- W empik go
Punkty zapalne - ebook
Punkty zapalne - ebook
Policja w Woking rozpoczyna poszukiwania kilkuletniej Izy Wolańskiej, córki polskiej imigrantki. Pogrążona w rozpaczy matka dziewczynki nie potrafi w żaden sposób pomóc funkcjonariuszom, natomiast brak jakiegokolwiek tropu nie pozwala wytypować podejrzanych ani nawet wskazać motywu ich działania. Funkcjonariusze czują, że upływający czas nieubłaganie zmniejsza szansę na uratowanie dziecka.
W tym samym czasie Redfernowi przydzielone zostaje śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa przy Monument Road. W spływającym krwią pokoju odnaleziono ciała pięćdziesięcioletniego taksówkarza, Muztara Abbasiego, i jego żony. Początkowo policjant zakłada, że ma do czynienia ze zbrodnią na tle religijnym. Wkrótce znika jednak także syn ofiar i sprawa przyjmuje nieoczekiwany obrót…
Usiłując odnaleźć zaginioną dziewczynkę i wyjaśnić zagadkę mrożącego krew w żyłach morderstwa, Redfern nie może zapomnieć o własnych problemach – tajemniczy mężczyzna, który pozostaje nieuchwytny, zagraża już nie tylko jemu, ale też jego bliskim. Czy inspektorowi uda się zatrzymać nieznajomego, zanim ten posunie się o krok za daleko?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-92-2 |
Rozmiar pliku: | 728 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piątek/sobota, 01/02.11.2013, noc
Słup światła błądzący wśród traw zapowiada koniec mojej historii. Wstęgi mlecznej mgły nie ulegają pod naporem reflektorów. Mimo dużej odległości słyszę, jak żwir chrzęści pod kołami. Łąki mają cudowną akustykę.
Przytulony do lodowatej ściany pałacu jeszcze raz sprawdzam wszystko. Te kule dłużej ode mnie czekały, by odegrać swą rolę. Będę tylko ich posłańcem. Woda z mokradeł sforsowała moje buty i przeniknęła do stóp. Między palcami czuję wilgoć. Schowałem broń pod płaszcz. Długa kolba ziębi teraz zalany potem tors. Wstrząsa mną dreszcz. Nie denerwuję się. Jest mi zwyczajnie zimno. Powinienem był włożyć kalosze, tak jak radziła Ginny. Ona włożyła, ale jej rola nie wymaga wygodnego obuwia. Gdyby nie to, że wiem, gdzie stoi, nie zauważyłbym jej. Wciśnięta w narożnik ruin, wypuszcza maleńkie kłęby pary. Ostatni papieros. Jest śliczna, gdy się denerwuje. Oczy jej płoną, a rysy się wyostrzają. Chciałbym ją teraz zobaczyć z bliska, ale nie mogę. Czeka tak jak ja.
Broń zaczyna mi ciążyć. Wytrzymaj, myślę. Zaklinam zbolałe mięśnie. Polowanie niedługo się zacznie. Jak na ironię stoję w zapomnianym pałacu myśliwskim, a raczej w tym, co z niego zostało. Kilka popękanych ścian daje dobry punkt obserwacyjny i osłonę, gdyby coś poszło nie tak.
Silnik zamilkł. Zwierzyna ostrożnie wychyla się z wozu jak królik z nory i chyłkiem przemyka do bagażnika. Rozgląda się nerwowo. Boi się. To dobrze.
Ostrze księżyca, ukryte do tej pory za chmurami, oświetla mokradła. Przykucam, by dłużej pozostać niezauważonym. Jesień nie zdążyła jeszcze pochować robactwa, a odtajała ziemia zionie próchniczym oddechem.
Człowiek poznany przez internet jest dla mnie tajemnicą nawet teraz. Zbliża się do nas wolno, raz po raz potykając się o kępy trawy. Najwyraźniej ciężar, który dźwiga, przerasta jego możliwości.
Wysuwam się z cienia, dając mu chwilę na ocenę sytuacji. Obserwujemy się, ale nasze spojrzenia się nie krzyżują. Kiwam głową, by położył pakunek na ziemi, która niegdyś stanowiła podłogę w pałacu.
– Odsuń się! – Stalowy szept przecina ruiny i mężczyzna kładzie ostrożnie przesyłkę. Tej chwili bałem się najbardziej. Że głos mi zadrży i zdradzi moje napięcie.
Ginny wyłania się zza węgła i niczym puma dopada do zawiniątka. Pospiesznie odwija materiał. Towar się zgadza. Gorliwie kiwa głową i z wysiłkiem podnosi pakunek, a po chwili znika w cieniu swojego posterunku. Rzucam torbę pod nogi i kopię w stronę przybysza. Klęka i sprawdza zawartość. Patrzy mi prosto w oczy.
– Nie znamy się.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Uśmiecha się chytrze, podnosi torbę i się oddala. Zaczynam odliczać w myślach. Wsłuchuję się w swój oddech. Przy dwudziestu przeładowuję broń. Zdążył się odwrócić. Nie uchwyciłem wyrazu twarzy, ale wyobrażam sobie jego przerażenie. Cichy pisk Ginny pokrywa się z wystrzałem.
Spodziewałem się szumu w uszach, dudnienia w falującej klatce piersiowej. Nic. Może dlatego, że nie miałem zamiaru zabić. Podchodzę do niego, a moje serce wolno pompuje gęstą, lodowatą krew. Patrzę w przerażone oczy, z których wąską strużką uchodzi życie. Napawam się myślą, że jednym ruchem mógłbym skrócić jego cierpienie. Na to jednak jest jeszcze za wcześnie.
Stara ambona wygląda w morzu traw jak zgasła latarnia. Z jej dachu zrywają się ptaki.