Purpurowe serca - ebook
Purpurowe serca - ebook
Więcej ich dzieli niż łączy, a jednak los stawia ich na swojej drodze.
Gdy żołnierz z trudną przeszłością i początkująca piosenkarka zgadzają się na małżeństwo dla pieniędzy, nie spodziewają się nadciągających konsekwencji.
Cassie Salazar i Luke Morrow nie mogliby bardziej się od siebie różnić. Dziewczyna wieczorami pracuje w barze w Austin w Teksasie, aby związać koniec z końcem, jednocześnie próbuje realizować marzenie o karierze piosenkarki. Do tego zostaje u niej zdiagnozowana cukrzyca, przez co Cassie tonie w długach.
Luke jest starszym szeregowym, który zamierza wyjechać na zagraniczną misję, ponieważ ucieka przed mroczną przeszłością, a wojskowa dyscyplina pomaga mu się odnaleźć. Przypadkowe spotkanie tej pary zmienia bieg obu ich żyć. Frustrująco przystojny, tajemniczy Luke zgadza się poślubić Cassie, aby wyjść z kłopotów finansowych. Dziewczyna, która dzięki małżeństwu zyskuje ubezpieczenie zdrowotne, nie ma pojęcia, że młody mężczyzna coś przed nią ukrywa. Pewnego dnia dochodzi do tragedii i granica pomiędzy tym, co udawane, a tym, co prawdziwe, zaczyna się zacierać.
W TEJ NIEZAPOMNIANEJ HISTORII MIŁOSNEJ CASSIE I LUKE MUSZĄ UPORAĆ SIĘ Z DZIELĄCYMI ICH RÓŻNICAMI, ABY ICH MAŁŻEŃSTWO WYGLĄDAŁO NA PRAWDZIWE… NO CHYBA ŻE GDZIEŚ PO DRODZE TAKIE WŁAŚNIE SIĘ STANIE…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-430-0 |
Rozmiar pliku: | 1 003 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś, drugiego sierpnia o siedemnastej trzydzieści cztery na moście South Congress, znanym również jako „lokalny parking”, zaakceptowałam swoją rzeczywistość. Szyby subaru były opuszczone, największe hity Queen płynęły z radia na cały regulator, a ja nie byłam już kobietą skazaną na ciasny boks, ale wokalistką wydzierającą się wraz z Freddiem Mercurym. Samochody jadące przede mną zaczęły hamować. Również zwolniłam i wyciągnęłam rękę, aby przytrzymać pudełko leżące na siedzeniu pasażera. W środku znajdowały się fotografia z dnia, w którym byłyśmy z mamą w Disneylandzie, gdy miałam pięć lat, kubek z twarzą Davida Bowiego i trzy niezbyt świeże batoniki zbożowe, które znalazłam zakopane pod jakimiś starymi dokumentami. Wszystkie moje osobiste rzeczy.
Pół godziny wcześniej wezwała mnie do siebie moja szefowa Beth. Wzięła mnie za rękę, przy okazji wcierając w moją skórę nieco swojego kremu o zapachu limonki, i mnie zwolniła. Spojrzałam na swoje uda wystające spod prostej granatowej sukienki oraz tanie baleriny i poczułam dziwną lekkość. To samo uczucie towarzyszyło mi każdego dnia, gdy o siedemnastej szłam przez parking, ale teraz zostało dziesięciokrotnie zwielokrotnione. Jakbym w którymś momencie usłyszała reżyserski klaps, wszystko w gabinecie Beth rozjaśniło się od studyjnych reflektorów i ktoś krzyknął: „Okej, koniec zdjęć do Kancelarii! Dobra robota, Cassie”.
I to miało miejsce właśnie dziś. Zeszłam z planu, aby rozpocząć prawdziwe życie, w którym, miejmy nadzieję, będę mogła śpiewać nie tylko w samochodzie. Pomimo tego, że Beth z udawanym współczuciem wyrecytowała mowę zatytułowaną „Bardzo żałuję, że muszę to zrobić”, przez którą jestem spóźniona do mojej drugiej, teraz już jedynej pracy, musiałam zrozumieć, że zwolnienie z kancelarii prawniczej Jimenez, Gustafson & Moriarty i tak było mi przeznaczone. To nie fałszywe błogosławieństwo, nie pobudka, ale słodka, dobra rzecz, której pragnęłam i wyczekiwałam: aby przez długie godziny nie lizać znaczków pocztowych i nie szukać literówek, a także by nie musieć ciągle minimalizować przeglądarki z występami Hiatus Kaiyote na YouTubie, gdy wyczuwałam, że Beth stoi za moimi plecami.
Zmieniłam pas, żeby wyprzedzić pathfindera. Oto ten moment. Miałam to ogłosić. Ściszyłam Queen, wybrałam numer, przełączyłam telefon na głośnik i wrzuciłam go do uchwytu na kubek.
– Halo. – W tle słychać było ruch uliczny. Mama musiała wracać z rezydencji Florienów, w której sprzątała w piątki.
– Cześć – powiedziałam. – Zwolnili mnie.
Cisza. Samochody przesuwały się powoli.
– Zwolnili cię?
Wypuściłam wstrzymywane w płucach powietrze i się uśmiechnęłam.
– Tak.
– Zwolnili cię? – powtórzyła.
– Tak, mamo – potwierdziłam.
– Za co?
– Powiedzieli, że ruch jest mniejszy, więc połączą moje stanowisko ze stanowiskiem Stephanie, która pracuje u nich dłużej niż ja, więc dupa. – Wydałam z siebie smętnie brzmiące prychnięcie. – Żegnamy, Cassie.
– Przykro mi, mija. – Mogłam wyobrazić sobie jej twarz, zaciśnięte sztywno usta, zmarszczone brwi. – Bardzo mi przykro, że do tego doszło. Co teraz zrobisz?
Pomyślałam o zadymionej piwnicy Nory, o Tobym obracającym się na stołku za perkusją, o przyciśnięciu ucha do starego keyboardu, który kupiłam na craigslist. O tym, że nigdy nie będę musiała kończyć prób zespołu o dwudziestej drugiej, żeby na drugi dzień być w miarę przytomną podczas codziennych męczarni przy tworzeniu arkuszy kalkulacyjnych. Mogłabym zostać prawdziwym muzykiem. Mogłabym obudzić się jutro, pojutrze i w kolejne dni, wiedząc, że cały swój czas mogę poświęcić zespołowi The Loyal.
Rozpogodziłam się.
– Jadę do Handle Bar, więc chyba jakoś to będzie.
– Dobrze to znosisz.
– Tak – przyznałam, zmiękczając głos, by wybrzmiał w nim smutek, skoro tego właśnie oczekiwała. – Staram się.
– A co z ubezpieczeniem zdrowotnym?
W pobliżu rozbrzmiał klakson ciężarówki.
– Mamy programy rządowe… – przekrzyczałam hałas.
– A co z czynszem? – przerwała mi. – Martwię się – dodała i, jakby to było jakieś hasło, nastąpiło zwolnienie blokady i zaczęła nawijać. Miałam nadzieję, że nadal jechała powoli. Miała tendencję do żywego gestykulowania. Mówiła o odprawie. Stwierdziła, że minął termin składania wniosków do państwowej opieki zdrowotnej, ale że może zrobią wyjątek.
Czekałam, żeby powiedzieć jej o mojej całkowitej przemianie, gdy paplała, a ja oddychałam głęboko, aby uspokoić przerażoną podświadomość.
Nauczyłam się zwracać na nią większą uwagę niż zapewne większość ludzi. Instynkt i ja musieliśmy grać w tej samej drużynie, bo przez ostatnie miesiące był nie do zniesienia. Wyobrażałam go sobie jako starego mędrca, uosobioną postać z filmu animowanego. Komunikował się ze mną najczęściej przez żołądek i zwykle były to zdania typu: „Nie doceniam tych pikantnych serowych chrupek” albo „Ta zupa fasolowa to dobry wybór, rozciągnę się i będę ją chwilę trawił”.
Teraz wydawało się, że mówi to samo co mama, choć w znacznie milszy, spokojniejszy sposób. „Cassie, przejrzyj na oczy”, wysapał i wysłał z żołądka falę mdłości. Mama dalej nawijała.
– Przestań panikować! – przerwałam na tyle donośnym głosem, że kobieta siedząca obok w volkswagenie spojrzała na mnie wymownie. – To świetna okazja.
– Masz rację, Cass – wyznała.
I przez cudowną chwilę wszyscy byliśmy zgodni – ja, mama i moja intuicja. Samochody ruszyły się o całe pół metra, a przez otwarte okno powiał wietrzyk.
– Wolny czas będziesz mogła poświęcić na przygotowanie się do egzaminu na studia prawnicze – podsunęła nagle.
Instynkt znów się wyostrzył, a ja przyhamowałam, o centymetr unikając najechania na zderzak hondy przede mną. Miałam wielką ochotę walnąć głową w kierownicę.
Przy jej sposobie mówienia zabrzmiało to znacznie gorzej niż zazwyczaj. Oczywiście nie zamierzała rozbić mojego keyboardu Yamahy i, przykładając mi pistolet do głowy, zmusić, bym zapisała się na Uniwersytet Teksański w Austin, ale odkąd cztery lata temu ukończyłam studia licencjackie przygotowujące na prawo, ziarnko zostało zasiane i zapuściło nawet korzenie. Teraz mogła pomóc mu wyjść na słońce, podlewać i namawiać do wzrostu, aż zacznie mnie dusić. Chciałam tworzyć muzykę. I nie jakąś tam pierwszą lepszą, a moją własną, z moim zespołem – Norą i Tobym – coś pomiędzy Eltonem Johnem, Niną Simone i Jamesem Blakiem. Tylko to dawało mi szczęście. Ale szczęściem się nie najesz.
Matka przypominała mi o tym przy każdej nadarzającej się okazji, a teraz, gdy straciłam pracę w kancelarii, nie miałam czym odwrócić jej uwagi.
– Egzaminy, tak… – rzuciłam i odetchnęłam głęboko.
– Wiesz co? Mam świadomość, że nie będziesz miała teraz za dużo pieniędzy, więc może zapłacę ci za kurs?
Żołądek znów mocno mi się ścisnął.
– Muszę kończyć – powiedziałam.
– Dobrze, zacznę szukać kursów w okolicy.
Przełknęłam ślinę.
– Nie musisz tego robić.
– Dlaczego?
– Dobra, kocham cię, mamo. Pa!
Rozstrojone nerwy przyprawiły mnie o zawroty głowy. To miało miejsce dość często. Przeważnie ze dwa razy dziennie. Stąd właśnie dobre współdziałanie reakcji żołądka z instynktem. Zazwyczaj o wszelkie dolegliwości obwiniałam towarzyszący mi niepokój związany z kredytem studenckim i próbowałam ustalić źródło obecnego dyskomfortu mojego ciała. Głód? Przejedzenie? Siku? Postawmy na głód, powiedziałam brzuszkowi. Otworzyłam batonik, wgryzłam się w nieświeże zboża, próbując powstrzymać zawroty głowy.
Mój telefon zawibrował. Spodziewałam się, że to wiadomość od mamy, ale to był Toby.
Jakieś plany na dziś?
Uśmiechnęłam się. Wiadomość w dniu, w którym nie mieliśmy próby zespołu? I to przed północą? A to ci nowość. Kiedy samochody się zatrzymały, zaczęłam pisać Może wpadnę po pracy, ale przerwałam. Dam mu czekać. Toby miał długie włosy, był wysoki, podobny do Cata Stevensa i grał na perkusji. W Austin. Poradzi sobie. Byłam najprawdopodobniej jedną z trzech kobiet, które dostały tę wiadomość.
Telefon ponownie dał o sobie znać. To Nora, która też pracowała w barze. Gdzie jesteś?
W korku. Jadę, zaraz będę, odpisałam. Nieważne.
Załatwiłam jej tę pracę, więc nie może udawać, że jest za wszystkich odpowiedzialna. Gdyby nie ja, siedziałaby na kanapie, pociągając z bongo, próbując rozgryźć partię basową w piosence Psycho Killer.
Musiałam pokazać mamie, że mówię poważnie. Być może przekonałby ją album naszego zespołu. Jeszcze nienazwany. Toby sugerował, aby nadać mu tytuł Lorraine, jak imię jego kotki. Najpierw jednak musieliśmy go nagrać. Reszta – opieka zdrowotna, pieniądze – przyjdą później. Instynkt komunikujący się za pomocą żołądka znów się ze mną nie zgodził.
– A co ty tam możesz wiedzieć? – zapytałam na głos i ponownie puściłam muzykę na cały regulator. – Traw batonik i się nie wymądrzaj.
Po hiszpańsku – kochanie (przyp. red.).
Craigslist – amerykański internetowy serwis drobnych ogłoszeń (przyp.red.).LUKE
Baza wojskowa Fort Hodd była jak małe miasteczko. Wszędzie warczał i skrzypiał sprzęt. Drogi układające się w sieć prowadziły do wyschniętych trawników, strzelnic, akademików z lat siedemdziesiątych, wielkich, czerwonych bram, przez które wjeżdżały i wyjeżdżały pojazdy o różnych rozmiarach i możliwościach zabijania. Zauważyłem, że podlano trawę. Za nami rodziny i przyjaciele siedzieli na składanych krzesłach, wachlując się ulotkami z logo STRONG ARMY.
Wcześniej gdy się pakowaliśmy, uderzyła we mnie pustka na pryczach wokoło. Zniknęły po nas wszelkie ślady. Posprzątano przed pojawieniem się kolejnej grupy rekrutów. Nie żebyśmy mieli dużo rzeczy – żółty ręcznik wojskowy przewieszony przez krzesło, oprawiona fotografia Eleny, dziewczyny Frankiego, stojąca na jego biurku, mały notatnik, w którym zapisywałem czasy biegów. Ale to nie był obóz szkoleniowy. To nie była nawet unitarka. To szkolenie piechoty. Celem przebywania w bazie Fort Hood było jej opuszczenie. Zaraz miało do tego dojść.
– Odpocznijcie, cieszcie się wolnym czasem – kończyła przemowę kapitan Grayson. – I mądrze go wykorzystajcie. Pamiętajcie, że reprezentujecie 6. batalion 34. Dywizji Piechoty Red Horse i Armię Stanów Zjednoczonych. Kiedy powrócicie do służby, znajdziecie się na polu walki.
– Nie piernicz – mruknął pod nosem stojący obok mnie Frankie.
Za dwa tygodnie nasza kompania ma lecieć do nieokreślonej nam jeszcze bazy w południowo-zachodnim Afganistanie. Misja antyterrorystyczna. Pobyt ma trwać przynajmniej osiem miesięcy, maksymalnego czasu nie określono, więc pewnie z rok. Wyjazd na wojnę był przyczyną całej tej ceremonii, podczas której nam gratulowano i nas żegnano. Zaczęliśmy klaskać.
Po drugiej stronie placu żołnierze witali się z rodzinami. Patrzyłem, jak Clark bierze córeczkę na ręce i kręci się z nią jak w reklamie ubezpieczeń, po czym stawia na ziemi, by mógł objąć twarz żony i pocałować ją w usta. Gomez wskoczyła na męża, otaczając go nogami w pasie. Frankie zniknął.
Obok mnie stanął Davies, trzymając beret. I Armando. Sieroty trzymały się razem.
– Wszyscy macie bliskich w domu? – zapytał Davies. To pryszczaty dzieciak, który niedawno ukończył szkołę średnią, jeden z najmłodszych z nas i głupi jak but. Ledwie mógł rozpoznać litery na badaniu u okulisty. Ma jednak złote serce.
– Najważniejsza dla mnie dziewczyna i moja siostra nie mogły wyrwać się z pracy – wyznał Armando, krzyżując ręce na szerokiej piersi.
– Ja nie mam nikogo – powiedział Davies. – Nienawidzę tego.
Ponad ich głowami dostrzegłem Frankiego, który brał w ramiona piękną kobietę w żółtej sukience. Elenę. Przyniosła kwiaty. Zuch chłopak, Frankie. Przyglądali się temu jego obejmujący się rodzice.
Armando przesunął dłonią po krótkich, czarnych włosach, rozprowadzając na nich pot.
– Napiłbym się zimnego browarka.
Zwilżyłem językiem wyschnięte wargi, obserwując, jak Gomez śmieje się z mężem, stykając się czołami.
– Też bym łyknął.
– Jedziesz autobusem, Morrow? – zagadnął Armando.
– Chyba tak – odparłem.
Davies położył ręce na naszych ramionach.
– Co robicie wieczorem? Zabawimy się?
– Jasne – rzucił ochoczo Armando. – A teraz puszczaj, Davies. Jest za gorąco.
Davies skinął na mnie głową.
– Chodź, Morrow. Co masz innego do roboty?
Zerknąłem na telefon. Przynajmniej Johnno jeszcze nie dzwonił.
– Nie wiem.
Armando pokręcił głową, patrząc na mnie.
– Jesteś jednym z tych dziwnych, cichych, co?
– Nie – odparłem stanowczo.
Ale może byłem dziwny. No i co z tego? Nie byłem tutaj z tego powodu, że chciałem dać skopać sobie tyłek, przygotowując się do przemierzania Bliskiego Wschodu z kawałkiem śmiercionośnego metalu w dłoniach, tylko dlatego, że znudziło mi się granie w fantasy futbol.
– Cucciolo! – zawołał Davies.
Elena i Frankie podeszli, za nimi jego rodzice. Matka to piękna kobieta w białych, lnianych spodniach, po której syn odziedziczył duże brązowe oczy. Ojciec to Włoch z kręconymi, czarnymi włosami, gęstymi brwiami i błyszczącą skórą. Elena pocałowała chłopaka w policzek. Klasnął, zbliżając się do nas.
– Ktoś jeszcze wybiera się wieczorem do Austin? Mam ochotę się nachlać.
– Jaha! – rzucił Davies. – Piszę się.
– Powinniśmy jechać? – zapytał Armando.
Frankie spojrzał na mnie.
– Jak chcesz.
– Tym razem odpadam.
– Ej, no weź.
Posłałem mu wymowne spojrzenie.
– Muszę jechać do Budy.
– Dziś? – Kiedy nie odpowiedziałem od razu, Frankie spoważniał. Ściszył głos. – Coś się stało?
– Nic szczególnego – rzuciłem, choć poczułem, jak serce mi się ściska. – Takie tam rodzinne sprawy. Po drodze znajdę jakiś motel.
– Motel? – Frankie mi się przyglądał. – A co z twoim bratem?
Milcząc, odsunąłem się na bok. Frankie poszedł za mną.
– Mam kilka rzeczy do załatwienia. Nie chcę… Tak. – Powinienem był na tym poprzestać. – Nie dogaduję się z ojcem. A Jake ma żonę i dziecko. Nie chcę sprawiać im kłopotu.
Kiedy po raz ostatni widziałem się z Jakiem, przyniosłem mu list z przeprosinami, który napisałem na papierze firmowym ośrodka imienia Świętego Józefa, w którym spędziłem dziesięć dni na detoksie. Ale zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Rok później wciąż mam tę kartkę w torbie, jakbym już nigdy nie był w stanie napisać tego wszystkiego od nowa.
– Daj spokój, zaraz wyjeżdżasz. Ktoś pozwoli ci spać na kanapie – powiedział Frankie. – Na jakiś czas możesz nawet zostać u mnie.
– Nie trzeba. Znajdę hotel. Ale dzięki.
Wzruszył ramionami.
– Rodzice mają duży dom. Będziesz miał własny pokój.
Serce lekko przyspieszyło. Musiałem podjąć decyzję, czy kolejne dwa tygodnie spędzić w łóżku w domu w Austin, czy może w pokoju motelowym przy autostradzie, gapiąc się w gówniany telewizor, starając się nie wrócić do nałogu, więc łóżko w klimatyzowanym budynku miało swoje zalety. Ale lubiłem Frankiego. Zaprzyjaźniliśmy się, dlatego nie chciałem zabrać swoich problemów do jego domu.
Dużego, wygodnego domu z klimatyzacją.
– Na całe dwa tygodnie? – Nie wyglądaj na desperata.
– Na tak długo, jak będzie trzeba – odparł, patrząc na mnie i pokiwał głową.
Luke Morrow nie był osobą, którą tacy ludzie zapraszają do domu. Nawet zanim wszystko się spartaczyło, nie byłem człowiekiem, który uściśnie ci dłoń i pogada o pogodzie. Nie miałem mamy, która nauczyłaby mnie, jak być dżentelmenem, jak zaproponować, że umyję naczynia po obiedzie. Wolałem zapalić na werandzie, czekając, aż wszyscy pójdą spać.
Ale nikt tutaj o tym nie wiedział. Mogłem zmywać naczynia, czemu nie? Mogłem do wszystkich zwracać się „proszę pani” i „proszę pana”, teraz byłem w tym dobry. Atmosfera na chwilę się ochłodziła. Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
Uniosłem rękę. Frankie ją uścisnął.
– Doceniam.
– Morrow też się pisze! – wrzasnął.
W kieszeni zawibrował mi telefon. Wyjąłem go i spojrzałem na ekran. Johnno. Wyciszyłem.
Nie wychodziłem na miasto, żeby wciągać wątpliwego pochodzenia prochy. Mieliśmy iść z przyjaciółmi do baru z muzyką i lodem w szklankach. Frankie uśmiechał się szeroko, beztrosko. Ruszyliśmy z pozostałymi rodzinami i wszystkimi innymi.CASSIE
Po północy w Handle Bar nieco się przerzedziło. Przez wysokie okna wpadało powietrze z dymem z tarasu i płynęło ponad stołami bilardowymi. Kilka spoconych sobowtórek Lany Del Rey pozowało do selfie pod mrugającym światłem i plakatami Lone Star, ponad głowami hipsterów grających w scrabble facet z koczkiem balansował z dzbankiem wypełnionym po brzegi piwem. Poza tym do baru nie wpływały żadne pieniądze. Wszyscy pili, ale nikt nie prosił o dolewkę. Zwilżyłam wyschnięte usta resztą napoju gatorade i ponownie zakręciłam gęstą, splątaną masę, która niegdyś była moimi włosami, nim dobrała się do nich wilgoć, następnie przejrzałam listę, którą sporządziłam na serwetce:
Zaklepać miejsce u Peteya podczas wieczorku muzycznego.
Zdobyć kolejny wzmacniacz.
Poprosić o więcej godzin pracy w barze i zarobić więcej kasy.
Nora przeszła obok mnie w dżinsach tak opiętych jak druga skóra oraz w obciętej od dołu koszulce Stonesów i zerknęła na moją listę.
– Wielkie plany?
Postukałam palcem w serwetkę.
– Koniec z graniem na osiedlowych imprezach, za które płacą nam kartami upominkowymi. Musimy występować w prawdziwych lokalach, być suportem na koncertach. W taki właśnie sposób zaczniemy zarabiać prawdziwe pieniądze.
Spojrzała na miejsce, z którego obserwowała nas grupa pracowników biurowych skulonych nad wysokim stołem.
– Nie będę się kłócić! Ale…
– Tak, tak. – Machnęłam ręką. Już wiedziałam, co powie. – Miałam obsesję na punkcie doprowadzenia epki do perfekcji. Teraz to widzę. Musimy to po prostu zrobić. Cały album piosenek jest lepszy niż cztery idealne utwory, prawda?
– Tak! – Ponownie zerknęła na swój stolik. – A teraz, kiedy…
Dokończyłam za nią, czując coraz większe zawroty głowy.
– Teraz kiedy nie pracuję w kancelarii, mogę poświęcić czas na załatwienie nam występów! Prawda?
– Tak, ale… – Wskazała za siebie.
– Żadnych „ale”. – Uniosłam ręce. – Ale co?
– Poproszę trzy giny z tonikiem i Lone Star dla tamtych przy wysokim stole.
– O. – Zaczęłam wsypywać lód do trzech szklanek.
– Dajesz czadu, co? – rzuciła. – Podoba mi się. Bezrobotna Cassie nie czeka na żadnego faceta.
Tak. Sama prawda.
– Myślę, że kilka lat pieprzenia bez zobowiązań wystarczy.
– Tak długo, jak nadal będziemy mogły mieć nasze piątki z Fleetwood.
– Jasne. – Udawałam, że robię znak krzyża. Na każdą piątkową próbę ubierałyśmy się jak wiedźmy i rozgrzewałyśmy się utworami z albumów Rumours i Fleetwood Mac nazwanego tak samo jak ich zespół. Biorąc pod uwagę to, że nasz perkusista Toby był w zespole zaledwie od sześciu miesięcy, nie zdecydował się jeszcze dołączyć do naszych przebieranek, choć czasem wkładał kamizelkę.
Przy wejściu eksplodował śmiech, gdy weszła grupa młodych, ogolonych facetów, którzy byli już zdrowo podchmieleni, sądząc po tym, jak dotykali się nawzajem.
– Strażacy? – zapytałam Norę, napełniając kufel bursztynowym płynem.
– Wydaje mi się, że żołnierze – odparła.
– Tak jest – rzuciłam z przesadnym, żołnierskim tonem, ustawiając napoje na jej tacy. Następnie ściszyłam głos i się do niej przysunęłam: – Zarobię dla nas trochę kasy.
– Dawaj.
– Cześć, chłopcy! – zawołałam, otwierając ramiona. – Co wam podać?
Żołnierze ustawili się rzędem za stołkami barowymi, przenosili spojrzenia ze mnie na zawieszony wyżej telewizor, na którym wyświetlał się kanał sportowy SportsCenter.
– Cassie! – zawołał ktoś.
Rozejrzałam się. Pomiędzy dwoma krótko ostrzyżonymi mięśniakami znajdowała się znajoma twarz, która straciła nieco pulchności na policzkach.
– Znam ją!
Roześmiałam się z niedowierzaniem, patrząc w duże, brązowe oczy.
Frankie Cucciolo, niebieski Power Ranger, gdy ja byłam różowym. Człowiek, który w dzieciństwie był mi jak brat. Mama sprzątała w domu jego sąsiadów, a my strzelaliśmy do siebie pistoletami na wodę i w kółko oglądaliśmy Uwolnić orkę.
Wyszłam zza baru, by go uściskać. Pachniał tak samo, jak kiedy sypał mi piasek za koszulę – jak chipsy.
– Co tam u ciebie? – zapytałam. Dawno temu się przyjaźniliśmy, jeszcze zanim wyjechałam na studia. Byliśmy zżyci, ale nie widzieliśmy się przez kilka lat.
– Świetnie! Niedługo wyjeżdżam na misję – odparł.
Chwyciłam go za ramiona.
– Na misję? Jesteś w wojsku?
Frankie został żołnierzem. Ugryzłam się w język, by nie zapytać, czy on tak na poważnie. Wróciłam za bar.
– Tak! – odparł. – Lecimy za dwa tygodnie. – Poklepał po ramionach stojących obok chłopaków. Wszystkich było z piętnastu, więc się porządnie przygotowałam. Ustawili się w rządek przed barem. Nawiązałam rozmowę z każdym, starając się nie brzmieć jak przyjacielski robot:
– Fort Hood, co? Wow, elegancko. – Nie mam pojęcia, gdzie to jest. – Że kim jestem? Portorykanką? – Jestem człowiekiem. A, faktycznie chodziło ci o moją narodowość. – O, dziękuję! To miłe! – Jasne, że moja koszulka jest urocza. Zwłaszcza jeśli są w niej moje cycki.
Na końcu kolejki stał niższy, młodo wyglądający chłopak o szerokiej klatce piersiowej i z wydatnymi kośćmi policzkowymi. Wyciągnął rękę.
– Soy Armando.
– Soy Cassandra. Co pijecie? – zapytałam, przekrzykując hałas, zerkając na stojącego obok niego kolegę.
– Może być budweiser – odparł, ale zdążyłam się już rozproszyć.
Armando był przystojny jak oni wszyscy, ale facet obok niego miał szerokie ramiona i ciemne, ledwo widoczne na ogolonej głowie włosy. Szczupły, z długimi rzęsami, pełnymi ustami oraz opaloną skórą, która była niemal tak ciemna jak moja.
Kiedy połapał się, że na niego patrzę, oderwał wzrok od statystyk Rangersów w telewizorze.
– Cześć – powiedziałam flirciarsko. – Co podać?
– O, eee. Nie piwo.
Parsknęłam śmiechem.
– Jakiego rodzaju „nie piwo”?
– Eee… – Spojrzał na zawieszone ponad moim ramieniem menu, po czym na prawo na nalewaki. – Właściwie to nie wiem. Przepraszam, minęło trochę czasu w trzeźwości.
– A co lubisz?
– Eee… – Wpatrzył się w powierzchnię kontuaru, jakby rozważał, z czego składa się ciemna materia.
– Proszę. – Wzięłam trzy małe szklanki i nalałam różnych napojów. Wskazałam na nie po kolei. – Koktajl ziołowy z wodą i limonką, bezalkoholowy Shirley Temple oraz piwo imbirowe.
Wypił wszystkie, patrząc na mnie sponad brzegów szklanek. Kiedy skończył, machnął ręką na trzy naczynia.
– Wszystkie dobre.
– O, poznałaś Luke’a! – krzyknął Frankie. Podszedł z zaczerwienioną twarzą. – Luke, to Cassie.
Nora wcisnęła się pomiędzy Frankiego a Luke’a i zanurkowała pod barem.
– To moja basistka Nora – powiedziałam do Frankiego i ruchem głowy wskazałam dziewczynę, po czym nasypałam pełno lodu do trzech szklanek.
– Hejo – rzucił podpity.
– Nora, cześć, wow – wtrącił Armando. Ledwie zauważył, że postawiłam przed nimi piwo. – Jestem Armando.
– A ja jestem w pracy – odparła, rozciągając pomalowane szminką usta w szerokim uśmiechu, przyciskając łokciem wysoką puszkę piwa. Armando odprowadził ją wzrokiem, gdy zanosiła napoje. Odszedł od baru w stronę żołnierzy, którzy kołysali się do This Is How We Do It przy szafie grającej. Standardowa akcja. Nie znajdą tam nic stworzonego po dwa tysiące piątym.
– Powodzenia – wypowiedziałam bezgłośnie, gdy na mnie spojrzała. Przewróciła oczami.
Z nieskrywaną przyjemnością zauważyłam, że Luke nie ruszył się z miejsca.
Gadaliśmy z Frankiem o bzdurach, gdy nalewałam następną kolejkę jego kumplom. Luke miał srebrnoniebieskie oczy. Kiedy obróciłam się, żeby nalać Frankiemu whisky old fashioned, usłyszałam, że o coś cicho spytał, na co nasz wspólny znajomy rzucił głośno:
– Cassie? Nie, jest dla mnie jak siostra. Ale żołnierze nie są w jej typie. Przynajmniej tak było w liceum.
Odpaliłam zapałkę. Nadstawiłam uszu. W szkole średniej w moim typie byli idioci.
– Nie wnikajmy w to.
– A jaki jest twój typ? – zapytał Luke.
Przesunęłam płomieniem po skórce pomarańczy.
– Mitologiczne stworzenia.
– Jakieś z nich tu jest? – dociekał, unosząc brwi i się rozglądając.
– Nie – odparłam. Poczułam, że kąciki ust unoszą mi się podobnie jak jemu.
Nora postawiła tacę na barze.
– Mogę prosić następną kolejkę dla tych z wysokiego stolika?
Armando ponownie do nas dołączył, tym razem w towarzystwie rudego faceta w niezbyt pasującej mu koszulce w paski i w okularach.
– Żołnierze nie są w twoim typie, co? – wybełkotał, wskazując na mnie, gdy oparł się o bar. – Możemy bronić twojego tyłka, ale nie możemy go dotknąć?
– Davies – upomniał go Frankie. – Koleś.
Odetchnęłam głęboko. Dupek numer dwa tysiące trzysta siedemdziesiąty piąty w mojej barmańskiej karierze. Napełniłam szklanki.
– Woda dla ciebie, kolego.
– Tylko nie woda, daj spokój! – powiedział rudy i popchnął szklankę tak mocno, że rozlała się jej zawartość.
Czerwieniąc się, wzięłam ścierkę i starłam kałużę.
– Alkoholu już ci chyba wystarczy.
– No weź! – zawołał, po czym nieco ciszej dodał do Frankiego: – Twoja znajoma to suka.
Natychmiast oparłam się brzuchem o kontuar i zbliżyłam do niego twarz.
– Wynocha – poleciłam. Na jego szczupłej twarzy pojawił się krzywy uśmieszek. Wargi miał spierzchnięte, oczy wilgotne i przekrwione.
– Hej, hej, hej… – Wycofał się, unosząc ręce, wciąż się uśmiechając. Zaczął wytrzeszczać oczy. – To tylko… To tylko… No wiesz.
Byłam coraz bardziej wkurzona.
– Wyjdź, inaczej ochrona cię wyprosi – zakomunikowałam z beznamiętną miną.
Armando objął rudego w pasie i poprowadził do drzwi. Wzięłam kolejną szklankę i zaczęłam udawać, że ją wycieram, czekając, aż serce mi się uspokoi, a puls wróci do normy. Zdmuchnęłam kilka ciemnych pasm z twarzy, bo przykleiły mi się do ust.
– Czy to naprawdę było konieczne? – zapytał gość przy barze. Luke.
– Słucham?
Wzruszył ramionami.
– Nie musiałaś go wyrzucać. Niedługo wyruszy na misję, musi się nieco wyluzować. Może zginąć.
– O Boże – mruknęłam. – Nie prosiłam go o to. I to na wojnie, w którą nawet nie wierzę, więc nie, nie zamierzam mu niczego ułatwiać.
Wpatrywał się we mnie, nagle poważniejąc.
– Nie, nie prosiłaś go, ponieważ zgłosił się na ochotnika, by bronić naszego kraju. W którym ty również mieszkasz.
– Nie tylko my potrzebujemy obrony, ale jak chcesz. – Uniosłam ręce w geście poddania i rozejrzałam się po lokalu, wzrokiem szukając Nory. Niech będzie temu patriocie, ja chciałam jedynie wrócić do swojej pracy.
Usłyszałam jego głos wyraźniej, bo mężczyzna opierał się o bar.
– Wiesz, co się tam dzieje? – zapytał, a ja zamarłam i na niego spojrzałam. – Z Państwem Islamskim?
Czy wiem, co się dzieje z Państwem Islamskim? Jakbym nie umiała czytać. Nie powinnam wdawać się w dyskusję, ale nie umiałam się powstrzymać. Był taki arogancki.
– ISIS to fundamentalistyczna odpowiedź na to, że Stany Zjednoczone z chciwości rozpieprzyły cały tamten region świata. – Z szoku na chwilę opadła mu szczęka. – A wy wszyscy najwyraźniej uważacie, że to dobry pomysł tam wracać i z nimi zadzierać. To się tam właśnie dzieje.
Wyglądał na oburzonego.
– Nie tylko „zadzieramy z nimi”, Cassie.
Dźwięk mojego imienia wydobywający się z jego ust sprawił, że żołądek fiknął mi koziołka.
– Czyżby, Luke?
– Armia buduje również drogi, szpitale, szkoły… Chronimy cywilów. Chronimy pracowników organizacji humanitarnych.
Uniosłam ręce.
– Brawa dla was!
Zesztywniał, wyjął kilka banknotów i rzucił je na blat.
– Wychowywałaś się z Frankiem, prawda? – Ruchem głowy wskazał na naszego wspólnego znajomego, który zawędrował do szafy grającej.
– Tak jakby.
Wyprostował się i dopił wodę.
– W takim razie to logiczne.
– Co takiego? – Byłam zła na siebie, że musiałam na niego spojrzeć, że pomimo tego całego gniewu, wciąż mnie do niego ciągnęło.
Machnął na mnie lekceważąco ręką.
– Tatuaże, naklejki na zderzak, niezależny rock, bla, bla, bla. Pewnie jeździsz priusem, za którego zapłacili starzy.
– Dobra. Po pierwsze, nie znasz mnie. Po drugie, nie dosrywałam ci osobiście. Ani nie psioczyłam na to, co postanowiłeś robić w wojsku. Postawiłam się jedynie dlatego, że nie życzę sobie, by twój koleżka nazywał mnie suką.
Luke natychmiast mi odpowiedział:
– Masz rację, nie znamy się, ale wiem, że nie dałaś przerażonemu dzieciakowi szansy, by wytrzeźwiał, przeprosił i spędził tu wieczór z kumplami. Bo co? Chcesz pokoju na świecie? – Postukał w kontuar. – Trafiłem? Tak, żebyśmy mieli jasność.
– Wiem, jak się tu zachował, bez względu na to czy jest żołnierzem, czy też nie – krzyczałam niemal, oddychając pospiesznie. – I ty również możesz stąd wyjść.
– Żaden problem – powiedział, odsuwając się od baru. – Miłego życia.
Kilka minut później wyszła cała grupa, Frankie ze smutkiem pomachał mi przez ramię w drzwiach. Nie było już żadnej możliwości zgarnięcia dodatkowej kasy. Sprawdziłam kieszenie fartucha. Nawet po podaniu im dwóch kolejek, rachunek i napiwki były mizerne.
Frankie wsunął ponownie głowę przez drzwi, uśmiechnął się smętnie i zniknął.
Cholera.
Nora podeszła do mnie, w ręce miała kolorową broszurę. Spojrzała na zostawione przez Luke’a pieniądze.
– Weźmiesz to?
– Tak, ale poza tym nie chcę mieć nic wspólnego z tym dupkiem. – Dokładnie wytarłam miejsce na blacie, przy którym siedział. – Mogłabyś mi podać kolejny gatorade? – poprosiłam.
– Jasne. Ile to już? Pięć?
Wzruszyłam ramionami. Byłam spragniona. Jak zawsze.
– W każdym razie, ja też nie chcę żołnierzy. – Podała mi ulotkę. Zaciągnij się do wojska. Dostrzeż korzyści. – Armando dał mi ją, oświadczając się.
– Chciał się z tobą ożenić? Poważnie?
– Tak poważnie, jak może chcieć pijany żołnierz w przeddzień bitwy.
Wsadziłam ulotkę do fartucha i wzięłam zwitek paragonów.
– Ile jeszcze klientów obsłużymy, zanim kupimy kolejny wzmacniacz?
– Sporo. – Westchnęła, nalewając wódki do kieliszków. – Zdrówko!
– Wracaj do pracy – poleciłam, unosząc niewielkie naczynie, aby stuknąć się z nią. Śmiałam się, choć nie czułam wesołości. Alkohol popiłam gatorade i próbowałam stłumić uczucie strachu. Nie wiedziałam, skąd się wzięło. Może powstało przez tego żołnierza, a może dopiero teraz dotarło do mnie, że straciłam etat w kancelarii? Naprawdę musiałam przejrzeć na oczy, przestać pławić się w wolności. Kiedy kończyłam sprzątać kontuar z paragonów, papierków po słomkach, przemoczonych podstawek, ręka wystrzeliła mi nagle po frunący kawałek papieru. Moja serwetka z listą, zmięta i wzgardzona, niemal wylądowała w koszu.LUKE
Obudziłem się w pokoju gościnnym Frankiego pod pierzyną i z niewidzialnym, siedzącym mi na piersi „słoniem”. Kobieta, która prowadziła grupowe sesje w ośrodku świętego Józefa mówiła, że „wrażenie słonia” może oznaczać niepokój. Myśl o tym sprawiała, że czułem jeszcze większy ucisk w piersi, więc zignorowałem, co powiedziała, ale tak – słoń powodował, że rzeczy, które były dla innych proste, dla mnie były niesamowicie trudne. Bycie miłym, używki i jedzenie w rozsądnych dawkach, wiara w fabułę w filmach, spanie, podejmowanie decyzji. Nigdy nie potrafiłem opanować tych spraw, nawet gdy byłem dzieckiem, i może nigdy mi się to nie uda.
Z drugiej strony niektóre rzeczy, które są trudne dla innych, dla mnie są łatwe, jak wczesna pobudka i przebieżka.
Odnalazłem pokój Frankiego tylko dlatego, że na jego drzwiach wisiała tabliczka z napisem FRNKIE, podobna do teksańskiej rejestracji samochodowej. Uchyliłem je. Przyjaciel głośno stęknął. Spojrzałem na zdjęcia stojące na jego komodzie.
Frankie z rodzicami mrużący oczy nad Wielkim Kanionem.
Frankie jako malec w kowbojskim kapeluszu.
Frankie i dziewczynka w zbliżonym wieku, może kuzynka, siedzący w piaskownicy.
Przyjrzałem się. Twarz dziewczynki wydawała mi się znajoma, mocne brwi, odcień cery nieco ciemniejszy niż mój i Frankiego. Barmanka Cassie. Ha. Nie wiedziałem, że znają się aż tak dobrze.
– Biegasz? – wychrypiał, gdy powiedziałem mu, co zamierzam, wiążąc szaro-zielone brooksy.
– Tak, nie zamykaj na klucz tylnych drzwi, okej? – poprosiłem i wyszedłem. Robiłem dziesięć do dwunastu kilometrów, w zależności od natężenia upału.
Z West Lake Hills w dół wiódł ciemny, gładki chodnik, przy którym stały duże, ale ciche domy.
Byłem również dobry w rozważaniu rzeczy, które niekoniecznie miały jakiekolwiek znaczenie. I często w głowie miałem mętlik. Myśli rozpoczynały się zazwyczaj od przypadkowego zdania, które gdzieś kiedyś usłyszałem. Niezły strzał, szeregowy. Niezły strzał. Niezły strzał.
Dziś było to: Brawa dla was!
Cóż, dla mnie. Barmanka mnie wkurzyła. Chociaż raz brawa dla mnie i wszystkich innych. Z Frankiem, Daviesem, Armandem byliśmy tutaj, by się wyluzować, zanim staniemy twarzą w twarz ze śmiercią, a dla niej zupełnie nic to nie znaczyło. Dla takich ludzi jak ona.
Zdałem sobie sprawę, że biegnę środkiem drogi. Wróciłem na chodnik.
Dlaczego w ogóle przejmowałem się tym, co jedna z przyjaciółek Frankiego o mnie myśli? Takie „Cassie” były wszędzie, a zwłaszcza w Austin.
Równy chodnik dzielnicy, w której mieszkał Frankie, wkrótce ustąpił miejsca popękanemu betonowi przy sklepach meblowych, antykwariatach, szkołach publicznych. Pięć kilometrów.
Myśli krążyły w połączeniu z dźwiękiem stóp uderzających o beton na tej mniej ciekawej przestrzeni. Spłowiałe żółcie i brązy Budy stanęły mi przed oczami i zacząłem słyszeć głosy tych, którzy zawsze zdawali się ze mną biec.
Twarz ojca pulsująca z każdym moim oddechem, gdy powtarzał: „Ty głupku, ty głupku, ty głupku”. Mimowolnie porównywałem wczorajszy świeży sos do makaronu u rodziny Frankiego z małymi mięsnymi kotletami, które smażył mi ojciec. Były ciepłe i co wieczór pojawiały się na stole o tej samej porze. Precyzyjnie o osiemnastej i ani minuty później. Mogłem włożyć je sobie do zwykłej białej bułki albo nie jeść nic.
Kiedy miałem czternaście lat, zacząłem mówić ojcu, że nie będę nic jadł, wychodząc. Kupię sobie coś na stacji benzynowej.
Przy szóstym kilometrze, kiedy słońce stanęło w zenicie, pomyślałem o Jake’u, który siedział z tatą przy stole, kiedy każdego wieczoru wychodziłem. Pomyślałem o pani June, nauczycielce historii, która mnie zawiodła, o trenerze Porterze, sprzedawcy w Mort’s.
Zastanawiałem się, co by mi powiedzieli, gdyby mnie teraz zobaczyli. Wow, zmieniłeś się, Morrow. Wziąłeś się w garść.
Z wyjątkiem Jake’a. Drzwi zatrzaśnięte przed nosem. Mógłbym przyjechać limuzyną, jako wyświęcony ksiądz, a on nie uwierzyłby w moją przemianę. I aż do teraz nie miał ku temu powodu.
Ruszyłem z powrotem w kierunku domu Frankiego, ponownie na wzgórze. Przebiegłem obok włączonych na trawnikach zraszaczy, buldoga francuskiego, retrievera i kobiety w stroju ze spandexu, która je wyprowadzała.
Mięśnie zaczynały piec, ale pracowały w lepkiej aurze. Tygodnie noszenia dodatkowego dwudziestokilogramowego sprzętu, przeskakiwania przez przeszkody, czołgania się pod drutem kolczastym, wielogodzinnych pompek, które kończyłem na ułamek sekundy przed tym, gdy się porzygałem… Po czymś takim bieg pod górę nie stanowił żadnego wyzwania.
Między oddechami wyłożyłem wszystko Jake’owi.
Nie byłem już leniwym, naćpanym samotnikiem, który nocował na kanapie Johnno. Dokładnie wiedziałem, co robię. Ludzie na mnie polegali. Potrafiłem podjąć ryzyko i przedłożyć dobro innych ponad własne. Umiałem stłumić strach i zrobić wszystko, co konieczne, aby wykonać zadanie.
Udowodnij, odpowiedział jego głos.
Zobaczyłem dom w hiszpańskim stylu, w którym mieszkał Frankie. Zwolniłem i, dysząc, popatrzyłem na zegarek. Równo dwanaście kilometrów. Skróciłem swój najlepszy czas o dwie sekundy. Rozpierało mnie zadowolenie.
Musiałem wrócić do Budy tak szybko, jak to możliwe.
Ciąg dalszy w wersji pełnej