Pulpet i Prudencja dzieci Pompona - ebook
Pulpet i Prudencja dzieci Pompona - ebook
Dzieci Pompona – pyskate, zielone bliźniaki mieszkające w Smoczej Jamie pod Wawelem – nie mają łatwo. W Krakowie są celebrytami – turyści chcą pstryknąć sobie z nimi selfie, a w szkole wciąż przenoszone są z klasy do klasy, bo zbyt szybko dojrzewają. Marzą, by poznać innego smoka, który ich zrozumie. Nawiązują więc kontakt z profesorem Ciurlescu z Rumunii i wyruszają w podróż w Karpaty, gdzie podobno widywano tajemnicze gady.
Czy Pulpet i Prudencja odnajdą tam swoich smoczych pobratymców?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-978-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znowu nie mogła dopiąć kostiumu! A jeszcze wczoraj wszystko było w porządku!
Zalała ją fala gorąca. I co teraz będzie? Co teraz będzie? Zaraz próba, a ona mocuje się z zapięciem. Już słyszy te złośliwe chichoty i wredne docinki. Po co jadłam te bezy, no po co je jadłam? – przerażona zadaje sobie w kółko to samo pytanie, na które zna odpowiedź.
– Pomóc ci – niby życzliwie odzywa się Aga – wielorybie?
Mogłaby strzelić focha lub powiedzieć coś równie obraźliwego. Na przykład, że jej waga nie przeszkadza w kręceniu zwinnych piruetów i drobieniu na pointach jak niektórym, ale potrzebuje przecież tej złośliwej, bo złośliwej, ale jednak pomocy, dlatego zgadza się ponuro.
– Sznuruj, bo mnie zabiją!!
– Musisz tyle wpierdalać? – pyta z zimnym zainteresowaniem koleżanka, szarpiąc energicznie suwak. – Nie dam rady. Beti, chodź no, złapiesz z drugiej strony.
– O rany! – wzdycha Beti. – Znowu?
Na ratunek spieszy jeszcze jedna smukła jak trzcina tancerka. Co za upokorzenie! Helena ma się ochotę rozpłakać, rzucić to wszystko i wybiec na ulicę, wpaść do cukierni po drugiej stronie placu i wbić zęby w… w cokolwiek. Może być zwykła drożdżówka, nie, lepiej wuzetka albo ten prawie dietetyczny torcik z galaretką i owocami. Jakie to byłoby piękne! – rozmarza się, a na jej pełne, zmysłowe usta wypływa szeroki uśmiech. No ale wtedy miałaby już całkiem przechlapane u matki.
– No ja nie wytrzymam! – stęka z oburzeniem Aga. – My tu się staramy zasznurować ten baleron, a baleron ma to w dupie, jeszcze zęby suszy!
– Wciągnij powietrze, beko! – radzi Beti. – Nareszcie!
– Dziękuję wam, siostry!
– Tylko nie siostry. To może być genetyczne – jedna przez drugą gwałtownie protestują.
– Poza tym sama rozumiesz, show must go on! – Aga tłumaczy sens tej na pozór przyjacielskiej akcji.
– Musisz coś z tym zrobić – kategorycznie oznajmia Beti. – Psujesz nam efekt!
Mogłaby się przecież powstrzymać, zamiast jeść te ciastka bez opamiętania. Matka powtarza do znudzenia, że człowiek ma wolną wolę i sam wybiera. Nie musi słuchać natury, bo ma rozum. A ona zachowuje się jak świnia, ma ochotę żreć, to żre – wrzeszczała na nią wczoraj. Ma ochotę wytaplać się w błocie, to się tapla, podchodzi knur, żeby ją zapłodnić, to się nadstawia, a potem wydaje na świat zastępy warchlaków głupich jak ona. Cały świński świat ogranicza się tylko do tego. „Świnia” zostaje odmieniona przez wszystkie przypadki liczby pojedynczej i mnogiej. Matka zawsze była dobra z gramatyki, a także ze wszystkiego innego, w przeciwieństwie do córki.
– Ty, podobno, jesteś człowiekiem! – ryczy Matylda Wawerska, jej Niestety Matka, obchodząc krzesło, na którym siedzi osowiała Helena ubrana w nową tiulową spódniczkę i dopasowaną górę, które odebrała od krawcowej i okazały się za małe, chociaż przymiarkę miała zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Ma również baletki i białe rajstopy. I koczek na czubku kształtnej głowy. Tylko w niczym nie przypomina swoich wiotkich, eterycznych koleżanek, chociaż z pewnością nie jest jeszcze gruba.
– Chyba ci zależy, żeby coś osiągnąć w życiu? – Matka kopie z dziką furią wagę.
Waga leci nad dywanem i uderza w ścianę z głuchym łoskotem. Może się wreszcie zepsuje – myśli z nadzieją dziewczyna i z zapamiętaniem obgryza paznokcie.
– Nie obgryzaj paznokci! – wrzeszczy matka i wali ją w plecy suchą jak nieżywa gałąź dłonią. – Nie garb się! Tancerka się nie garbi! Tancerka jest kwintesencją wdzięku i subtelności! Tancerka jest wytrwała i szczupła! Tancerka nie wybiera schabowego i tortu! Tancerka wybiera sałatkę i jabłko! Tancerka, nawet zmęczona, zachwyca wdziękiem! Tancerka jest po prostu jak róża! A przede wszystkim… – wymierza w kierunku dziewczyny całą wyprostowaną rękę. – A przede! Wszystkim! Tancerka! Nie jest! Gruba!
Jej sztywna ręka przypomina Helenie siekierę, która zostanie użyta przeciwko niej i matka raz na zawsze pozbędzie się źródła swojej głębokiej zgryzoty. Ma wrażenie, że zaraz eksploduje, jeśli jej złość nie znajdzie jakiegoś ujścia. Matylda jeszcze raz wyładowuje się na wadze, tym razem jednak nieszczęsny przedmiot jest za blisko ściany, odbija się i uderza ją boleśnie w nienaturalnie chudą stopę. Matka skacze wokół Heleny, a ta nie może się opanować i na twarz wypływa jej promienny uśmiech, którego tamta na szczęście nie widzi. Zdążyła go ukryć w samą porę. Niestety Matka nachyla się nad nią i syczy z nienawiścią:
– Jak będziesz tak żarła jak świnia, to się utuczysz i wyrzucą cię z zespołu. Tancerka nie może być gruba. Zrozumiałaś?
Helena kiwa głową. Niestety Matka wychodzi, trzaskając drzwiami, aż tynk się osypuje. Po rumianych policzkach spływają łzy. No a potem bezy jakoś tak same wlatują jej do ust, niewinne jak ptaszki. Ptaszki – cukraszki. Jak coś, czego prawie nie ma, bo już rozpłynęło się w ustach, może być tak niebezpieczne? – rozmyśla, siedząc w swoim ciasnym, ale za to nieskazitelnie czystym kostiumie baletnicy.
– Jeszcze tylko półtora roku – powtarza nie pierwszy i nie ostatni raz. – Żeby tylko babcia dożyła. Żeby babcia dożyła.
Kiedyś odmawiała nawet w tej intencji modlitwy do Boga. W jego istnienie przestała wierzyć pewnego wiosennego, słonecznego dnia kilka miesięcy później, kiedy Niestety Matka zawlokła ją przed lustro, po tej swojej mantrze, jaka powinna być i przede wszystkim jaka nie powinna być tancerka.
– A ty?! – wrzeszczała. – Jaka ty jesteś? – Złapała ją za włosy i przycisnęła twarz Heleny do lustra. – Spójrz na siebie, grubasie! Na te tłuste poliki! I na te oponki! – Uszczypnęła boleśnie córkę.
Helena patrzyła na ich wspólne odbicie. Lubiła malarstwo. Wiele razy zastanawiała się, dlaczego nigdzie nie widziała uwiecznionej na płótnie przemocy matek wobec córek. Są mężczyźni niewolący kobiety, zabójstwa, bitwy, oszustwa, porwania Sabinek, strącanie do piekieł, krzyżowanie Chrystusa na tysiąc różnych malarskich sposobów – i ani jednego ukrzyżowania córki przez matkę. Są za to dziesiątki Maryi z Dzieciątkiem Jezus i matek z całkiem świeckimi dzieciątkami, i ani jednej wrednej, znęcającej się nad córką… A przecież Helena nie jest wyjątkiem.
– Nie wiesz, jak to się robi? – prycha z wyższością Aga. – Jak się już nażresz, idziesz do klopa, wsadzasz palce do gardła i rzygasz, aż cię wywróci na lewą stronę. A potem wychodzisz lekka jak piórko.
Helena patrzy na nią oczami wielkimi jak spodki.
– No co tak gały wywalasz, połowa dziewczyn tutaj… Ty się chyba naprawdę z choinki urwałaś. Nawet twoja mama tak robi! – drwi z niej Aga.
– Skąd ty to możesz wiedzieć? – pyta zaszokowana tymi rewelacjami Helena.
– A niby czemu jest taka sucha? No, chyba że połknęła tasiemca. Wiesz, takiego z internetu. Zamawiasz, płacisz i wysyłają. Rzygasz, tym razem z obrzydzenia, ale łykasz tego robala, bo przecież już zapłaciłaś i chcesz być szczupła, ale też chcesz jeść bez ograniczeń, obżerać się tymi wszystkimi zakazanymi, grzesznymi smakołykami. Tymi ociekającymi tłuszczem pączkami i golonką w sosie piwnym, i innymi frykasami w zawiesistych sosach – wyrzuca z siebie Aga z szybkością karabinu maszynowego i nawet Beti patrzy na nią z niezdrową fascynacją.
Idą już korytarzem na scenę, kiedy Aga pochyla się jeszcze do jej ucha:
– Widziałam twoją mamę w cukierni. Szłam sobie ulicą, a tu patrzę, twoja rodzicielka siedzi przy stoliku i wsuwa pączki. Jeden za drugim, jeden za drugim, mówię ci, jak odkurzacz.
– Niemożliwe – szepcze ze zgrozą Helena. – Moja mama nigdy nie je ciastek, żadnych, a co dopiero pączków! Kłamiesz. Po prostu kłamiesz, żeby mi dokuczyć. Nie wierzę ci!
– Możesz nie wierzyć… – Aga spogląda na nią z politowaniem – ale ja wiem, co widziałam.
– Może to nie była moja mama?
– Twoja. Nie do podrobienia. Niestety – i znów to pełne udawanego współczucia spojrzenie. – Blond tapir, białe kozaczki, strecz na chudej dupie i czerwone tipsy. Gęba okrągła, jakby nalana, czarne brwi i małe, zaciśnięte, również czerwone usteczka. A, i biały top. Jakieś wątpliwości? Ona?
– Tak.
Czy mogła zaprzeczyć? Wypisz wymaluj ona – Niestety Matka w jedynym w swoim rodzaju wyjściowym wydaniu.
– No widzisz. A pamiętasz, jak kiedyś wyjechałyśmy do Krakowa? No. I ona pojechała jako pomoc rodzicielska. Wtedy ją słyszałam w nocy w toalecie. Siku mi się zachciało, bo strasznie się opiłam coli. Myślałam, że kogoś zarzynają albo duszą, a tu wychodzi twoja mama z oczami czerwonymi jak u królika. A następnego dnia miała popękane żyłki w lewym oku.
– Po… popękane? – jąka się Helena. – Może się czymś zatruła.
– Jasne! Pewnie tym tłustym bigosem i flaczkami. Nawet ja widziałam – wtrąca swoje trzy grosze Beti. – Taka prawie primabalerina to jest na nieustannej diecie. Zaszkodziło, biedaczce, takie jedzenie – wzdycha obłudnie, a potem obie z Agą wybuchają głośnym śmiechem, aż się Madame krzywi, kiedy wbiegają na scenę.
Helena nie może się w ogóle skupić, w głowie huczy jej od informacji. Gorset uciska tak, że z trudem bierze głębszy oddech.
Nie, to nie może być prawda, to, co one opowiadały. Chociaż…
Zakładając, że wredne koleżaneczki jednak nie zmyślają, pewne niejasne sytuacje z przeszłości, wtedy tak niepokojące i tajemnicze, dają się teraz wytłumaczyć w prosty, wręcz banalny sposób. Robi jej się ciężko na duszy. Niestety Matka okazała się jeszcze bardziej popierdolona, niż myślała do tej pory. A ona jej tak zazdrościła, że tyle może zjeść i nie tyje, że fałdki tłuszczu nie ma, że smukła, żeby nie powiedzieć chuda. A te jej chroniczne infekcje gardła?
Przeczytała w internecie o robalach połykanych przez ludzi, chcących rozpaczliwie schudnąć, i zrobiło jej się niedobrze. Szczególnie przeraziła ją historia kobiety, której zamiast zamówionego nieuzbrojonego tasiemca przysłano tego drugiego, śmiertelnie niebezpiecznego, uzbrojonego. Połknęła i potwór zagnieździł się w niej na dobre. Rozwinął się wspaniale, spenetrował i skolonizował jej trzewia, a potem chciał zdominować całą resztę. Ciało kobiety broniło się rozpaczliwie, wysyłając dramatyczne SOS, a ona za nic nie kojarzyła tego z połkniętym Obcym, jakby już wyżarł jej mózg. O mało nie umarła.
Potem Helena miała koszmarny sen, jak robal, który opanował Niestety Matkę, wyślizguje się z niej ciemną nocą, z lepkim plaśnięciem ląduje na podłodze, sunie po mieszkaniu i szuka świeżego ciała, jej, Heleny, ciała. Ciało dotychczasowego nosiciela skisło i nawet dla robala stało się zbyt toksyczne. Ona sama, wiedziona jakimś głębokim instynktem, obudziła się wcześniej i ukryła przed nim, a potem w panicznym strachu zbiegła po schodach, zarzuciwszy na siebie doskonale widoczny w blasku ulicznych latarni żółty płaszcz z kapturem. Pędząc ulicami wymarłego miasta, robiła sobie wyrzuty. Jak mogła być tak głupia? Stanęła w bramie i lękliwie obejrzała się za siebie. Nikt jej nie gonił.
Obudziła się nad ranem. Cicho i ostrożnie obeszła całe mieszkanie. Było puste, nie licząc oczywiście matki, która nigdy nigdzie w niedziele nie wychodziła, chyba że na próby czy spektakle z matkami innych młodych tancerek. Dlatego Helena była skazana na jej nieustanną obecność, nieustanną uwagę, co było bardzo, bardzo trudne, a teraz, kiedy uwierzyła, że matkę zamieszkuje Obcy, to będzie jeszcze gorsze.
Zajrzała do jej pokoju. Spała sobie spokojnie na wznak bez świadomości, że krążą w niej wrogie byty.
Od tamtego momentu Helena starała się, żeby Niestety Matka dotykała jej jak najrzadziej, co znowu nie było takie strasznie trudne, ponieważ na szczęście nie lubiła pieszczot i z trudem znosiła jakikolwiek dotyk. We wczesnym dzieciństwie Helena bardzo z tego powodu cierpiała, ale teraz to było dobre – wreszcie do czegoś się przydała ta matki niechęć do kontaktu. Na szczęście miała babcię, która siłą wymogła na niedoszłej synowej widywanie się z wnuczką. Oczywiście nie obeszło się bez małego szantażu, ale Niestety Matka była chciwa i nie mogła odpuścić pomocy finansowej i groźby, że w razie śmierci babki Arskiej niczego nie odziedziczą, bo staruszka postara się, żeby się na koniec nieźle zabawić.
Z każdym dniem między matką i Heleną było coraz gorzej…
Helena jadła i nie mogła przestać, a matka dostawała od tego szału.
– Zaprzepaszczasz swoją karierę! – pomstowała, wyrzucając ręce do góry w pełnym pasji odruchu. – Dlaczego ty mi to robisz?! – dopadała córkę i potrząsała nią gwałtownie. Dziewczyna poddawała się temu bez słowa protestu, wycofana w głąb siebie, podrygując w żelaznym uścisku matki jak szmaciana lalka. – Od ust sobie odejmowałam, życia sobie nie ułożyłam, żeby cię wozić na próby, potem mieszkanie zamieniłam na gorsze, żebyś czasu na dojazdy nie traciła. I co? I co? I co? – Puszczała Helenę i stawała przed lustrem, gdzie przypatrywała się sobie ze zdumieniem. Dotykała policzka, próbowała poprawić włosy. – Nawet nie wiem, kiedy się zestarzałam. Nie zauważyłam tego między twoimi zajęciami, wieczornymi spektaklami a moją pracą, żeby cię utrzymać i zrobić z ciebie kogoś ważnego. I co teraz? – pytała, wpatrując się w siebie z napięciem, od którego migotały żarówki, a przynajmniej tak się Helenie wydawało, kiedy Niestety Matka zbliżała swoją twarz do odbicia w lustrze zainstalowanym specjalnie dla Heleny, żeby nieustannie ćwiczyła. – I co ja z tego mam? – pytała siebie raz za razem. – Zostałam zupełnie z niczym – mówiła martwym głosem. – Pozwoliłam, żeby mi życie, o tak, o tak – łapała w garście powietrze. – O tak! O tak! Przeleciało. Przez ręce mi przeleciało. Przeleciało jak przez cedzidło z wielkimi dziurami. Przez ciebie! – odwracała się do córki, oskarżycielsko celując w nią palcem.
– Czy ja kiedykolwiek mówiłam, że chcę być tancerką? – odważyła się raz spytać w przypływie szaleńczej odwagi.
– Ty byś na to nigdy w życiu nie wpadła, boś głąb. Jak twój ojciec niezguła!
– Nie czepiaj się ojca. Nie żyje! – przypomniała jej cicho Helena.
– Właśnie. Nie żyje! W dzisiejszym świecie, żeby odnieść sukces, trzeba żyć! – Matka nie zawsze zdawała sobie sprawę z tego, że bredzi, natomiast często przez zupełny przypadek dotykała istotnych kwestii, którymi się nie interesowała, ale które ciekawiły jej córkę.
Ojciec się z nią nie ożenił. Niestety Matka nigdy nie miała dla niej żadnego konstruktywnego mitu na ten temat, typu: mieli wziąć piękny ślub w małym kościółku pod miastem, ale tata musiał wyjechać leczyć biedne afrykańskie dzieci i zabiła go malaria. Albo nosorożec. Albo ratując hinduskie dziecko przed tsunami, utopił się, gdyż nie umiał pływać, ponieważ zamiast się tego nauczyć, każdy dzień spędzał jako wolontariusz w stołówce, łuskając groch. Lub chociaż zginął w wypadku, kiedy to spiesząc się na własny ślub, spadł na niego samobójca, który rzucił się z dachu. Takie tam historie ku pokrzepieniu serca. Ale matka nigdy nie zawracała sobie głowy takimi nieistotnymi historyjkami, nie zdając sobie sprawy z tego, że najbardziej nawet głupawe i banalne kłamstwo z czasem by się otorbiło szacunkiem, miłością idealną, która wyeliminowałaby wszelkie nieprawdopodobieństwa i dodała zmyśleniu rumieńców. I już nikt nie śmiałby się podważyć tego mitu, a córka pielęgnowałaby go do późnej starości odrobinę szczęśliwsza, albo nawet całkiem szczęśliwa.
– Dlaczego tata się z tobą nie ożenił? – pytała ją, kiedy była młodsza i bardzo chciała usłyszeć jakąś miłą historię, na której mogłaby się oprzeć jak na lasce albo kuli.
– Nie ożenił się, ponieważ nie chciał się ze mną ożenić – udzielała jej rzeczowej odpowiedzi mama.
– Dlaczego? Nie kochaliście się?
– Oczywiście, że się nie kochaliśmy. Sam chyba nie wiedział, jak to się stało. Mówił, że nie nadaję się do dzieci, że absolutnie nie powinnam być matką. Ale ja się ucieszyłam, kiedy się okazało, że jestem w ciąży. Za to on wpadł w panikę. Chciał, żebym usunęła. Już wtedy wiedział, że jest chory i nie pożyje więcej niż pół roku… W sumie szkoda, że się ze mną nie ożenił – jego rodzice byli zamożni. Byłoby nam łatwiej. Z drugiej strony ta jego stara matka okazała się zdrowa jak koń – ciągnęła z żalem Niestety Matka. – Przynajmniej na ciele.
Kiedy Helena była młodsza, było jej bardzo przykro, że tata nie ożenił się z mamą, że jej nie chciał, ale z wiekiem zaczynała go rozumieć, chociaż nigdy mu nie wybaczyła, że tak nieodpowiedzialnie umarł i zostawił ją na pastwę swojej kochanki, jej Niestety Matki. Niejaką pociechę czerpała z faktu, że ją uznał i dał nazwisko. Jego mama, a jej babcia, interesowała się nią od urodzenia i to ona powiedziała, że kiedy tata ją zobaczył tuż przed śmiercią, ten jeden jedyny raz, uśmiechnął się i szepnął: „Jaka piękna”, a po policzku spłynęła mu wielka łza. Żałował, że nie będzie mu dane zobaczyć, jak rośnie.
Matka postanowiła, że Helena będzie światowej sławy tancerką, primabaleriną, którą sama chciała być, a nie została, bo była biedna i miała pecha. Z biedą jeszcze by sobie jakoś poradziła, ale w wyniku złamania kości udowej prawa noga skróciła się odrobinę, co brutalnie przekreśliło marzenia. Dlatego była taka nieszczęśliwa i skupiona na córce. Z kolei Helena chciała się wyrwać z tej uzależniającej relacji.
Najgorszy był ostatni rok, kiedy babcia zachorowała.
– Nie umieraj – płakała Helena, tuląc się do staruszki, wyczerpanej kolejnym atakiem duszności. – Do czego ci się tak spieszy?
– Dziecko, ja wcale nie chcę umierać! Do czego niby ma mi się spieszyć? Do tej ciemnicy, do tej wilgotnej, ciasnej nory w ziemi? Ja tak lubię żyć! W odróżnieniu od ciebie. Jak tak na ciebie czasem patrzę, Helena, to martwię się, że ty życia w ogóle nie lubisz. I twoja matka też…
– Nie jestem jak ona! – gwałtownie oburzyła się wnuczka.
– Nie chcesz być jak ona! A to zupełnie inna rzecz, bo można sobie krzywdę zrobić.
– Jak to?
– Jeśli podporządkujesz swoje życie temu, żeby nie być jak ona, to może cię coś ważnego ominąć albo dokonasz złych wyborów, tylko dlatego, żeby, broń Boże, jej nie przypominać albo zrobić na przekór.
– Na złość mamie odmrożę sobie uszy? – uśmiechnęła się samymi kącikami ust Helena.
– Właśnie! Przyniosłabyś z cukierni coś niedozwolonego. Wuzetkę albo torcik czekoladowy – rozmarzyła się babcia.
– A nie zaszkodzi ci?
– Mnie już wszystko szkodzi, więc choć odrobina szczęścia na koniec…
– Miałaś nie umierać! – przypomniała jej wnuczka.
– Staram się właśnie, ale ta twoja osiemnastka jest dopiero za trzy miesiące – droczyła się Arska.
– Co powiedział lekarz?
– Że wytrzymam, ale ręki nie dałby sobie za to uciąć. Idź już.
Kiedy wnuczka wyszła, lekki, żartobliwy uśmiech zniknął z twarzy starszej kobiety jak zdmuchnięty. Oddychała głośno i z wysiłkiem.
MORITZ CHCE SOBIE PRZYPOMNIEĆ
Z jego pamięci zaczęły znikać całkiem spore fragmenty. Brał na przykład do ręki obieraczkę do ziemniaków i zastanawiał się, co to, do kurwy nędzy, jest. Miała co prawda powyginany, dizajnerski kształt, ale mimo wszystko powinien wiedzieć… Albo dzisiaj, szukając otwieracza do butelki, natknął się na coś dziwnego. Obracał to teraz na wszystkie strony i nic. Spoko, dojdzie prawdy prędzej czy później, łażąc po kuchni i zachodząc w głowę, do czego to może służyć. Zaczyna być to jednak nużące i niepokojące. W takich wypadkach przekonywał sam siebie, iż przedmioty czasami nie służą do niczego konkretnego, są po nic, dla samej przyjemności kreowania i z potrzeby wyobraźni. I nie powinno go to dziwić, ludzie od zawsze wytwarzali rzeczy po nic, ale to własne zdumienie go niepokoiło.
Kilka miesięcy temu zdarzyło się po raz pierwszy. Po dziesięciu minutach doszedł, że to coś, co się nazywa nożyczki, służy do cięcia papieru. Najciekawsze było, że doskonale wiedział, że to są nożyczki. Wiedział, jak nazywa się ten przedmiot nie tylko po francusku, ale również po polsku, a także, o dziwo, po niemiecku. Ale te wszystkie języki nie odkrywały przed nim niczego poza nazwą i konstatacją, że sama nazwa jest związana z przedmiotami dosyć luźno i nie pomaga w rozwiązaniu zagadki.
Poszedł do lekarza, mało tego, położył się do szpitala, gdzie zrobili mu wszystkie możliwe badania. Nic mu nie było, oprócz starości oczywiście, ale zalecili spotkanie z psychiatrą. Dlatego teraz nie wpadał w panikę, że to alzheimer, chociaż akurat to byłoby naprawdę śmieszne, a zarazem ciekawe. Podobno przypominają się dawne czasy. Czy odzyskałby swoje wojenne wspomnienia?
– Tracić utracone – roześmiał się tak serdecznie, że aż łzy mu poleciały po policzkach. Terapeuta powiedział, że może czas przypomnieć sobie wszystko, co chce, zanim będzie za późno.
Dupek jeden! Na co za późno? Żeby umrzeć? – wspominał zawzięcie, wycinając z papieru śniadaniowego kogutki i kwiatki, za nic nie mogąc sobie później przypomnieć, skąd mu się to wzięło, ale kojarzyło się jednoznacznie ze sztuką ludową. No i skąd wiedział, jak to zrobić? W dodatku miał wrażenie, że nie stracił pamięci, że w jakiś sposób nad nią panuje. Po prostu nie chciał pamiętać. I nie będzie więcej o tym rozmawiał z tym szczeniakiem z niedbale przyciętymi włosami i asymetrycznymi ustami. Zostawił terapeucie wizytówkę chirurga plastycznego z Chicago, na co tamten zareagował szczerym rozbawieniem, co z kolei jemu wydało się nie na miejscu.
Miewał zaniki pamięci, ale zdarzało mu się też, że jakiś obraz pojawiał się znienacka, nowy i zaskakujący, jak te pieprzone wycinanki. Wygląda na to, że pora znowu zmienić mieszkanie – pomyślał z rezygnacją i wyciągnął swoją starą walizę.
Nie, jeszcze nie teraz. Wytrzymam jeszcze trochę… Nazywam się Adam Moritz.
Mieszkanie było nieumeblowane, ale, nie wiedzieć czemu, ktoś zostawił w nim długie zasłony z ciężkiego aksamitu w kolorze granatowym upięte sznurami z chwostami. Adam dotknął miękkiej tkaniny. Miała delikatny wzór. Cóż, pewnie się komuś znudziła, bądź też kojarzyła się z czymś niemiłym lub wręcz tragicznym. Ale co mnie to obchodzi?
Wyjrzał przez jedno z trzech ogromnych porte-fenêtre na ulicę. Lada szelest wymęczonego upalnym latem listowia, a zacznie się jesień. Znowu – myślał, odprowadzając wzrokiem pożółkły liść, który oderwał się od drzewa i sunął niespiesznie po chodniku. Tak, zdecydowanie ta szesnasta dzielnica zawsze mu się podobała, a jeszcze nigdy tu nie mieszkał. Tylko te meble…
Splótł ręce na plecach i przechadzał się po mieszkaniu. Wielkie drzwi między pokojami były otwarte na przestrzał, a przepięknie intarsjowana podłoga skrzypiała uspokajająco i domowo. Z korytarza dyskretnie wynurzył się jego agent nieruchomości, a także od wszystkiego innego, Henry.
– Podoba się panu? – spytał.
– Nawet bardzo, ale nie jest umeblowane.
– Nie jest – zgodził się krótko agent.
Adam uniósł lekko brew. Co jest? Już mnie powinien przekonywać.
– To poważny mankament, chociaż nie ukrywam, podoba mi się. Nawet te kotary. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że zawsze lubiłem granatowy.
– I zostawiono oświetlenie – agent zadarł głowę. – Oryginalne i wprost idealne do tych wnętrz. Do Lasku Bulońskiego blisko, ot, kilka minut spacerkiem. Kuchnia duża i świetnie wyposażona – rozłożył ręce triumfująco, że znowu udało mu się szybko i idealnie trafić w gust starego klienta.
– Proszę mówić!
– Co? – spytał niewinnie Henry.
– No przecież widzę, że zbiera się pan w sobie, żeby mi coś powiedzieć, więc cóż to jest, oprócz tego, że to doskonałe dla mnie lokum? – Oczy Adama błysnęły ciekawością.
– Ile lat się już znamy?
Adam spojrzał w lustro między oknami. Nieźle wyglądam, jak na swój wiek, oczywiście. Bezwiednie poprawił włosy nad uchem. Ale o co mu właściwie chodzi? – myślał zaintrygowany.
– Będzie jakieś dwadzieścia – szybko obliczył w pamięci.
Henry był wtedy młodym chłopakiem. Teraz stał przed nim mężczyzna koło czterdziestki. Jak on się zestarzał – przemknęła się pełna żalu refleksja. – Ma już zakola… i worki pod oczami, i ten pojawiający się po trzydziestce grymas zgorzknienia… A ja się nic nie zmieniłem – porównywał ich obu w ogromnym lustrze. – No może odrobinę. Na lepsze. Ciekawe, czy się dziwi, że on się starzeje, a ja nie? Mógłby być moim wnukiem. Przywiązałem się do niego przez te wszystkie lata. Za nic nie zmienię agenta nieruchomości – obiecał sobie po raz kolejny.
– Zgadza się. Był pan moim pierwszym klientem. Zawsze przynosił mi pan szczęście. Lubię pana… – zawiesił głos. Również patrzył na Adama w lustrze. I na siebie. Zamilkł, bo najwyraźniej też go coś zaintrygowało. – To już czwarte – powiedział w końcu rzeczowym tonem do starego według metryki mężczyzny, łudząco podobnego do Davida Bowie w średnim wieku.
– Tak? – Moritz przeniósł spojrzenie z lustra na agenta.
– To już czwarte w ciągu ostatnich dwóch lat – uściślił Henry.
– Co pan powie? Naprawdę czwarte? – Adam nie mógł uwierzyć.
– Przyspieszamy. Przez te wszystkie lata zdarzało się panu zmieniać mieszkanie raz na dwa lata, ale ostatnio coraz częściej. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, to dla mnie zysk. Pana przeprowadzki – mój zysk, ale… Co się dzieje?
Zapadła cisza. Adam Moritz ruszył sprzed lustra w powolny spacer dookoła pokoju.
– To znaczy ja się domyślam. Nie musi pan nic mówić – trochę gorączkowo tłumaczył się Henry, trąc nerwowo nadgarstek lewej ręki.
Moritz krążył wzdłuż ścian w swojej nieprzesadnie eleganckiej, prawie młodzieżowej marynarce, bardzo modnych, wąskich spodniach i niedbale zawiązanym pod szyją szalu. Przez wysokie okna ze słonecznym światłem wpełzał wieczorny chłód. Agent nabrał powietrza w płuca.
– Proszę mi wybaczyć śmiałość – powtórzył – ale wojna już się skończyła, a pan dalej z tą walizką… – zamknął oczy. – Przepraszam. Nie powinienem się wtrącać – z niepokojem wodził wzrokiem za swoim najdawniejszym klientem, któremu tyle zawdzięczał.
Ten zaś, jak gdyby te słowa nigdy nie padły, łaził po pustym mieszkaniu z tym swoim nieobecnym wyrazem twarzy. Skrzypiała podłoga i tylko stukot jego butów odbijał się od wysokiego sufitu i ścian. Gdzieś na zewnątrz gwałtownie zahamował samochód i do pisku opon dołączyły oburzone klaksony.
– Mówi pan, że powinienem kupić meble – Moritz stanął nagle przed nim i patrzył wyczekująco.
– Ja… Ja tego… – zająknął się. – Tak. Uważam, że powinien pan kupić meble… I rozpakować walizkę – zakończył stanowczo. – I przeczytać wreszcie te papiery, które usiłuję panu wcisnąć już od pięciu lat! – wyrzucił z siebie, odrobinę podnosząc głos. – A pan się boi jak, nie przymierzając, diabeł święconej wody.
– Do widzenia, Henry. Przemyślę to – skinął mu głową i wymaszerował z mieszkania przy Boulevard de Montmorency.
Z tyłu rzeczywiście wygląda na swoje lata. Ale na czym to polega? – zastanawiał się Henry, śledząc go przez okno. Idzie wyprostowany, a sprawia wrażenie, jakby się miał za moment zapaść w sobie. Po prostu – idzie starzec. Ale kiedy czując na sobie wzrok, odwraca się i uśmiecha do mnie, a nawet macha dłonią, to prezentuje się naprawdę świetnie! Ma gładką, prawie pozbawioną zmarszczek twarz i siwiejące, gęste, półdługie włosy. Taki wygląd musi sporo kosztować – z niedowierzaniem pokręcił głową agent.
Adam Moritz szedł jak automat. Zawsze wolał się przejść, a nawet przebiec, jeśli tylko miał czas, dlatego teraz też pójdzie prosto przed siebie, gdzie oczy poniosą. Co ten Henry najlepszego narobił? Po co to mówił? Powinien się zdenerwować, kazać mu milczeć, w końcu nie płaci mu za psychoanalityczne rady, tylko za znajdywanie porządnych, umeblowanych mieszkań i załatwianie innych nużących spraw.
Po dwóch godzinach zatrzymał się gwałtownie przed gigantyczną witryną sklepową. Manekiny przedstawiające młodych, idealnych mężczyzn ułożone były w pozycjach horyzontalnych. Po jednym na witrynę. Odbijały się za to w wymyślnie umieszczonych lustrach. Garnitury, w których leżały, były genialnie skrojone. Tak samo buty i cała reszta. Nawet podeszwy, tak na ogół anonimowe, tutaj zaburzały proporcje, strzelając w górę nosami jak gotyckie katedry. Co za niestosowne porównanie mi się udało – pomyślał zadowolony. Pochwalił oszczędną koncepcję dekoracji i postanowił kupić sobie jeden z tych modnych ciuchów, zanim zalegnie jak te manekiny na katafalku w domu pogrzebowym i będzie rozdzierał przestrzeń czubkami ulubionych sztybletów.
Długo krążył od witryny do witryny, nie mogąc oderwać się od nich i niepokojących, choć nie do końca sprecyzowanych refleksji. W sztucznym świetle wszystko nabrało nagle głębszego znaczenia. Jakiś turysta z wielkim żaglem mapy zaczepił go i spytał o coś po niemiecku. Próbował mu wytłumaczyć, ale tamten nie znał francuskiego.
– Przykro mi – rozłożył ręce. – Nie znam niemieckiego – powiedział, samego siebie zaskakując kłamstwem.
Następnego dnia wieczorem udał się na koncert. Siedział w pierwszym rzędzie. Lubił przypatrywać się twarzom muzyków, kiedy grali, obserwować ich uśmiechy szczęścia lub twórczej męki. Porozumiewawcze zerknięcia, zadowolone, a jednocześnie pełne skupienia oczy. Miał być Mahler, tymczasem popłynęły dźwięki Sonaty księżycowej Beethovena. Nie przyszedł na Beethovena!!! Adam Moritz nigdy by nie przyszedł na Beethovena. Od kilkudziesięciu lat nie słuchał ani Beethovena, ani Lista, ani Schuberta. Z pierwszymi taktami odżył zarośnięty niepamięcią strach. Muzyka spadła na niego bez uprzedzenia. W jednej sekundzie oblał się potem. Uszy wypełnił szum, a serce waliło, zagłuszając całą orkiestrę symfoniczną. Próbował poluzować krawat, który nagle zaczął go dusić. Przestał widzieć, łomot w głowie narastał. Walka z niesłuchającymi przekazu dłońmi trwała. Zupełnie jak w koszmarnym śnie, kiedy wszystko robi się w zwolnionym tempie, chociaż zagrożenie wymaga prędkości.
Spróbował wziąć głęboki wdech. Uspokoił się trochę, a raczej poddał fatalistycznej apatii. A więc tak wygląda umieranie. Tak w sumie zwyczajnie. I dobrze, że szybko. Chyba szybko. Bez tych zwyczajowych atrybutów: szpital, lekarz, diagnoza, cierpienie. A tu proszę! Jestem szczęściarzem! Adam Moritz pierwszy i ostatni raz w życiu jest szczęściarzem, lucky manem, bo nagle umiera na koncercie. Umiera przez koncert. Przez głupią pomyłkę, ponieważ źle przeczytał repertuar i teraz zabija go muzyka. Tylko czemu ktoś go tak szarpie?
– Proszę pana! Proszę pana! Co się panu stało? – pytała z niepokojem siedząca obok kobieta.
Powoli wracała zdolność widzenia. Stwierdził, że jego dłonie nadludzkim wysiłkiem dotarły jednak do szyi i teraz gwałtownie szarpią krawat. Tętno powoli wracało do normy, a także słuch.
– Przepraszam. Muszę wyjść – szepnął i wstał z fotela.
Zamyślony i zafrasowany wrócił do mieszkania. Wyciągnął z garderoby swoją wielką walizkę i zaczął gorączkowo pakować rzeczy. Kiedy wrzucał do torby przybory toaletowe w łazience, z lekko drżących rąk wyślizgnął mu się flakon perfum. Rozbił się w drobny mak, wydzielając wokół intensywny zapach. Moritz zamarł. Szkło ułożyło się w dziwny, jakby wcale nieprzypadkowy wzór ucha. A może to tylko wyobraźnia podsuwa mu takie skojarzenia?
Na szarą posadzkę zaczęła kapać krew z rozciętego palca. Mieszała się z rozlanymi perfumami i przybierała osobliwe kształty. Pomyślał, że gdyby podłoga w łazience była biała, wyglądałoby to o wiele bardziej dramatycznie i dekoracyjnie. To sprawiało wrażenie sceny z jakiegoś ponurego horroru klasy D. Podciągnął wysoko śnieżnobiałe mankiety, żeby się nie ubrudziły. Na przedramieniu ukazała się delikatna blizna.
Wstał i rozpakował się z powrotem, a potem zadzwonił do agenta.
– Wiem, że jest już późno, ale jaki kolor mają kafle w łazience przy Boulevard de Montmorency? Kremowe? Jasne? Dziękuję i przepraszam – rozłączył się.
Rano stał z powrotem w pustym mieszkaniu przy Boulevard de Montmorency, sam jak palec z wielką walizą. Czekała przy nodze niczym wierny pies, tylko nieśmiertelna. Mieściło się w niej wszystko, co posiadał. Pilnował, żeby nie mieć więcej rzeczy, niż się do niej zmieści. Przyznał Henry’emu rację, pora kupić łóżko. Trzeba mieć gdzie umrzeć.
Wyjął z kieszeni czarną czapeczkę, nałożył na czubek głowy i rozłożył szeroko ramiona. Przez kilka sekund stał bez ruchu, wyprostowany jak struna, a potem ruszył w taniec dookoła wielkiego, pustego pokoju. Podrygiwał, wyrzucając ramiona w górę, a poły rozpiętego płaszcza wirowały razem z nim.
Stał jeszcze zasapany przy swojej walizce, kiedy przyszedł Henry.
– Bonjour! – zaczął radośnie. – Cieszę się z pana decyzji. A kiedy kupujemy meble? Tu się na razie nie da mieszkać. Poczeka pan w hotelu?
– Nie jestem jeszcze gotów! Postanowiłem jednak i nie wycofam się. Najpierw muszę się udać w podróż – oznajmił tajemniczo Adam.
Agent patrzył wyczekująco.
– Wrócę za jakiś miesiąc… – zastanowił się. – Chociaż nie. Sam nie wiem. Może jednak za dwa… albo nawet trzy miesiące.
– I wtedy?
– I wtedy panu odpowiem, i kupię meble. Mam taką nadzieję – wyjaśnił najdziwniejszy klient Henry’ego, który przynosił mu szczęście, dlatego zawsze dbał o niego zdecydowanie bardziej niż o innych. Poza tym lubił go. Miał staruszek styl.
Teraz otworzył swój kufer, bo tak właściwie należałoby nazwać jego staroświecki bagaż, i wyjął z niego niewielką torbę na ramię. Potrząsnął energicznie ręką Henry’ego i wyszedł.
– A kufer… wyślij mi go, proszę – rzucił jeszcze przez ramię.
Adam Moritz udał się na lotnisko i wsiadł w samolot do Polski.
FRANEK CZAJKA SZUKA GNIAZDA
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej