, kawałek dalej drogą prosto. Zbudowałem go niedługo po ślubie. Major Carswell odstąpił mi kawałek ziemi. Pracowałem głównie na farmach należących do posiadłości.
Pokiwała kilka razy głową, jakby świetnie wiedziała, jak te sprawy działają.
– Trochę dziwne, że go pan nie znał, skoro był miejscowy.
– Nie mieszkał w dolinie. – Tego Percy był pewny. – Może zatrzymał się przejazdem? – Zawahał się. – Susan powinna wiedzieć.
– Susan?
– Moja córka. Mieszka ze mną.
Nagle usłyszeli nadjeżdżający samochód. Tym razem był to wóz policyjny z dwoma umundorowanymi policjantami. Vera Stanhope wspięła się z powrotem na drogę.
– Kawaleria – zauważyła. – W samą porę. Marzy mi się gorąca herbata, a pan pewnie umiera z głodu. Proszę jechać do domu, ruszę za panem, jak tylko rozmówię się z kolegami. Chętnie usłyszę, co pańska Susan wie o tym chłopaku.
Zjawiła się pół godziny później. Percy i Susan siedzieli przy stole, ale zapiekanka z mielonego mięsa i ziemniaków została już dawno zjedzona. Raczyli się herbatą i domowym ciastem. Susan zawsze miała świetną rękę do wypieków. Teraz nie była już tak słodka i Percy miał wrażenie, że cała ta słodycz przesiąkła do ciast i deserów, które tak chętnie przyrządzała. Inspektor zapukała do drzwi kuchennych, ale nie czekała, aż ktoś zaprosi ją do środka. Wparowała bezceremonialnie i natychmiast ściągnęła buty. Percy uznał to za słuszne posunięcie. Susan nie znosiła, gdy ktokolwiek nanosił błoto do domu.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – mówiąc to, od razu usiadła przy stole, a Susan już podała kolejną filiżankę i spodek. Błyskawicznie nalano herbatę i ukrojono kawałek ciasta. Bystre kasztanowe oczy obserwowały ich uważnie.
– Percy wspomniał, że będzie pani wiedzieć wszystko o chłopaku, którego znalazł w rowie. Wiemy już przynajmniej, jak się nazywał. Miał w kieszeni kurtki portfel z kartą kredytową i debetową. I prawo jazdy. Patrick Randle. Czy to coś pani mówi? – Po tych słowach ugryzła kawałek ciasta.
Susan była w siódmym niebie. Odkąd Brian ją zostawił, a dzieci odeszły – Karen na studia, a Lee do wojska – ożywiała się jedynie dzięki plotkom. Najbardziej lubiła wszelkie złośliwostki, przez co już dawno zalazła za skórę większości kobiet z wioski. Percy’emu było przykro, że jego córka ma tak niewiele przyjaciółek.
– Patrick – powiedziała Susan. – Tak nazywa się opiekun posiadłości.
Vera spojrzała na nią bez słowa, a Susan kontynuowała.
– Kiedy major z żoną wyjeżdżają do syna w Australii, wynajmują kogoś do opieki nad domem. W sumie to głównie chodzi o psy, ale i tak wolą, żeby w nocy ktoś był na miejscu. Nawet jak ich nie ma, chodzę tam parę razy w tygodniu; to dobra okazja, żeby wszystko porządnie wysprzątać. Ale sama nie chciałabym tam spać, ani wyprowadzać tych wielkich, zaślinionych labradorów.
– Czy Patrick zawsze dogląda domu pod ich nieobecność? – Vera skończyła swój kawałek ciasta. Nie pytając, Susan ukroiła jej drugi.
– Nie, zwykle biorą kobietę, w średnim wieku. Nazywa się Louise. Tym razem nie mogła i agencja przysłała tego młodego człowieka. Ja nie narzekałam. Louise rządziła się, jakby sama była panią domu, napuszona wielka dama. Wynajmowali ją do pomocy, jak mnie. – W jej głosie dało się słyszeć zgorzknienie.
– Jak długo Patrick był w posiadłości? – Vera sięgnęła po czajniczek.
– Ze dwa tygodnie. Przyjechał we wtorek, a to jeden z dni, w które sprzątam. Pani Carswell poprosiła, żebym go oprowadziła i pokazała, gdzie będzie spać. Na poddaszu jest mieszkanie, w którym mieszkał ich najstarszy syn, Nicholas, zanim wyprowadził się do Australii, a teraz zatrzymują się w nim opiekunowie.
– Jaki był ten Patrick?
Percy’ego kusiło, żeby zostawić kobiety same sobie. Wieczorem o tej porze zwykle siadał przed telewizorem, a nie znosił, gdy coś zakłócało jego rutynę. Obawiał się, że Susan nie zdoła utrzymać języka na wodzy i powie coś niestosownego. Z drugiej strony wyczuwał pomiędzy nimi taką więź, tak silną koncentrację, że bał się ruszyć z miejsca, żeby jej nie zakłócić.
– Zdawał się w porządku – oceniła Susan. Percy westchnął w duszy z ulgą. – Miło się z nim gadało. Nie był spięty. Zapytałam, czemu zdecydował się na taką pracę. Trochę dziwny wybór, jak na kogoś w tak młodym wieku.
– I co powiedział?
– Że akurat teraz pasowało mu to idealnie. Miał przerwę między projektami i lubił spacery po wsi.
– Projekty? – Vera zmrużyła oczy. – Co miał przez to na myśli?
– Nie jestem pewna. Ale tak właśnie powiedział.
– Pamięta pani, skąd przyjechał? – Pytania pojawiały się teraz coraz szybciej. Percy pomyślał, że tęga kobieta z pewnością zna już adres nieboszczyka, skoro znalazła jego dokumenty. O co więc mogło chodzić?
– Nie mówił. – Susan wydała się rozczarowana. Percy zauważył, że zainteresowanie ze strony Very sprawiało jej przyjemność, ostatnio nikt jej tak chętnie nie słuchał.
– Może uda się pani zgadnąć? – zasugerowała Vera. – Po głosie, sposobie mówienia.
Susan zamyśliła się na chwilę.
– Brzmiał trochę jak prezenter w telewizji. Taki elegancki.
– Był więc z południa?
Susan pokiwała głową.
– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?
– Wczoraj po południu. Dzisiaj sprzątałam u ludzi, którzy mieszkają w przerobionych stodołach. To trzy domy na końcu doliny.
– A dokładnie o której? – Znów wystrzeliła pytanie jak z karabinu. Percy miał wrażenie, że słowa ledwo nadążały za mózgiem kobiety.
– Około czwartej. Byłam w kuchni, gdy wrócił z psami.
– Zachowywał się normalnie? Nie był podenerwowany czy coś?
Susan pokręciła głową. Teraz też wyglądała na zawiedzioną, że nie może bardziej pomóc. Nie miała żadnych soczystych ploteczek, którymi mogłaby zabłysnąć. Pani inspektor wstała i czar jakby natychmiast prysnął, Percy poczuł, że też może się już ruszyć. Wkładając buty przy drzwiach, gruba kobieta zachwiała się nieco, ale Percy podał jej rękę.
Vera odwróciła się do Susan z uśmiechem.
– Ma pani może klucz do posiadłości? Mogłabym go pożyczyć?
Przez moment Susan była zdenerwowana; nigdy nie lubiła brać na siebie odpowiedzialności.
– Nie wiem. Może lepiej zadzwonię do państwa Carswellów i poproszę o zgodę. Zostawili mi numer na wszelki wypadek.
– Nie ma problemu, wezmę i klucz i numer. Chętnie wyjaśnię to za panią.
Nie mając wyjścia, Susan podała jej pęk kluczy i karteczkę ze starannie zanotowanym numerem, a pani inspektor wyszła na zewnątrz.
Stali w oknie i obserwowali, jak szła do land rovera.
– Miła kobieta – powiedziała Susan. – Ale mogłaby spróbować trochę schudnąć.3
Gdy Vera wróciła na miejsce zdarzenia, Joe Ashworth już tam był. Rozmawiał z kierownikiem techników, Billym Cartwrightem, którego zespół właśnie odgrodził drogę taśmą.
– Nie tracisz czasu– powiedział Cartwright na powitanie. – Jest coś upiornego w przyjemności, jaką zdajesz się czerpać z pracy.
Miał właściwie rację, ale nie zamierzała uraczyć go odpowiedzią.
– Co my tu mamy, Billy? Jak pierwsze wrażenia? – Billy może za bardzo oglądał się za spódniczkami, ale był dobry w swoim fachu.
– To nie jest miejsce, w którym został zamordowany. Musisz go poszukać gdzie indziej.
– A więc morderstwo?
– Nie mnie to oceniać, kochanie. Paul Keating już jedzie. – Keating, posępny ulsterczyk, pracował na stanowisku patologa. – Ale wątpię, żeby to był zwykły wypadek. Ktoś wrzucił go tutaj, bo rów jest blisko drogi i łatwiej przenieść zwłoki z samochodu. Zresztą był dobrze ukryty. Mógł tak leżeć niezauważony przez kilka tygodni.
_Gdyby Percy Douglas nie odczuł nagłej potrzeby. Zwłokami zdążyłyby zająć się szczury i lisy, co po takim czasie znacznie utrudniłoby śledztwo._
– Ślady opon na poboczu?
– Jeden pojazd, świeże, prawdopodobnie zostawił je facet, który znalazł ciało.
Przytaknęła i pomyślała, że nic więcej tu nie zrobi, dopóki eksperci nie skończą swoich oględzin. A jednak aż rwała się do działania. Nigdy nie mogła usiedzieć w miejscu. Brakowało jej cierpliwości.
– Joe, pójdziesz ze mną. Wiem, gdzie mieszkała ofiara. Czy raczej, gdzie mieszkała przez ostatnie dwa tygodnie.
Ashworth zaczął już wsiadać do land rovera, ale go zawołała.
– Przejdziemy się, co? To niedaleko, a trochę ruchu mi nie zaszkodzi.
Wyglądał na nieco zaskoczonego, ale wiedział, że nie ma sensu się z nią spierać. Vera właśnie za to go tak lubiła. W razie potrzeby potrafił być równie uparty, co reszta zespołu, ale wiedział też, kiedy lepiej się wycofać i nigdy nie kłócił się o błahostki. To przypomniało jej o Holly, która czepiała się dosłownie wszystkiego.
– Czy ktoś poinformował już posterunkową Clarke?
– Tak, dałem jej znać, jak tylko otrzymaliśmy zgłoszenie. Mówiła, że przyjedzie sama, ale chwilę to zajmie.
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Vera cieszyła się, że są sami we dwójkę. Tak właśnie lubiła najbardziej. Nie wyobrażała sobie, by mogła być bliżej z własnym synem. Środek drogi porastała trawa, a gdy przestali słyszeć Billy’ego i jego zespół, zrobiło się bardzo cicho.
– Co to za miejsce? – Joe był mieszczuchem i Vera widziała, że na wsi czuje się nieswojo. Jego marzeniem było wynajęcie nowoczesnego domku na przedmieściach, gdzie dzieciaki mogą się bezpiecznie bawić na dworze. Idealni sąsiedzi to nauczyciele i drobni przedsiębiorcy. Szacowni, ale nie przesadnie nadęci. Vera mieszkała obok hippisów, którzy jarali trawkę i pili dobre czerwone wino. I harowali na małym gospodarstwie na wzgórzu, ledwo wiążąc koniec z końcem.
– Nie wiem, jak się nazywa. Najbliższa wioska jest przy głównej drodze. Gilswick. A to i tak tylko parę domów, kościół i pub. Może ta dolina w ogóle nie ma nazwy.
Skręcili za róg i znaleźli się u wylotu podjazdu. Rozpadające się kamienne kolumny pokryte częściowo bluszczem. Żadnej bramy. Brak tabliczki z nazwą posiadłości. Vera przejechała tędy po drodze do Percy’ego, ale się nie zatrzymała. Podjazd prowadził przez dziki zagajnik pełen żonkili i jak na razie domu nie było widać.
– Niezła miejscówka, jak na tak młodego chłopaka. – Joe zdawał się spięty, trochę niespokojny. Jego ojciec niemal całe życie pracował w kopalni, a do tego był świeckim pastorem w kościele metodystów. Chociaż wychowywał syna w przekonaniu, że wszyscy ludzie są sobie równi, ten nigdy do końca w to nie uwierzył.
– Nie należała do niego! – Vera zaśmiała się cicho, ale nakreślony przez Susan obraz sugerował, że Patrick Randle przybył z podobnego miejsca. Młodzieniec z taką ilością wolnego czasu, że mógł sobie pozwolić na marnowanie go w cudzym domu. Musiał mieć dość pieniędzy, żeby nie czuć potrzeby zawracania sobie głowy porządnym zajęciem. – Był tylko opiekunem.
– Opiekunem?
– Doglądał posesji pod nieobecność właścicieli.
Ponownie skręcili za róg i zobaczyli dom w całej okazałości. Nie była to duża willa z kolumnami i wieżyczkami. Raczej stary, kamienny dworek. Nieduży i kanciasty. Z jednej strony zwieńczony basztą, mocno już zaniedbaną. Jedno z tych ufortyfikowanych gospodarstw, które wybudowano wzdłuż granicy, aby odeprzeć szkockie ataki. Kamień miał ciepłą barwę w ostatnich promieniach słońca.
– Nieźle – przyznała Vera i nagle poczuła ukłucie zazdrości. Hector, jej ojciec, dorastał w podobnym miejscu. Trzeci syn bez prawa dziedziczenia, a mimo to tak mocno zalazł wszystkim za skórę, że rodzina się go wyrzekła. Następnie pomyślała o swoim malutkim domku na wzgórzach. Ledwo dawała radę utrzymać go w czystości, z tak dużym majątkiem nie miałaby szans.
Szli dalej. Po jednej stronie domu znajdował się staroświecki ogródek. Krzewy owocowe okryte siatką, grządki kiełkujących warzyw. Wszystko schludne. Susan nic nie mówiła o ogrodniku, a Vera nie wątpiła, że na pewno by go wspomniała, gdyby Carswellowie zatrudnili kogoś do pomocy. A więc sami pielęgnowali swój ogródek. Widać było, jak bardzo kochali to miejsce. Oboje musieli być na emeryturze, skoro włożyli w nie tyle pracy. Za ogródkiem wzgórze wznosiło się gwałtownie do skalistego występu. Vera i Joe stali przez chwilę, słuchając owiec i płynącej wody.
Dzięki kluczowi Susan weszli do dużej kuchni. W pomieszczeniu stała stara kremowa kuchenka, a nad nią wisiała suszarka do naczyń, pusta poza paroma szmatkami i ściereczkami. Obok na podłodze leżał duży kosz, a w nim spasiony czarny labrador. Drugi pies, znacznie chudszy, wylegiwał się na kocyku.
– Cholera – Vera zaklęła pod nosem. – Musimy znaleźć kogoś, kto zajmie się zwierzakami. – Zastanawiała się, czy zdoła przekonać Percy’ego, żeby wziął psy do siebie zanim Carswellowie wrócą z Australii. Chociaż to Susan może stanowić większy problem.
Pośrodku ustawiono duży stół z surowego drewna sosnowego. Kuchnia aż lśniła od czystości, lecz daleko jej było do stylowych aranżacji, jakie zwykle znaleźć można w miesięczniku „Homes & Gardens”. Krzesła do siebie nie pasowały, a naczynia w kredensie były stare i nieco wyszczerbione. Dywanik na kafelkowej podłodze wykonano z plecionki. Nieskazitelny porządek był zapewne dziełem Susan. Vera podejrzewała, że skoro Randle mieszkał na poddaszu, musiał mieć tam oddzielną kuchnię do swojej dyspozycji.
Weszli wgłąb domu. Po drodze minęli sporą jadalnię, w której czuć było chłód, jakby prawie nigdy nie była używana. Ciemne portrety wiktoriańskich dżentelmenów wisiały na ścianach oprawione w wyblakłe złocone ramy. Francuskie okna wyglądały na brukowany taras, za którym rozciągał się trawnik. Vera zastanawiała się, czy koszenie trawy było jednym z obowiązków opiekuna posiadłości. Potem znaleźli się w salonie. Po obu stronach paleniska stały półki z książkami, które ustawiono w alkowach. Stare sofy poznaczone pazurami wielu pokoleń psów, fotografie na gzymsie kominka. Na jednej z nich widniał młody umundurowany mężczyzna obok dziewczyny w kwiecistej sukni; na kolejnych ta sama para, ale już nieco starsza: z dwójką dzieci na plaży, przed uczelnią na ceremonii rozdania dyplomów syna, w eleganckich ubraniach na ślubie córki. Ostatnie zdjęcie musiało być najnowsze, gdyż przedstawiało starsze małżeństwo na białej ławeczce przed tym właśnie domem. Oboje wyglądali, jakby byli już po siedemdziesiątce, lecz całkiem szczupli i w dobrej kondycji. Mężczyzna patrzył na kobietę z tą samą miłością, co na pierwszej fotografii.
– Portret szczęśliwego małżeństwa – zauważył Joe.
– Nie spodziewałam się, że z ciebie taki filozof. – Ton głosu Very brzmiał lekko, ale ona też się wzruszyła. Znów zakłuła ją zazdrość. Ona sama nie miała zbytnich doświadczeń z życiem rodzinnym. – Łatwo jest oceniać po pozorach.
Szerokie, wypastowane schody wiodły na pierwsze piętro. Sypialnie były duże i przewiewne. Staromodne meble, prześcieradła, koce i kołdry w kwiaty. Bez tych bzdurnych narzut czy mnóstwa poduszek, które trzeba zgarnąć z posłania za każdym razem, gdy chcesz położyć się spać. Dwa pokoje z dwuosobowymi łóżkami i dwa z oddzielnymi, jednoosobowymi – te ostatnie wciąż urządzone jak dla dzieci. W jednym stał przeżarty przez mole konik na biegunach i kolejka rozłożona na dużym stole. Vera zastanawiała się, czy Carswellowie mieli wnuki. Raczej nie, wziąwszy pod uwagę, że nie widzieli ich na żadnym ze zdjęć w salonie. Może wciąż czekali z nadzieją, że ich dzieci sprawią im wnuki.
Kawałek dalej znaleźli łazienkę ze starą, głęboką wanną żeliwną i nowszy prysznic, zainstalowany w czymś, co najprawdopodobniej było komórką za główną sypialnią. Jedyna oznaka nowoczesności. Sądząc po braku jakichkolwiek przyborów toaletowych, młodzieniec opiekujący się posiadłością raczej nie korzystał z tych pomieszczeń. I nadal nie zauważyli nic niepokojącego. Nic, co miałołyby mieć związek ze zbrodnią.
– To gdzie mieszkała nasza ofiara? – Joe zaczynał się niecierpliwić, ale Vera nie lubiła się śpieszyć na tym etapie śledztwa. W ten sposób mogła poczuć to miejsce. Trochę jak opis scenerii na początku kryminału. O ludziach można się wiele dowiedzieć z miejsca, w którym żyją, a chociaż Carswellowie byli akurat po drugiej stronie świata, mężczyzna, którego zamordowano, mieszkał w ich domu przed śmiercią.
Joe spojrzał nad poręczą do holu poniżej.
– Mówiłaś, że zatrzymał się na poddaszu, ale nie widzę żadnego wejścia.
Miał rację. Z piętra na górę nie prowadziły żadne schody. Ale w domu na pewno był strych. Vera widziała okna z zewnątrz.
– Musi być w kuchni – powiedziała po chwili zastanowienia. – Kwatery służby. W głównej części domu raczej nie chciano służących. Przynajmniej nie w czasach, gdy tę posiadość przerobiono na rezydencję mieszkalną. – Miała nadzieję, że Carswellowie nie podzielali tego sentymentu. Podobał się jej ich dom i sądząc po zdjęciach sprawiali wrażenie sympatycznych ludzi. Przyjaznych i otwartych. Chociaż, jak już mówiła Joemu, pozory mogą mylić. Lepiej żeby sama była gotowa na każdą możliwość.
Schody znaleźli w kuchni, ukryte za drzwiami, które wcześniej wzięli za drzwi od kredensu. Były pomalowane na biało, tak samo jak drzwi do spiżarni po drugiej stronie. Za nimi strome i bardzo wąskie stopnie wiły się w górę. W środku znaleźli przełącznik, a jedyne światło dawała naga żarówka przytwierdzona do ściany. Kiedyś mogło się tu znajdować przejście na pierwsze piętro, teraz jednak było zaślepione. Vera pomyślała, że najprawdopodobniej zagipsowano je wtedy, gdy komórka w sypialni została przerobiona na prysznic. Schody pięły się jeszcze wyżej, a światło prawie w ogóle tu nie docierało. W tym miejscu klatka schodowa zrobiła się szersza, lecz mimo to, ze względu na swoją tuszę, Vera nie mogła opędzić się od koszmarnej myśli, że na jednym z zakrętów zaklinuje się i utknie, a potem naje się wstydu, gdy Joe będzie próbował ją wyciągnąć.
Zanim dotarli na szczyt, zaczęło ogarniać ją paniczne uczucie klaustrofobii. Kombinezon tylko pogarszał sprawę. Z tyłu Joe oddychał równomiernie, a jej już brakło tchu. Kolejne białe drewniane drzwi. Pchnęła je, ale nic to nie dało. Nie mając innego wyboru, pociągnęła drzwi w swoją stronę i przywarła do ściany, żeby je otworzyć.
– Pokojówki w dawnych czasach musiały być strasznie kościste. – Zaśmiała się lekko, próbując zbagatelizować swój dyskomfort, po czym weszła w ciasny korytarzyk i się przeciągnęła. Nagie pobielone ściany. Para kaloszy. Szalik i wełniany płaszcz na wieszaku. Jedyne światło wpadało przez niewielkie okienko dachowe. Kiedy Joe wszedł do środka, we dwoje zajęli niemal całą przestrzeń. Vera przystanęła na chwilę zanim otworzyła drzwi na poddasze, gdzie mieszkał Patrick Randle.
Pomieszczenie było duże i jasne, rozciągało się pewnie nad połową domu. Bardziej jak przestronny apartament na szczycie kamienicy niż wiejski pokoik na strychu. Ściany były co prawda pochylone, lecz wielkie okna wpuszczały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Drewniane klepki na podłodze błyszczały wypastowane, a przez uchylone drzwi Vera widziała wszystko aż do ściany szczytowej z otwartym oknem, przez które słychać było gołębie i płynącą wodę. Obok drzwi znajdowała się malutka łazienka. Zmięty ręcznik leżał porzucony na brzegu wanny. Elektryczna maszynka do golenia na półce nad zlewem. Vera zobaczyła swoje odbicie w lustrze i natychmiast odwróciła wzrok.
Resztę przestrzeni przedzielała ściana. Duża, otwarta kuchnia wraz z salonem zajmowały jej większą część. W aneksie kuchennym stały lodówka i wąska kuchenka. Filiżanka i dwa umyte talerze suszyły się na ociekaczu, dwa brudne kubki czekały w zlewie. Czyżby Patrick Randle miał gościa? Resztę mieszkania wyposażono meblami podrzuconymiz dołu: zapadnięta kanapa i odrapany stół. W pokoju nie było bałagannu, ale był dość zagracony. Gazeta z zeszłego tygodnia na poręczy fotela, kilka książek na stole.
Vera podeszła do otwartych drzwi, które prowadziły do sypialni. Okna wychodziły na zachód, pokój był jasny i przyjazny. Zdawał się emanować blaskiem. Przystanęła przy drzwiach, w pełni świadoma, że w pokoju za nią Joe wstępnie przegląda rzeczy Randle’a, otwierając po kolei szuflady. Niskie, podwójne łózko stało na podłodze sypialni. Materac tak cienki, że szczerze wątpiła, by mógł zapewnić porządny sen. Masywna, ciężka szafa w kącie. Pewnie zmontowano ją na miejscu, nikt raczej nie dałby rady wnieść jej na górę. Wszystkie meble najprawdopodobniej przyniesiono, zanim drzwi na pierwsze piętro zostały zaślepione.
Następnie przyszło jej do głowy, że umysł czasem działa w bardzo dziwny sposób, ponieważ gdy tylko zajrzała do pokoju, od razu zauważyła na podłodze pod oknem ciało mężczyzny. Czemu w takim razie poświęciła tyle uwagi tak banalnej sprawie jak meble? Czemu skupiła się na tej olbrzymiej szafie? Zmusiła się do jeszcze jednego spojrzenia. Czasem pierwsze wrażenie jest najistotniejsze, trzeba się więc porządnie skoncentrować. Początkowy szok pozwala wyłapać szczegóły, które później łatwo jest przeoczyć. To był starszy mężczyzna. W średnim wieku. Siwe włosy, szary garnitur. Typ urzędnika. Leżał na wznak, a na nosie wciąż miał okulary, choć lekko przekrzywione, tak że widziałby tylko przez jedno szkło. Białą koszulę na piersi pocięto niezmiernie ostrym nożem. Teraz jej biel zabarwiona była na brązowo-czerwony kolor. Wyschnięta krew wsiąkła w wypolerowaną podłogę pod spodem.
Joe musiał wyczuć, że Verą coś wstrząsnęło, bo natychmiast znalazł się za nią.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła mimo woli. Wiedziała jednak, że to prawdziwy koszmar. Razem z Joem wleźli wprost z jednego miejsca zbrodni w drugie, każdy adwokat wart funta kłaków protestowałby jak szalony za naruszenie sceny przestępstwa. Joe przypilnował przynajmniej, by założyła świeży kombinezon nim weszli do domu.
Podczas gdy wszystkie te myśli pędziły w jej głowie jak szalone, poczuła coś jeszcze. Podniecenie. Ta sprawa była inna niż wszystkie, nad którymi Vera pracowała. Dwa ciała, powiązane ze sobą, lecz znalezione oddzielnie. A nic nie rozbudzało w niej chęci życia tak, jak chęć wytropienia kolejnego mordercy.