- W empik go
Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom 2 - ebook
Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom 2 - ebook
Boże Narodzenie, 2011 rok. Do starej gajówki w Górach Izerskich przyjeżdżają wraz z żonami bracia Czarnowscy, Maks i Patryk, którzy od lat hobbistycznie zajmują się eksploracją. Mają nadzieję, że zdobyta przez mężczyzn stara mapa doprowadzi ich do mitycznej Szczeliny Jeleniogórskiej – schowka skrywającego ponoć bajeczne skarby ukryte przez Niemców pod koniec wojny.
Równocześnie w te rejony wyrusza polsko-niemiecka ekipa zawodowo trudniąca się poszukiwaniami. Wieść, że Szczelina znajduje się w Górach Izerskich, dociera także do Jacka Sulimy – dziennikarza miesięcznika „Tropiciel”, skupiającego się na rozwiązywaniu zagadek z czasów II wojny światowej, poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki.
Choć każde z nich dysponuje nowoczesnym sprzętem i ma dość szczegółowe informacje na temat lokalizacji schowka, dotarcie do niego okazuje się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali. Muszą się zmierzyć nie tylko z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, lecz także z nietypowymi mieszkańcami gór oraz siłami, o których istnieniu dowiadują się, kiedy jest już za późno. Wszyscy znaleźli się w pułapce.
„Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje” to powieść, w której elementy grozy i sensacji doskonale współgrają z przygodowym klimatem fabuły, wywołując dreszcz emocji wśród słuchaczy i czytelników. Jolanta Maria Kaleta w mistrzowski sposób bawi się suspensem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-157-4 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolacja wigilijna
– Coś się szwenda po okolicy! – oznajmiła głośno Edyta, wpadając z impetem do izby. Błyskawicznie zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Z trudem chwytała powietrze. Ze strachu zdrada męża na moment wyleciała jej z pamięci.
Maks, który właśnie kończył wybieranie popiołu spod kominka, spojrzał krytycznie na zwichrzone wiatrem włosy żony, zarumienione od mrozu policzki i lęk malujący się w jej oczach. Śladów po nie tak dawnych łzach nie zauważył. Ostatnio nie dostrzegał żadnych uczuć ani emocji, które targały Edytą.
– Pewno sarna – burknął, wracając do wybierania popiołu.
– Sarny raczej nie mają zwyczaju warczeć ani na dodatek gonić turystów po lesie. – Kobieta nie dała się zbić z tropu. Nie czuła do męża już nic poza nienawiścią.
– Może lis chory na wściekliznę? – zainteresował się Patryk. Nagle przyszło mu na myśl, że ktoś jednak przejrzał ich plany, a teraz śledził. Być może te wczorajsze światła wcale nie były pijackimi zwidami, tylko latarkami w ludzkich rękach. Na dnie jego dość podejrzliwej duszy zrodziło się podejrzenie, że to właściciel towaru z Trubki przyjechał go odzyskać i teraz zaczaił się w krzakach, aby z daleka obserwować, co się dzieje w gajówce. Podszedł do okna i zapuścił zaniepokojone spojrzenie na zewnątrz. Ujrzał jedynie czarną ścianę lasu. Miał nieodparte wrażenie, że drzewa znajdują się teraz jakby bliżej gajówki. – W tym rejonie nie ma zwierząt atakujących ludzi. Może to jednak był człowiek? – zapytał, starając się ukryć niepokój w głosie.
– Ludzie nie mają zwyczaju przesiadywać wieczorami na gałęziach świerków, zwłaszcza w Wigilię. Może jakaś małpa uciekła z ogrodu zoologicznego? – przyszło nagle Edycie na myśl.
– A jak to stworzenie konkretnie wyglądało? – dopytywał się Patryk.
– Nie wiem dokładnie… – Edyta nie potrafiła opisać przerażającej postaci, którą ujrzała. Zabrakło jej słów. – Było czarne, a w lesie jest ciemno, więc nie zauważyłam szczegółów. Miało żółte ślepia i warczało na mnie… – Zbierało się jej na płacz i reszta zdania uwięzła w gardle.
– Edyta, co ty wygadujesz? – prychnął Maks, skończywszy czyścić kominek. – Od kiedy małpy warczą? Coś ci się przywidziało. Jestem potwornie głodny i pora szykować kolację wigilijną. Od śniadania nic nie jedliśmy. Pewno to tobie z głodu w brzuchu burczało – dorzucił żartem na koniec.
Pamięć o porannych wydarzeniach w lesie zdążyła już wyblaknąć, a decyzja o ograniczeniu narkotyków jedynie do marihuany ukoiła jego lęk przed koniecznością udania się na odwyk. Jedynie widoczne na szyi trzy krwawe ślady po paznokciach, a raczej pazurach, nie dawały mu spokoju. Nie potrafił też znaleźć na ich obecność żadnego logicznego wytłumaczenia. Narkotyczne wizje miały to do siebie, że nie zostawiały na ciele żadnych oznak. Niszczyły wyłącznie psychikę. Wolał jednak nic rodzinie nie mówić. Nie mógł przecież wykluczyć, że szramy na szyi także były owocem halucynacji, na kształt białych myszek czy pająków, które widywali alkoholicy dotknięci delirium.
– A jeśli to jest jakieś niebezpieczne zwierzę? – zasugerował Patryk, nie chcąc się zdradzać ze swoimi podejrzeniami. Brat zaraz by go wyśmiał.
– W Górach Izerskich nie ma nawet wilków… – Maks obrzucił żonę i brata krytycznym spojrzeniem. – Wy to jesteście panikarze… – Pokręcił z niedowierzaniem głową i wyszedł z gajówki, aby wysypać popiół.
– To na pewno było to duże stworzenie, które widziałyśmy przedwczoraj po drodze – wtrąciła szyderczym tonem Dorota, już ubrana do uroczystej kolacji. – To ono porwało twojego indyka. A teraz przyszło po dokładkę.
Edyta na wspomnienie upokorzenia z poprzedniego dnia i tego, co przed dwiema godzinami zobaczyła przez okno, bez słowa pomaszerowała do swojej sypialni. Czuła, że jeszcze jedno słowo, a nie zdoła nad sobą zapanować. Nie wiedziała, co się włóczy po okolicy, czym były te dziwne światła, co siedziało na gałęzi, ale przeczucie jej podpowiadało, że nic dobrego z tego nie wyniknie. „Jakiś bandzior dał nogę z pierdla i ukrywa się w lesie” – przyszło jej nagle do głowy. „Liczył, że zagospodaruje gajówkę, a myśmy weszli mu w paradę. Wymorduje nas, co do nogi, na bank. Ale najpierw zrobi porządek z Maksem i Dorotą, bo to oni szwendają się po lesie. Dobrze im tak. W końcu będę miała święty spokój”. Poczuła ogromną gorycz i ciche łzy potoczyły się jej po policzkach. Rozejrzała się w poszukiwaniu swojej puderniczki, która powinna leżeć na półce tuż obok kosmetyczki, ale jej tam nie było. Chwilę szperała między ciuchami, lecz bez rezultatu. Przeszukała torebkę i torby podróżne, zajrzała nawet pod łóżka. Po puderniczce nie było nawet śladu. O kradzież tym razem Doroty nie mogła posądzić, bo szwagierka używała kosmetyków z górnej półki, a Edyta takich z Rossmanna.
Gdy wróciła do izby, Patryk już zdążył pownosić z ganku cały prowiant potrzebny do przygotowania kolacji wigilijnej, a Dorota wykładała na talerze kupione w markecie ryby. Ich intensywny, wzmocniony chemicznymi dodatkami zapach momentalnie rozniósł się po całej chacie. Edyta wstawiła na środek rozgrzanego do czerwoności kuchennego pieca garnek z wodą, aby ugotować pierogi, i sprawnie nakryła do stołu.
– Edyta – odezwał się Maks, dokładając drew do kominka. – Sprawdź, czy jest już ta pierwsza gwiazdka, bo umieram z głodu. – Powycierał nos chusteczką i cisnął ją w ogień. Zapłonęła jak pochodnia i na kształt anioła z rozpiętymi skrzydłami poszybowała w górę.
– Przecież nie musimy czekać. – Edyta wzruszyła ramionami i wrzucała po kilka pierogów do wrzątku.
Woda pryskała na czerwoną płytę, sycząc niczym złapana za ogon żmija.
– Nie jesteś praktykującym katolikiem, aby kurczowo trzymać się tradycji. Moim zdaniem możemy zaraz siadać do stołu, bo wszystko już gotowe – dodała, delikatnie mieszając w garnku, aby pierogi się nie rozpadły.
– Wigilię zaczyna się przy pierwszej gwiazdce – wtrącił Patryk, już odświętnie ubrany. Wyłożył na papierową serwetkę przywieziony z Wrocławia opłatek, kupiony w markecie. Kiedy byli dziećmi, zawsze chodzili z matką po opłatek do kościoła. Teraz im się już nie chciało. – Nie będziemy z Maksem zmieniać wieloletnich przyzwyczajeń – dorzucił, kręcąc się po izbie. Czegoś mu brakowało, tylko nie wiedział czego.
– Mam gdzieś wasze nawyki – prychnęła Edyta i posłała szwagrowi spojrzenie bazyliszka. – Niebo zasnute chmurami i nie widać ani tej waszej pierwszej gwiazdki, ani nawet polarnej. Kto nie chce, niech nie je. – Cisnęła talerz z pierogami na stół, aż zabrzęczały równo ułożone noże i widelce.
– Bo ty nie umiesz nawet gwiazdy wypatrzyć – burknęła Dorota, wstając z kanapy. – Ja wam zaraz powiem, jak wygląda sytuacja – oznajmiła zachęcająco i podeszła do okna. Przytknęła nos do szyby, przysłaniając twarz dłońmi. Po chwili krzyknęła uradowana: – Jest gwiazda! A właściwie dwie!
– Gdzie? – spytała zdziwiona Edyta. „Zmyśla zdzira jedna, na pewno zmyśla, żeby mi zrobić na złość”, przemknęło jej przez głowę i rzuciła okiem za okno, w ciemną, nieprzeniknioną noc. – Nic nie widać! Masz omamy wzrokowe albo to początek jaskry. Musisz pójść do okulisty – skwitowała uszczypliwie.
Dorota już otwierała usta, aby się odgryźć, lecz w tym momencie jakieś światełko mignęło daleko pomiędzy drzewami, jakby ktoś szedł przez las z latarką w dłoni.
– Widziałaś? – spytała uradowana i spojrzała na Edytę z wyższością. – Tam, między tymi wysokimi drzewami. – Stuknęła palcem w szybę, wskazując kierunek.
– To chyba te same światła, które napotkaliśmy w lesie, a nie żadna pierwsza gwiazdka. – W głosie Edyty dał się słyszeć niepokój.
– Czy wy znowu macie zamiar się kłócić? Przecież w końcu jest Wigilia… – prychnął Maks niezadowolony i zagarnął ramionami obie dziewczyny, żeby je poprowadzić do stołu. – Chodźmy jeść, bo też umieram z głodu. Srał pies gwiazdkę. To przecież jedna wielka bujda na resorach.
Gdy Maks rozsiadł się już wygodnie na ławie, sięgnął po talerzyk z opłatkiem, bo czuł się głową rodziny. Kruchy i przejrzysty biały płatek otulony siankiem przypomniał im choć na krótką chwilę czasy dzieciństwa. Podniosły nastrój, który wówczas towarzyszył świętom, przeświadczenie, że oto za moment wydarzy się coś magicznego, że od dziś wszystko się zmieni na lepsze, że każdą łzę obetrą czułe matczyne dłonie, a list napisany do Świętego Mikołaja dotarł do adresata i oto on nadchodzi, dzwoniąc dzwoneczkami u sań wyładowanych wspaniałymi, wyśnionymi prezentami.
Edycie z trudem przyszło wydobyć z siebie miłe świąteczne życzenia. Miała wrażenie, że kłamstwo i fałsz wyciekają z każdego jej słowa, plamiąc nieskalaną biel opłatka. Nie chciała jednak w takiej chwili, w gajówce zagubionej w głuszy, zakończyć tej rodzinnej fałszywej sielanki, w obawie, że Czarnowscy ją przekabacą i wszystko zostanie po staremu. Życzyła zatem każdemu po kolei i zdrowia, i wszelkiej pomyślności, i sukcesów w pracy, i tak dalej. Lecz nie odważyła się życzyć Maksowi ani Dorocie spełnienia marzeń. Cholera wie, o czym oboje skrycie marzą, a gdyby los okazał się złośliwy, to jeszcze mogłyby się te ich pragnienia zrealizować. Z pewnością szczęścia Edyty w swoich parszywych planach nie uwzględnili.Rozdział 2
Kluczyk
Po wigilijnej kolacji Edyta sięgnęła do torebki i włączyła komórkę. Chwilę kręciła się po izbie, nie mogąc złapać zasięgu. Ani jednej kreseczki. Mimo to spróbowała wysłać esemes. Bezskutecznie.
– Maks! – zwróciła się do męża otwierającego kolejną butelkę wina. – Gdzie w tej chacie jest zasięg? – spytała z telefonem w dłoni.
– Mam wrażenie, że tutaj nie ma w ogóle zasięgu – odparł nieco speszony. Wiedział, że Edyta nie lubi takich sytuacji. O dostępie do Internetu też nie było co marzyć. Niepotrzebnie przywiózł laptopa.
– Mówiłeś przed wyjazdem, że jest, tylko słaby i trzeba go poszukać – prychnęła, rzucając mu wściekłe spojrzenie.
– Bo tak utrzymywał ten gość z nadleśnictwa. – Wzruszył ramionami. – Pewno nie miał pojęcia, o jaki zasięg pytam. Może chodziło mu o wzrokowy. A po co ci komórka? – spytał wojowniczo. – Mnie masz pod ręką, a do kochanka mogłaś zadzwonić przed wyjazdem. – Parsknął śmiechem, zadowolony z własnego dowcipu.
– Chciałam złożyć życzenia mamie i cioci – odpowiedziała, podchodząc do Maksa z taką miną, jakby chciała z niego wycisnąć zasięg. – W końcu jest Wigilia. I tak mam wyrzuty sumienia, że nie pojechaliśmy do niej do Krakowa.
– Może do jutra służba leśna usunie z drogi to powalone drzewo, wsiądziemy w samochód i zjedziemy do Świeradowa, to sobie zadzwonisz – obiecał i podał jej kieliszek wypełniony czerwonym winem.
– Przywiozłeś może jakieś białe? – spytała Patryka. Od męża już nic nie chciała. Nawet kieliszka wina. – Wiesz, nie przepadam za czerwonym – wyjaśniła, uprzedzając ewentualne pytania.
– Mam, kochana szwagierko – zawołał wesoło, lekko już wstawiony. Z pełnym brzuchem, grzejąc się w cieple kominka, cieszył się obecnością najbliższych mu osób. Nie wyobrażał sobie bez nich życia. – Już podaję, do usług! – Zerwał się z fotela i wyskoczył na ganek, gdzie mieściła się ich spiżarnia. Wrócił z pobladłą twarzą. Postawił butelkę wina na stole i szepnął Maksowi do ucha: – Znowu widziałem te światła. Nie podoba mi się to…
– Zaraz sam sprawdzę. Tylko nic nie mów dziewczynom, bo znowu wpadną w panikę – odparł cicho Maks. – Idę narąbać drewna do kominka – oznajmił po chwili głośno. – Patryk, idziesz ze mną?
– Ja sobie posiedzę przy ogniu. Coś mnie w gardle drapie… Chyba się przeziębiłem na tych Czarcich Skałach. – Z miną cierpiętnika przysunął sobie fotel bliżej kominka. – Edytko… – zwrócił się do szwagierki. – Zrób mi kilka ładnych zdjęć. Dobra? – Spojrzał jej przymilnie w oczy. – Zamieszczę na Fejsiku, jak wrócimy – dodał, wychylając resztki wina z kieliszka.
Gdy Edyta wróciła z sypialni z aparatem fotograficznym w ręce, w izbie siedział jedynie Patryk. Dorota też się ulotniła.
– Gdzie się podziała twoja żona? – spytała dla porządku. Domyślała się, gdzie jej mąż i szwagierka teraz są i co robią. Poczuła ostre ukłucie zwykłej babskiej zazdrości, bo o innych uczuciach mowy już nie było.
– Poszła do wygódki, bo ponoć po twoich uszkach dostała, za przeproszeniem, sraczki – odparł lekko bełkotliwym głosem. – Chodź tutaj, musimy pogadać, zanim oni wrócą.
Edyta przestraszyła się, że on już wie o Maksie i Dorocie. To niedobrze. Będzie się wtrącał i rozgrzebywał, a żonka go urobi.
– O co chodzi, Patryk? – spytała, zachowując pozorny spokój, i zagłębiła się w fotelu obok. Zapaliła papierosa.
– Jak zwykle. O Czarnego…
– Tak?
– Znasz go… – Patryk nie wiedział, od czego zacząć. Liczył na pomoc Edyty, ale wolał nie zdradzać jej szczegółów. Brat urwałby mu głowę. Znalazł się między młotem a kowadłem. – Maks sądzi, że jemu wszystko wolno…
– Znasz go lepiej ode mnie. W końcu to twój brat.
– Otóż to – kluczył dalej. – Jest uparty, ale może ty coś zdziałasz…
– Ja? Patryk! Co ty pleciesz?! – Wzniosła oczy na sufit, jakby tam się spodziewała znaleźć rozwiązanie. – Ty nie widzisz, jak jest między nami? Przecież Maks ma mnie w dupie…
Patryk machnął ręką. Podszedł do stołu i nalał do swojego kieliszka wina. Czerwonego.
– Chcesz? – spytał, podchodząc do Edyty z butelką jej ulubionego białego Imiglikos. Przypominało jej podróż poślubną do Grecji. Maks kochał ją wówczas jak wariat. Nosił na rękach, wieczorami pływali nago w ciepłych wodach Morza Śródziemnego, tańczyli na dancingach zorbę, a wszędzie towarzyszyło im białe Imiglikos. Żal za minionym czasem boleśnie ukłuł ją w samo serce.
– Aha… – bąknęła. Przez zaciśnięte gardło nie mogła wydusić nic więcej.
– Mężczyźni już tacy są. – Patryk z głupkowatym uśmiechem bezradnie rozłożył ramiona. – Dupa to dupa, a żona to żona. Przecież przysięgał przed ołtarzem… – wyjaśnił, co miał na myśli, siadając na swoim miejscu przy kominku. Sądził, że taki argument Edytę przekona. W końcu dla dobra rodziny powinna przymknąć oko na skoki w bok swojego męża. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Choć on swojej Myszki nigdy by nie zdradził.
Edyta obrzuciła szwagra zaskoczonym spojrzeniem. Takich poglądów się po nim nie spodziewała.
– Co ty wygadujesz? Dulskiej się naczytałeś czy telewizję Opoka oglądasz?
– Może masz rację – zgodził się po namyśle. Spory ze szwagierką, zwłaszcza na tematy religijne, nie były mu teraz na rękę. Edyta nigdy nie rozumiała duchowych potrzeb ani jego, ani Maksa. – Powtarzam jakieś frazesy, ale jedno wiem. Maks nie ma zamiaru się z tobą rozwodzić.
Edyta wzruszyła ramionami. Może mąż nie ma takiego zamiaru, ale ona ma. Tę połowę Petersburga, którą przeleciał, jakoś by przebolała, Doroty mu jednak nie daruje. Niech go szlag trafi. I Dorotę też. Żal jej tylko było Patryka. Jego miłość do żony i przywiązanie do brata widać było gołym okiem.
– Ale teraz dajmy temu spokój. Są ważniejsze sprawy… – Patryk wrócił do kwestii, która go najbardziej interesowała. – Mamy pewien problem, że tak powiem, natury finansowej. W grę wchodzą duże pieniądze.
– Jakie pieniądze? O czym ty mówisz? Ile?
– Sto tysięcy. Euro…
– Mów konkretniej, bo nie ogarniam. – Edyta odetchnęła z ulgą, że nie o romans Maksa i Doroty chodziło.
– Czarny ma pewien dług honorowy i powinien sprawę załatwić, aby nie przysparzać nam kłopotów. Finansowych, a być może też innych. – Jakich, Patryk wolał nawet nie myśleć.
Edyta zatrzymała na swoim szwagrze ciekawskie spojrzenie. Jak na jej gust stanowczo za dużo mataczył, ale w końcu był prawnikiem, a oni inaczej nie potrafią.
– Jesteś w firmie wspólnikiem. – Wzruszyła ramionami. – Jeśli to jakiś towar, za który zalegacie z opłatami, to weź i go oddaj. Albo zapłać. Zaciągnijcie kredyt, nie wiem, w końcu to wy prowadzicie biznes, a ja tylko uczę biologii.
– Nie mamy teraz tyle kasy, aby zapłacić. Zresztą… – Patryk się zawahał. Brat zabronił mu o tym rozmawiać z Edytą i Dorotą. – Maks nie chce zapłacić, bo ponoć towar wygrał w karty, więc…
– Patryk! – przerwała mu Edyta kategorycznym tonem. – Kluczysz jak zając po pustym polu. Grał w pokera o gacie? – Mimo rozpaczy, która wypełniała ją całą, zaśmiała się gorzko. – Weszliście w narkotyki czy co? – spytała po chwili, czując lodowaty dreszcz na plecach.
Zawsze się obawiała, że nałóg Patryka do tego doprowadzi i pociągnie ich wszystkich na dno. Choć nigdy nie zauważyła, aby szwagier chodził naćpany. Tylko tak naprawdę ona nie wiedziała, jak wygląda naćpany człowiek. W ich środowisku nikt narkotyków nie zażywał. Takie obrazki widywała tylko na filmach, ale czy można wierzyć aktorom? Pewnie coś przesadzili albo pomylili.
– No co ty… – Patryk zarechotał. – Taki głupi to ja nie jestem. A teraz pstryknij mi te fotki, bo Czarny wraca. Pogadamy innym razem… – oznajmił szeptem, słysząc, jak brat tupie na ganku.
Edyta kończyła akurat kolejne zdjęcie, gdy do izby wszedł Maks z naręczem porąbanych polan.
– Wy tu sobie gadu-gadu, a na dworze śnieg sypie jak cholera – powiedział radosnym głosem i cisnął drewno tuż obok kominka.
Edyta i Patryk dopadli okna i przekleiwszy nosy do szyby, z dziecięcą ciekawością zajrzeli w ciemność. Z nieba sypały grube płatki śniegu. Zdążyły już przypudrować na biało rosnące tuż obok wysokie świerki i podwórko. Silny wiatr porywał płatki do tańca, wirował z nimi w takt silnych podmuchów.
Gdy wieczór wigilijny dobiegł końca i za Patrykiem i Dorotą zamknęły się drzwi ich sypialni, Maks wyjął coś z kieszeni spodni i podszedł do żony.
– Kochanie, mam dla ciebie jeszcze jeden prezent – szepnął czule, wręczając jej niewielkie pudełeczko, w sam raz na jubilerski drobiazg.
– Przecież już dałeś mi prezent, był pod choinką – bąknęła kompletnie zaskoczona i spojrzała mu w oczy. Jak zwykle nic z nich nie potrafiła wyczytać. – Co to jest? – spytała i zaciekawiona otworzyła puzderko.
Na czarnym aksamicie leżał zwinięty w kształt węża złoty łańcuszek z przyczepionym szkaplerzykiem, być może też złotym lub tylko pozłacanym. Edyta nie potrafiła rozróżnić, bo na biżuterii się nie znała. Od lat nosiła wciąż tę samą bransoletkę ze srebra. Sięgnęła po lśniące cacuszko i obejrzała je uważnie w blasku lampy naftowej. Kiedy otworzyła szkaplerzyk, oniemiała. Wewnątrz znajdował się najzwyklejszy, prosty w konstrukcji aluminiowy kluczyk. Odrobinę większy niż te do skrzynki na listy. Podniosła na męża zdumione spojrzenie.
– Możesz mi to wyjaśnić? – spytała, trzymając w dłoni wisiorek.
– Nie mogę dać żonie złotego łańcuszka na Gwiazdkę? – odpowiedział pytaniem.
– Nie rżnij głupa. Nie o to pytam – odparła ostro. Przecież wiedziała, że nie o prezent dla niej chodziło, tylko o coś innego. – Do czego jest ten kluczyk? Tylko mi nie mów, że do mojego pasa cnoty, bo jej już nie mam, i to od dawna. – Podniosła głos.
– Ciiii – syknął Maks i położył palec na ustach. Dociekliwość Edyty zaczynała go wkurzać, ale nikomu innemu w tej sprawie nie mógł zaufać, zwłaszcza Patrykowi. Gotów załatwić sprawę po swojemu. – To klucz do skrytki na poczcie. Chciałbym, abyś go przechowała. Tylko nie mów nic Patrykowi. Chyba taki bzdet możesz dla mnie zrobić?
– Mogę. Nie ma sprawy… – Wzruszyła ramionami. – Na której poczcie? Tej na placu Grunwaldzkim? – Starała się ukryć rozpierającą ją ciekawość. Przecież znała Maksa. Im więcej ona będzie naciskać, tym bardziej on będzie się zapierał, dlatego nie spytała, co schował w skrytce.
– Dowiesz się w swoim czasie – skwitował krótko i zaczął się przebierać do spania. – Wysłałem ci na maila – dorzucił po chwili, gdy sprawę przemyślał. Nagle przyszło mu do głowy, że w każdej chwili może zginąć, choćby w wypadku samochodowym, a wówczas towar z takim trudem zdobyty diabli wezmą. Niech chociaż rodzina ma z tego pożytek.
Zaraz potem usłyszeli przez ścianę, jak Patryk wrócił z wygódki. Rozmawiali z Dorotą coraz bardziej podniesionymi głosami, a po chwili rozpętała się prawdziwa burza. Edyta miała wrażenie, że padały takie słowa jak „zwykła dziwka” i „szmata”, „mam w dupie taką rodzinę” i „niech was wszystkich szlag trafi”. Nie pierwszy raz w tym związku, więc Maks i Edyta starali się puszczać mimo uszu fruwające w powietrzu wzajemne pretensje i wyzwiska.
Gdy Edyta weszła do izby, aby się umyć przed snem, od razu spostrzegła, że ktoś ruszał jej aparat fotograficzny. Spojrzała na katalog zdjęć zrobionych w tym dniu. Brakowało tych z Maksem i Dorotą. Nie dość, że ktoś je usunął, to jeszcze zostawił włączony aparat z funkcją kamery. Spojrzała na nagrany film i poczuła. jak całe jej ciało pokryło się gęsią skórką. Na ekraniku widniał kominek i powoli dogasający w nim ogień. Nagle z czarnego wnętrza wyskoczyła na środek izby ciemna postać, która sprawiała wrażenie przeźroczystej. Skuliwszy się w sobie, pomknęła w stronę drzwi wyjściowych i zniknęła z pola widzenia kamery. Edyta obejrzała film jeszcze raz i z niepokojem podeszła do kominka. Tuż obok, na podłodze, widniała plama sadzy.Rozdział 3
Cicha noc
Dzień zbliżał się ku końcowi, gdy śpiącą na szerokim konarze dziką bestię zbudziło nieprzyjemne ssanie w żołądku. Natychmiast do niej dotarło, że od wielu godzin nic konkretnego nie jadła. Zeskoczyła z drzewa i przedzierając się przez leśną gęstwinę, wyszła na szeroki dukt. Kiedy kilka płatków czegoś białego i zimnego spadło jej na nozdrza, prychnęła i wkurzona machnęła ogonem. Omiotła wzrokiem okolicę. Podczas gdy ona spała, te białe płatki zdążyły zasypać cały świat. I leciały z nieba nadal. Uświadomiła sobie, że będzie mogła nie tylko wywąchać zwierzynę, ale także doskonale wypatrzyć jej tropy. To, że i ona zostawia ślady w tym białym puchu, miała za nic. Była wewnętrznie przekonana, że jej przecież nic nie tropiło. Poza ludźmi.
Zmierzała poprzez ciemny i cichy las w znanym sobie kierunku. Do chaty na przełęczy. Pusty brzuch przyniósł wspomnienie żarcia, które całkiem niedawno znalazła tam pod drzwiami. Oblizała się ze smakiem i wietrzyła nosem płynące wokoło zapachy. Żaden nie przypominał upieczonego przez człowieka ptaka. Dominował natomiast koszmarny odór bijący od blaszanego potwora, którym przemieszczali się ludzie. Wraz z nim pojawił się drażniący, ostry zapach dymu. Albo pożar, albo człowiek. Nagle w jej rozdęte nozdrza wdarła się smakowita woń zająca… Błyskawicznie przypadła do ziemi i pociągnęła nosem raz jeszcze. Dostrzegła szaraka skrytego pod wiszącą nisko, do samej ziemi, gałęzią potężnego świerka. Poruszał uszami, usiłując złowić niebezpieczne dla niego dźwięki. Bestia zakradła się od zawietrznej. Długi skok i… Jest! Po krótkim ucztowaniu na śniegu pozostała jedynie czerwona plama krwi i resztki kłaków.
Oblizawszy się ze smakiem, rozejrzała się w poszukiwaniu blaszanego potwora, którego fetor nadal drażnił jej nozdrza. Dostrzegła go dopiero po chwili, na obszernej polanie. Cały przysypany białymi płatkami, stał nieopodal starego budynku, w którym zachowały się jeszcze zapachy drwali sprzed wielu lat. Kręciło się przy nim dwóch ludzi, samców. Jeden z nich miał dziwny kolor włosów, przypominający wiewiórcze futerko. Bestia odruchowo zamiotła ogonem śnieżny puch. Uniosła górną wargę, odsłaniając zakrzywione, ostre kły, i prychnęła ostrzegawczo, choć byli zbyt daleko, aby ją usłyszeć, a tym bardziej ujrzeć. Zresztą zajęci byli sobą, nie podejrzewając, że ta okolica to rewir należący do niej, do dzikiej bestii.
Rozpalili na polanie ogień i siedząc na kłodach, zajadali coś ze smakiem. Drażniący miło nozdrza zapach rozchodził się po całej okolicy. Bestia mimowolnie mlasnęła jęzorem. Jeden marny zając to stanowczo za mało, aby zaspokoić potrzeby takiego stworzenia jak ona. Miała ochotę podkraść ludziom ich posiłek. Ogromny lęk przed ogniem powstrzymywał ją jednak przed tym krokiem. Zerwała się z miejsca jak niepyszna i kilkoma długimi susami ruszyła w kierunku Mokrej Przełęczy, wciąż mając w pamięci smak pieczonego ptaka.
Gdy dotarła w okolice chaty, ludzie kręcili się jak pszczoły przy wejściu do ula. Zaszyła się w zaroślach i czekała, kiedy zakończą ten swój idiotyczny taniec. W tym czasie wszystko wokoło stopniowo przysypywała coraz grubsza warstwa śniegu. Puszysty śnieżny dywan pokrył wydeptane ścieżki i szerokie leśne dukty, osiadł na gałęziach świerków i jodeł. Pobielił nawet grzbiet bestii. Nagle cały świat stał się biały i cichy. Jedynie od strony chaty dolatywały głośne krzyki, a przez szpary w oknach wydobywała się woń silnego stresu. Zamknięci we wnętrzu drewnianej chaty ludzie, niczym w pułapce, musieli z kimś walczyć, ale przez ściany i zasłonięte okna bestia nie mogła nic dojrzeć. Co ją to zresztą obchodziło? Po jakimś czasie wszelkie odgłosy ucichły i chatę ogarnęły ciemności. Wyłącznie buzujący w kominku ogień czerwoną poświatą rozświetlał okna. Panującą wokół ciszę zagłuszało wycie wzmagającego się wiatru, ciskającego w pysk bestii tumany kłującego, lodowatego śniegu. Mrużyła ślepia i marszczyła nos, na którym osiadały białe płatki. Momentalnie się topiły i kropelkami wody spływały na sterczące wąsy.
Na ugiętych łapach zakradła się w pobliże chaty i wyciągając przed siebie łeb, usiłowała zwietrzyć między dziesiątkiem zapachów ten jeden, którą ją interesował. Nagle skrzypnęły drzwi i pojawił się człowiek. Bestia błyskawicznie czmychnęła w głąb bezpiecznych zarośli, z daleka obserwując poczynania ludzkiego samca. Gdy po chwili zniknął w ciemnościach nocy, wyszła z ukrycia. To, co tak apetycznie pachniało, musiał zabrać ze sobą.
Przez moment jeszcze penetrowała okolicę, szukając czegoś do zjedzenia, a niczego godnego uwagi nie znalazłszy, ruszyła tropem człowieka mającego to, co ją interesowało. Puściła się biegiem przez las, aby śledzony nie wypatrzył jej z daleka. Dogoniła go w pobliżu polany, na której stał budynek pachnący drwalami. Teraz tuż obok, w blaszanym potworze, zagnieździli się jacyś ludzie.
Jego rozświetlone okna rzucały ciepły blask na najbliższą okolicę. Ognisko już dogasało. Jedynie wąska smużka dymu niosła się ku wiszącemu tuż nad ziemią ciemnemu niebu, z którego nieprzerwanie sypał gęsty śnieg. Spadające na resztki rozżarzonych polan płatki z cichutkim sykiem wydawały ostatnie tchnienie, przechodząc w inny stan skupienia. Człowiek, którego bestia tropiła, gdy zorientował się w sytuacji, na widok ogniska i samochodu stanął jak wryty. Z pewnością nie spodziewał się tego, co ujrzał. Błyskawicznie wyłączył lampkę umocowaną nad czołem, skulił się i usiłował przez nikogo niezauważony jak najszybciej opuścić to miejsce. Miał już za sobą część drogi, gdy ze stojącego na polanie samochodu wyskoczyli dwaj mężczyźni. Mimo szalejącej śnieżycy zdołali go wypatrzyć. Natychmiast rzucili się za nim w pogoń. Gdy tylko ich dostrzegł, ruszył do przodu w panice. Droga wiodła w dół, więc nabrał prędkości na tyle dużej, że goniący go mężczyźni, bez desek przypiętych do nóg, zostali daleko w tyle.
U bestii zadziałał odruch. Kiedy coś ucieka, goń i chwytaj. Dogoniła ludzi w kilka sekund. Biegali przecież znacznie wolniej niż ona. Dwaj mężczyźni zareagowali prawidłowo. Gdy się obejrzeli i z przerażeniem dostrzegli, co ich goni, czmychnęli w dwie różne strony – jeden w lewo, drugi w prawo. Bestia straciła impet i przystanęła. Mijały cenne sekundy, a ona nie potrafiła podjąć decyzji, którego gonić. W końcu nikt jej nie uczył trudnej sztuki polowania. Od dziecka zdana była wyłącznie na siebie i musiała polegać na wrodzonym instynkcie. Zmarszczyła nos i odsłoniła lśniące bielą kły. Zdążyła już z nich zlizać krew poprzedniej zdobyczy. Prychnęła głośno jeszcze raz. Tym razem z wściekłością. Daleko przed nią widniał jak na dłoni sunący na deskach przypiętych do nóg człowiek. Usiłował przyśpieszyć i mocno odpychał się kijami, ale nie zadał sobie trudu, aby kluczyć, jak przystało na potencjalną ofiarę, starającą się utrudnić pościg. „Człowiek stanowi jednak łatwą zdobycz”, pomyślała z pogardą. Gdy uznała, że nadszedł już czas, kilkoma długimi susami dogoniła swój żywy cel. Szóstym zmysłem musiał wyczuć jej obecność, bo spojrzał za siebie. Ujrzawszy błyszczące w ciemnościach ślepia i otwartą paszczę wypełnioną dwoma rzędami ostrych zębów, człowiek ze strachu stracił równowagę i upadł.Rozdział 5
Zapis z kamery
Delikatne promienie słońca wpadające przez białą koronkową firankę wprost na królewskie łoże, w którym przyszło Sulimie spędzić samotnie kolejną noc, wyrwały go z głębokiego snu. Przeciągnął się leniwie i rozkoszował chwilą. Zapuścił wzrok daleko za okno. Jak okiem sięgnąć łagodne, pokryte bielą łańcuchy Gór Izerskich. Nad nimi błękit nieba. Lecz zaraz potem jego świadomości wtargnęło wspomnienie śladów potężnych łap, których ślady jakieś zwierzę zostawiło w śniegu tuż przed maską jego samochodu. Musiało tamtędy przechodzić dopiero co, bo śnieg nie zdążył ich zasypać. Jak tylko dotarł do pensjonatu, zdjęcia tropów wysłał do doktora Pawlaczyka. Był ciekaw jego opinii. Koncepcja Kubackiego o mistyfikacji całkowicie legła w gruzach. Nikt przy zdrowych zmysłach nie lata podczas śnieżycy po górach, aby zostawiać podejrzane tropy, i to na polanie odwiedzanej przez turystów. Istnienie tego dzikiego zwierza było zatem bezspornym faktem.
Błyskawicznie wyskoczył z łóżka i po krótkiej toalecie w łazience przypominającej słodką bombonierkę wystrojony odświętnie usiadł za stołem w jadalni. Naprzeciwko siedziało to samo wiekowe małżeństwo z Niemiec co podczas Wigilii, Aniela i Hubert Koschykowie, jak się przedstawili. Potrawy z półmisków znikały w zastraszającym tempie, jakby ta dwójka nigdy w życiu nie jadła schabu ze śliwką ani karpia w galarecie. Z żarłocznością piranii poruszali szczękami, wpychając sobie do ust a to plaster tłustej szynki posmarowanej chrzanem, a to kawałek pasztetu z zająca czy płat śledzia w śmietanie. Jacek zerkał na nich raz po raz, jakby w obawie, że któremuś w przypływie tego łakomstwa wypadnie z ust wprost do talerza proteza zębowa. Tym razem zachował czujność i gdy tylko na stole pojawił się koszyk ze słodkim pieczywem na deser, chwycił swoją bułkę drożdżową nadzianą marmoladą, a zaraz potem, niosąc ją z dumą niczym wojenną zdobycz, wrócił do swego pokoju.
Wypaliwszy na balkonie papierosa, włączył laptopa. Tasował w myślach wydarzenia z poprzedniego dnia. Siedząc w zacisznym pokoju, bezpieczny pośród wszelkich zdobyczy cywilizacyjnych, przetrawił krok po kroku wszystko, co go wczoraj spotkało, i doszedł do wniosku, że chyba miał sporo szczęścia. Locha z młodymi mogła go zaatakować. Takie bliskie spotkania trzeciego stopnia z dzikami na ogół źle się dla człowieka kończą. Dobrze zrobił, schodząc zwierzakom z drogi. Jedyne, co wciąż budziło jego niepokój, to te fosforyzujące ślepia. Były za duże jak na dziką świnię.
Gdy komputer odpalił, Sulima, nucąc pod nosem swoją ulubioną kolędę, Jezus malusieńki, połączył się z Internetem. Odebrał pocztę. Pierwszy mail zmusił go do porzucenia kolędy na rzecz głębokiego zaczerpnięcia powietrza. Pisał dyrektor ogrodu zoologicznego, doktor Pawlaczyk. Z nadesłanych przez Jacka zdjęć wynikało, że zwierzęciem, które pozostawiło tropy, może być ryś. Sądząc po wielkości łap – tym razem Jacek przyłożył linijkę, zanim pstryknął kilka fotek – byłby to dorodny samiec. Dyrektor, nie bacząc na świąteczny czas, jeszcze wieczorem skontaktował się z nadleśnictwem Świeradów, aby jakiś zagorzały myśliwy nie ważył się zwierzęcia odstrzelić. Zaapelował także o zamieszczenie stosownego obwieszczenia w celu ostrzeżenia okolicznych mieszkańców. Podejrzewał, że niektórzy z nich trudnili się kłusownictwem, ale głośno tej myśli nie wyraził, aby nie drażnić leśniczego. Z uwagi na brak niepodważalnych dowodów oraz okres świąteczny służba leśna nie wszczęła jednak żadnych kroków. Fakt nadesłania fotografii pozostawionych przez zwierzę tropów o niczym nie stanowił. Autor zdjęć mógł je pstryknąć podczas wycieczki w Puszczy Białowieskiej. Nie takie rzeczy ludzie teraz robią dla chwilowego rozgłosu. A na terenach leżących blisko większych kompleksów leśnych porywanie owiec, kóz czy nawet cieląt należy do zjawisk codziennych. Sugestię, że to ryś zabił i pożarł pana Zbigniewa K. z Gierczyna, nadleśniczy przyjął ze śmiechem. On w końcu lepiej znał zwyczaje dziko żyjących zwierząt niż dyrektor ogrodu trzymający je w klatkach. Wszystkie dzikie zwierzęta, nawet niedźwiedzie i wilki, są lękliwe i boją się człowieka. Atakują wyłącznie w samoobronie lub obronie swoich młodych. A śladów kociąt czy szczeniąt nigdzie nie znaleziono. Policja przecież optowała za mafijnymi porachunkami. O koncepcji miejscowego proboszcza nadleśniczy wolał się nie wypowiadać. Z jednej strony swoją posadę, dobrze płatną, zawdzięczał państwu, nie kościołowi, ale z drugiej, bez przychylności proboszcza żona nie miała co marzyć o stanowisku dyrektorki miejscowej szkoły. Gdyby do śmierci pana K. przyczyniło się dzikie zwierzę, gdzieś walałyby się resztki ciała, a nie odnaleziono przecież ani kosteczki. Nie było zatem najmniejszego sensu wszczynać przedwcześnie alarmu, odrywać ludzi od świątecznego stołu ani uganiać się po lesie nie wiadomo nawet za czym. W końcu od zaginięcia pana K. minęło zaledwie kilka dni i nikt nigdzie więcej nie zgłosił ataku zagadkowego zwierzęcia na człowieka ani też żaden człowiek nie zaginął w tajemniczych okolicznościach.
Drugiego maila wysłał Zenek Molenda z Komendy Powiatowej Policji w Lwówku Śląskim. Informował, że w Wigilię Boryczko wraz ze Schwarzem spotkali się z Szyszkinem w Świeradowie. Zrobili większe zapasy, ale nie udało się wywąchać, gdzie zatrzymali się na nocleg. Na pewno nie w uzdrowisku. Mając na uwadze mrożące krew w żyłach opowieści pani Wrońskiej, komisarz zalecił Jackowi zachowanie ostrożności podczas penetracji wytypowanego miejsca i życzył wesołych świąt. Dodał jeszcze, że więcej zgłoszeń o podejrzanych zaginięciach bądź śmierci zwierząt hodowlanych nie odnotowano w całym powiecie, co jego zdaniem świadczyło o błahości tego problemu. Nie wykluczał, że Kubacki mógł mieć rację, węsząc mistyfikację.
– Nie miał racji, Zenuś, nie miał. To dzikie zwierzę naprawdę istnieje – wymamrotał Sulima pod nosem i wysłał komisarzowi krótkiego maila, załączając zdjęcia tropów rysia zrobione poprzedniego dnia na Polanie Izerskiej i opinię doktora Pawlaczyka.
Gdy uporał się z korespondencją w postaci setek e-kartek z życzeniami świątecznymi od wirtualnych znajomych, wyjął z plecaka kamerę inspekcyjną, a w zasadzie to, co z niej zostało.
– Gruby łeb mi urwie i nie pomogą mi nawet zdjęcia Szczeliny Jeleniogórskiej pełnej skarbów, jeśli jakimś cudem się na nią napatoczę – skonstatował na głos, zgrywając nagranie z karty pamięci do komputera.
To, co ujrzał na ekranie, Szczeliną pełną skarbów jednak w żadnym razie nie było. Pomieszczenie sfilmowane przez kamerę wypełniały dziwacznie wyglądające urządzenia będące czymś na kształt aparatury pomiarowej nieznanego typu. Co znajdowało się po bokach, kamera nie uchwyciła. Natomiast w pewnym momencie zapisała szybki ruch, który przybrał kształt smugi, na sekundę pojawiło się coś jakby łapa, co szarpnęło głowicę kamery, i obraz zgasł.
– Ożeż w mordę… Można by pomyśleć, że to zapomniane niemieckie laboratorium z czasów wojny – bąknął Sulima i obejrzał nagranie raz jeszcze. Po chwili powiększył obraz i z uwagą przypatrywał się widocznej na monitorze łapie.
Jeśli sądzić po wielkości, z całą pewnością nie mogła należeć do żadnego gryzonia zamieszkującego polskie podziemia, nory i tym podobne. Przy dalszym powiększaniu obrazu reporter dopatrzył się na łapie zarysu linii papilarnych. Zwrócił też uwagę na palce. Wieńczące je długie i ostre szpony, jak u ptaka, w całej rozciągłości wykluczały człowieka. W grę wchodziły zatem naczelne, ale te ze względu na klimat nie żyją w Polsce na wolności. Misie koala, u których także stwierdzono istnienie linii papilarnych, odpadały z tego samego powodu, a na dodatek poruszały się niemrawo.
Aby ostudzić szalejące emocje, Jacek, nie zważając na to, że jest tylko w swetrze, wyszedł na balkon. Niewidzącym spojrzeniem obrzucił cały w śnieżnej bieli las, który zdawał się nie mieć końca. Lodowaty wiatr już po chwili ostudził rozpalone policzki dziennikarza i jego rozgorączkowane myśli, w których usiłował znaleźć odpowiedź na pytanie, co zniszczyło głowicę kamerki. Teorię o bestii z epoki lodowcowej należało odrzucić, bo kopalnia zakończyła wydobycie w połowie XVIII wieku. Żadne zagubione jajo, z którego wykluł się gad, nie mogło się tam wobec tego uchować. Może szczur, zmutowany na skutek prób z Wunderwaffe? Przecież w wielu miejscach na Dolnym Śląsku Niemcy prowadzili jakieś eksperymenty.
– Muszę wyjaśnić, co tam się zagnieździło, bo inaczej Gruby da mi popalić, jak zobaczy, co zostało z kamery – zadecydował Jacek, wracając do pokoju.