Pułapka Tesli - ebook
Pułapka Tesli - ebook
Ziemiański jak trójkąt bermudzki po raz kolejny wciąga czytelnika w swoje historie. Bawi się jego wiedzą i niewiedzą o świecie. Dużo w tym wszystkim Wrocławia, miasta, które zdawałoby się dobrze znamy, a jednak poznajemy na nowo trzymając się śladów Autora. Tutaj czas nie ma granic i ram. Gdzieś w tle przechadza się Amy Winehouse. Lars Ericsson poszukuje partnerów w dalekiej Japonii, a Nikola Tesla próbuje walczyć o swoje patenty z Bellem i Edisonem. Prawdziwe testosteron story z intrygującą pułapką w tle.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-769-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po nocy, na wsi. Jedna córka kaszlała, a druga trzęsła się z zimna. Ktoś dowcipnie rozwalił wiatrochron na przystanku. Co prawda można było dzięki temu podziwiać piękno pól wokół, ale było ciemno, więc niewiele widzieli. Było za to zimno, mokro i nieprzyjemnie. Dziewczynki chore. Jacek nie wiedział, co zrobić. Taksówki przecież nie wezwie. Nawet nie bardzo wiedział, gdzie jest, bo ktoś zerwał tablicę z nazwą przystanku.
– Mówiłam, żeby nie jechać tą okazją – powiedziała Krystyna. – Szlag nas trafi na tym mrozie!
– Co mogę zrobić? – odparł Jacek.
– Zrób cokolwiek. Kaśka zaraz dostanie zapalenia płuc.
Zdjął własną kurtkę i okrył dziewczynki. Dygotał na wietrze. Coraz bardziej mokry, bo mżawka zamieniła się w deszcz ze śniegiem. Krystyna jednak nie była złą kobietą. Podeszła i okryła go połą własnej kurtki, sama marznąc.
Punkt bez wyjścia. Przystanek nie wiadomo gdzie, głucha noc, pogoda jak na Antarktydzie, rozkład jazdy autobusów pisany chyba za Stalina. Nic nie jechało po wiejskiej drodze. A dziewczynki zamarzały. Rodzice zresztą również.
Co mógł zrobić? Rozpalić ognisko? Niby jak w mokrym, przemarzniętym lesie? Leźć kilometrami do najbliższej wsi i prosić o nocleg? Jego młodsza córka potrzebowała lekarza. Natychmiast.
Z ciemności wyłonił się mężczyzna z wielkim parasolem.
– Przepraszam najmocniej. – Ukłonił się uprzejmie. – Hrabia Bartowski – przedstawił się. – Widzę państwa konfuzję z okna mojego dworku i wiem, że żaden autobus już się dzisiaj nie pojawi. Chciałbym w związku z tym w gości prosić. Państwa córka może się poważnie rozchorować na mrozie.
Osłonił parasolem dziewczynki, sam wystawiając się na deszcz. Mniejszą otulił dodatkowo kocem, który przyniósł.
– Proszę pana – powiedział Jacek – ale my, mówiąc delikatnie, jesteśmy w kiepskiej sytuacji finansowej.
– Ależ, drogi panie! Ja zapraszam do domu. Nie do hotelu.
– Błagam cię, przyjmij zaproszenie – mruknęła Krystyna mężowi do ucha. – Dziewczynki nam umrą na tej drodze w nocy.
– Proszę w gości. Jak to mówią: gość w dom, Bóg w dom. – Bartowski uśmiechnął się sympatycznie. – No chodźcie państwo. Tędy, przez aleję topól. Zapraszam!
Dziewczynki szły przodem, pod osłoną parasola, oni z tyłu.
– Proszę państwa, tutaj nic nie jeździ poza pociągiem, ale stacja jest dość daleko. U mnie będzie wygodniej.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
awno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami żył sobie zboczeniec o imieniu...
Anita wyciągnęła kartkę ze staroświeckiej maszyny do pisania będącej na wyposażeniu Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Zmięła ją i wyrzuciła do kosza. Miała już aberracje umysłowe. Czternaście godzin przed komputerem i nic. Absolutnie nic, zero, null, porażka. Wkręciła nową kartkę do poniemieckiej maszyny, bo nie mogła ścierpieć migotania kursora na monitorze komputera.
Dawno, dawno temu już, do cholery jasnej, powinnam złapać tego zboczeńca, choćby był za siedmioma górami!!!
Zamyśliła się. Gór było nie siedem, tylko siedemnaście. Siedemnaście miast, w których jakiś zbokol porywał kobiety. Zawsze w ten sam sposób. Wszystkie miały pewne cechy wspólne.
Wyrwała zapisaną kartkę. Włożyła następną.
Imię zboczeńca? Imię zboczeńca? – stukała szybko w klawisze. No jak ty się, cholero, nazywasz? Kim jesteś? I... Gdzie jesteś?
Przedwojenna maszyna do pisania, a konkretnie, głośny stuk klawiszy uspokajał ją wyraźnie. Lubiła tę zabawkę. Pozwalała zebrać myśli.
No jak ty się nazywasz? – napisała.
Nie. Wróć. Zrekapitulujmy fakty.
1. Każda z kobiet była rozwiedziona.
2. W każdym przypadku rozwód został orzeczony z winy męża.
3. Każda z... nich była blondynką.
4. Wiek od 27 do 39 lat.
Ale to chyba nieistotne. Zagryzła wargi.
5. Żadna z nich nie miała stałego faceta i ogłaszały się w Internecie.
Plus randki w ciemno, czaty, fora dla samotnych kobiet, strony dla chcących się zakochać. I takie duperele.
Szlag!
Dlaczego komenda warszawska przekazała sprawę – w kwestii współpracy przynajmniej – do Wrocławia? Porywano kobiety w Warszawie, Białymstoku, Gdańsku, Szczecinie, Krakowie, Poznaniu, Opolu... Jedynym większym miastem, w którym nie zanotowano obecności zboczeńca, był jak na razie Wrocław. No i warszawiacy wpadli na pomysł, że trzeba kogoś podstawić. Najlepiej oficera policji.
Wstała lekko mimo znużenia i przejrzała się w lustrze.
– Tak. To ona – powiedziała na głos. – Idealny cel.
Była blondynką. Rozwiedzioną, orzeczenie sądu wskazywało winę męża. Miała trzydzieści cztery lata. Od kiedy przyszło zlecenie z centrali, odwiedziła chyba wszystkie czaty, strony dla samotnych kobiet, zgłosiła się do „Randki w ciemno”, mejlowała do wszystkich, którzy gdziekolwiek umieścili post, że „poszukują kobiety ładnej, uczciwej, domatorki, bez nałogów...”.
Stanowiła idealny cel dla zboczeńca. Od innych kobiet różniły ją tylko dwie cechy. Po pierwsze miała pistolet, a po drugie mały nadajnik GPS. Wystarczyło dotknąć przycisku włączającego alarm, a cała policja rzuciłaby się na pomoc, znając dokładnie, co do metra, jej aktualną pozycję.
– Dowiem się, kim jesteś, zboczeńcu – mruknęła. – Na pewno się zobaczymy.
Przełknęła ślinę.
– Będę patrzeć ci w oczy – wycedziła. – Już niedługo.
Teraz jednak była zmęczona. Musiała się przespać. Wykręciła ostatnią kartkę z przedwojennej maszyny, jak zwykle zmięła i wrzuciła do kosza. Wyłączyła komputer z bazami zboczeńców, których znała policja. I tak żaden z nich nie pasował na „porywacza kobiet”.
Ciekawe, co on z nimi robi? Morduje? Gwałci? Torturuje? Zjada? Żadnego ciała nie odnaleziono. Kilkadziesiąt kobiet porwanych w kilkunastu miastach. Świadkowie wspominali coś o furgonetce. Numery oczywiście za każdym razem były sprawdzone – zawsze kradzione na parkingu obok miejsca zajścia. Teraz to już złodziej nie musi mieć nawet śrubokręta. Współczesne przepisy sprawiły, że przestępca może wyjąć dowolne tablice, nie trudząc się w ogóle.
Żadnego z ciał nie odnaleziono. A przecież gdzieś musi pozbywać się zwłok! Anicie przypomniały się wszystkie amerykańskie powieści. Zbokol robi sobie drugą skórę z dziewczyn, którą będzie wkładał przy innych psycholach. Może chce wystąpić o okup (to optymistyczna wersja). Ale skoro porwał kilkadziesiąt bab, to dlaczego do tej pory nie zgłosił się po forsę? Może wrzuca je do dołu z niegaszonym wapnem? Rozpuszcza w kwasie? Hoduje wielkie psy i nie stać go na karmę? Prowadzi wietnamską restaurację i serwuje ludzinę?
Wyłączyła światło i wyszła z pokoju. Nie, nie. Żadnych więcej takich rozważań. Chciała przecież jeszcze zjeść dzisiaj kolację.
Kolacja, tak. Dziewczyna była już bardzo głodna. Czternaście godzin przy komputerze. Ssało ją w żołądku.
Wrocławska komenda przypominała średniowieczny zamek. Ogromne wieże jak w starożytnej fortecy, dach flankowany czymś, co przypominało mury obronne. Budynek mający budzić grozę i szacunek. Wyglądał monumentalnie. Szerokie klatki schodowe, oszklenie, barierki. Nie to co współczesne budynki, gdzie księgowi objęli władzę nad architektami. Tu wszystko było wielkie.
Wylogowała się na bramce i wyszła w parną noc. Tuż przed wejściem parkowała niewielka furgonetka. Dwie sympatyczne dziewczyny kłóciły się właśnie z cieciem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
baj mężczyźni byli elegancko ubrani, nie przesadnie czy ostentacyjnie albo na pokaz, bez nowobogackiej nonszalancji, ale dało się zauważyć, że ich garnitury nie należą ani do tanich, ani do kupionych w jakimkolwiek sklepie. Ktoś z dużym wyczuciem i ogromnym doświadczeniem szył je na miarę.
Mężczyźni położyli na ławce dwie bardzo podobne do siebie walizeczki. Obie trochę staromodne, niczym się niewyróżniające. Obie jednak natychmiast podjęły ze sobą walkę. I nie był to bój o zwycięstwo czy choćby wywalczenie przewagi. Walizeczki po prostu zakłócały się wzajemnie i wszystko wokół w dość dużym promieniu. Jeśli więc ktoś w parku chciał coś nagrać, sfotografować cyfrowym aparatem, skorzystać z telefonu komórkowego, to stracił taką możliwość. A jeśli ktoś nosił rozrusznik serca i przechodził właśnie obok, to... miał wielkiego pecha.
Mężczyźni usiedli na ławce tak, żeby walizeczki ich dzieliły. Starszy z nich, wyglądający na jakieś sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat, uśmiechnął się szeroko.
– Widzisz, Dugan, to dobrze, że jesteś – zaczął rozmowę z amerykańską bezpośredniością, bez zachowania jakichkolwiek form grzecznościowych.
Wyraźnie nie spodobało się to jego o co najmniej połowę młodszemu rozmówcy.
– Po pierwsze mam na imię Dariusz. Po drugie w tym kraju osobom, które się nie znają, wypada używać takich form, jak „pan” lub „pani”.
– A od kiedy ciebie obowiązują polskie zwyczaje, Dugan?
– Jestem Polakiem.
– Tak – zgodził się Amerykanin, kiwając kpiąco głową. – Dugan Jovanovič. Typowe polskie nazwisko.
– Dariusz Jowanowicz. Czy ja wiem, czy takie typowe?
– I tak wszyscy wiedzą, że jesteś Rumunem!
– Serbem!
– A widzisz? Dałeś się złapać!
– Po prostu nie dał mi pan dokończyć. Moja rodzina istotnie pochodzi z Bałkanów. Z Serbii.
Amerykanin westchnął ciężko.
– Mam do ciebie prośbę. Może zrezygnujmy z tych „pan” i „pani” i porozmawiajmy jak ludzie. Na imię mi Carl i mam dla ciebie lukratywne zlecenie.
Jowanowicz wyjął z kieszeni marynarki nawilżaną chusteczkę. Wytarł nią twarz, a potem bardzo starannie obie dłonie.
– Alergia? – zapytał człowiek, który przedstawił się jako Carl.
– To też. Choć w tym przypadku bardziej nerwica natręctw.
– Współczuję. Sam cierpiałem kiedyś na alergię. Ale mi to skutecznie wyleczyli.
– Mojej nie da się wyleczyć. No dobrze – Jowanowicz nagle przeszedł na ton ugodowy. – Jakie zlecenie masz dla mnie, Carl?
Amerykanin wyraźnie poweselał.
– Chciałbym, żebyś wyeliminował jednego człowieka.
– Przykro mi. Nie jestem płatnym zabójcą.
– Oj, przestań. Zaraz mi wmówisz, że przyleciałem tu w ciemno, bez żadnego rozpoznania i bez dokładnego wywiadu na twój temat! Naprawdę przestań wygadywać takie bzdury.
– Nie do końca mnie zrozumiałeś, Carl. Ja owszem... zabijam ludzi. I, zgadza się, robię to za pieniądze. Ale nie jestem płatnym mordercą.
– A kim?
– Katem.
Amerykanin spojrzał na swojego rozmówcę zaciekawiony.
– Czego ja tu nie rozumiem?
– Ależ to proste. Odszukuję i przeprowadzam egzekucję ludzi, którzy zostali skazani na śmierć prawomocnym wyrokiem sądu. Prawomocnym! – powtórzył Jowanowicz. – Ale ludzie ci uciekli z więzienia, nigdy nie zostali ujęci albo... unikają egzekucji przy pomocy innych środków.
– To akurat rozumiem – powiedział cicho Carl. – Bardziej mnie interesuje, co robi zawodowy kat w Polsce, kraju, w którym nie ma kary śmierci?
– Polska nie ma też dostępu do Morza Śródziemnego. A archeologów śródziemnomorskich wykształciła tysiące. Niektórych wybitnych, o osiągnięciach światowego znaczenia.
– No tak, tak...
Amerykanin nie był ani mięczakiem, ani kimś, kogo można onieśmielić sposobem prowadzenia rozmowy. A jednak nie mógł utrzymać wzroku na twarzy Jowanowicza. Człowiek w wieku jakichś trzydziestu pięciu, czterdziestu lat, przebywający przecież choć trochę na zewnątrz, w promieniach słońca, powinien mieć jakieś zmarszczki, choćby mimiczne. A tu nic z tego. Nawet najmniejszej! Zupełnie nieruchoma twarz bez żadnego wyrazu wyglądała jakby przyklejona, jakby zajmował się nią doktor Frankenstein kompletujący ciało Jowanowicza po różnych cmentarzach. Znajomi pewnie żartowali, że to z powodu nadmiernej liczby operacji plastycznych. Ale nie... Amerykanin znał prawdę. Researcherzy dostarczyli mu wszystkie dane. Martwa twarz była wynikiem alergicznego porażenia, a sam właściciel doskonale ją wykorzystywał do rozkochiwania w sobie dziewczyn, dając im „odkryć”, że pod nieruchomą maską kryje się przecież tak bardzo wrażliwy chłopczyk. Podobno metoda niezwykle skuteczna.
– No cóż, a czy podjąłbyś się zabicia kogoś, na kim nie ciąży oficjalny wyrok wydany przez niezawisły sąd? Nie odpowiadaj na razie. – Amerykanin przerwał sam sobie, podnosząc gwałtownie rękę. – Na człowieku, którego poszukuję, ciążą winy, których konwencjonalny sąd pewnie by nie uznał. Mam jednak opinię gremium ludzi tak szacownych, że nie można mieć żadnych wątpliwości co do ich...
– O czym mówisz w tak zawiły sposób?
Carl westchnął ciężko.
– Czy zabijesz kogoś bez wyroku?
– Nie.
– A gdybyś był przekonany co do słuszności eliminacji tego człowieka ze względu na niebezpieczeństwo, które on może sprowadzić?
– Tak. Jeśli będę o tym przekonany.
– Rozumiem. No to ostatnie pytanie: czy jeśli nawet nie zechcesz wykonać wyroku, to jednak odszukasz dla mnie wskazanego człowieka?
– Tak.
Jowanowicz odpowiadał szybko, zwięźle i w sposób jednoznaczny. Amerykanin odetchnął z wyraźną ulgą.
– Mówią, że i zza grobu potrafisz wyciągnąć delikwenta.
– Nazwijmy to literacką przenośnią.
– Moi researcherzy chyba się nie mylili. Twierdzą, że jesteś najlepszy na rynku. A teraz, nawet po krótkiej rozmowie, jestem w stanie się z nimi zgodzić.
– Złudne wrażenie. Prawdopodobnie bierze się ze skojarzeń z moją nieruchomą twarzą, bo takie właśnie jest wyobrażenie płatnego mordercy. A w moim fachu to kalectwo jest tylko zbędnym utrudnieniem.
– Być może. Niemniej te opinie robią wrażenie.
– Czy dzięki tym opiniom kwota, którą przeznaczyłeś na zapłatę, będzie mnie satysfakcjonować?
– To już zależy.
– Nie rozumiem.
– Proste. To ty określisz kwotę, którą mam zapłacić.
Dłuższą chwilę Jowanowicz siedział w milczeniu. Hm. Takie zlecenia się nie zdarzały.
– To jest aż tak ważne? – podjął.
– Tak – tym razem Amerykanin był strasznie zwięzły.
– I chcesz mi zapłacić tyle, ile zażądam? Bez targowania? Bez znajomości nawet tej kwoty?
– Tak.
Znowu umilkli. Elektroniczne urządzenia na ławce walczyły ze sobą w ciszy. Spacerowicze wokół potrząsali swoimi telefonami, nie wiedząc, dlaczego nie działają.
– Kogo mam odnaleźć? – zapytał Jowanowicz.
– Twojego rodaka.
– Polaka? To mi bardzo nie na rękę.
Amerykanin potrząsnął głową.
– Z całym szacunkiem dla twojego wyboru swojej nowej ojczyzny... Ja też jestem Amerykaninem dopiero od trzeciego pokolenia i rozumiem, co czujesz, ale... Miałem na myśli Serba.
– Kogo konkretnie mam odnaleźć i ewentualnie zabić?
– To Nikola Tesla.
Jowanowicz powoli odwrócił głowę. Siedział nieruchomo, patrząc gdzieś przed siebie. Cisza przedłużała się nieznośnie. W końcu Amerykanin nie wytrzymał.
– Czy nie przeszkadza ci drobna trudność polegająca na tym, że Tesla nie żyje od jakichś siedemdziesięciu lat?
– Nie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.