Puste niebo - ebook
Puste niebo - ebook
Radek Rak
Puste niebo
Okrutna i mroczna, czasem wesoła, a czasem smutna powieść o wschodniej Polsce czasów Brunona Schulza, sterowców, rabinów i rewolucji. Puste niebo prowadzi czytelnika przez podziemia, zakamarki i zaułki starego Lublina, wysmakowanym, pełnym leśmianizmów językiem opowiada przesyconą erotyzmem historię o ludziach, mieście i świecie, których już nie ma.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64384-54-7 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był przedświt pochmurny i gęsty od mroku. Trzciny szumiały sennie, a w szuwarach snuły się, wzdychając smętnie, łachuny, gdy Tołpi z miękkim pluskiem wypłynął dłubanką na ciemny nurt Bugu. Październik szedł przez świat w niemiłym wietrze, kąsał zimnem uszy i dłonie.
Poprzedniego wieczoru zarzucił był Tołpi sieć w zatoce, koło zakola, bo tam rzeka zwalniała i zawsze łapało się sporo leszczy. Pociągnął raz i drugi – sieć była ciężka, o wiele za ciężka, musiało wodorostów nanieść i innego śmiecia. Zaparł się mocniej w łódeczce, palce grabiały od mokrego zimna. Po wodą coś błyszczało bladym srebrem, trupio tak trochę, i chłopakowi przypomniało się, jak babuszka Sławuszka opowiadała o utopcach i wsi w Bugu zatopionej. Tołpi był chłopak chudy i strachliwy, ale tak ładnie się w tej sieci jarzyło, tak czarująco i dziwnie pięknie, że ciągnął i ciągnął – i raz, i dwa, i raz, i dwa – aż wydarł rzece oblepiony minogami i mułem księżyc.
Księżyc był prawie w pełni, wielki jak balia i ciężki, śmierdział rzeką i rybami. Z ran po minogach broczył srebrną krwią, która na dnie łódki, zamiast rozlewać się jak woda, zbijała się w chrzęszczące kuleczki. Blask bił od niego taki, że pod powiekami zostawały zielone i fioletowe kółka, a przy poruszeniu skrzypiał jak paznokieć skrobiący o szybę, gdy styczniowy mróz namaluje na niej paprociowe wzory.
Tołpi z obrzydzeniem zdzierał z księżyca przyssane minogi i ciskał z powrotem do wody, księżycowa krew kapała z ich bezmyślnych, wiecznie rozwartych pysków. Na końcu zarzucił na lśniącą kulę kapotę, by zdusić trochę blask, i chwycił za wiosła. Dłubanka zanurzała się głęboko.
Było zimno, bardzo zimno. Jakiś łachun na prawym brzegu zaniósł się rechotliwym, podobnym do kaszlu śmiechem. Świtało już, niepewnie i blado. Mdłe światło, zamiast rozpraszać cienie, tylko wyciągało je na wierzch.
Tołpi skrył łódkę w szuwarach. Na brzegu czekała dwukółka, którą woził ryby do ojcowej chaty. Załadował księżyc na wózek, poprawił na nim flanelową katanę. Chwilę myślał, czy nie pobiec prędko do chaty po wołka, bo choć dawno nie padało i droga była dobrze ubita, to księżyc swoje ważył. Potem jednak przyszły Tołpiemu na myśl łachuny, węszące pod jego nieobecność wokół dwukółki, wsuwające pod flanelkę kostropate łapska i unoszące z chichotem księżyc do swoich gniazd w szuwarach – raźno więc złapał dyszelek i potoczył się do wsi.
W chacie nie powie nic, trudno, znów mu ojciec grzbiet rózgą wypieści, że ryb nie nałapał. A księżyc da Zorce. O, a to się Zorka zdziwi!
Świat stawał się jaśniejszy, z szarości budziły się nie barwy jeszcze, ale już sugestie barw. Nocna oćma powoli kryła się w dziuple i pod wykroty, jesienny świt rozmywał senną ułudę. Ciemność mieszka w ziemi, więc tam powoli wracała. Tołpi spocił się i zasapał, było trochę pod górkę. Wzdłuż drogi rosły pokrzywione, sękate wierzby.
— Ksz, ksz! Tołpi!
— Czego? — Chłopak zatrzymał się, ocierając czoło: pot kapał mu aż do oczu.
— Grzeczniej byś może odpowiadał, co? Starszym jest od ciebie. — Z wierzbowej dziupli wynurzyła się chuda, ciemna gęba z oczkami jak guziki, wydłużona jeszcze bardziej kozią brodą.
— O, nie. Nie gadam z tobą. Ja wiem, coś ty za jeden: tyś jest wierzbowe licho. — Tołpi złapał dyszel i zabrał się do dalszej drogi.
— Licho? Licho! Żadne tam licho, jam czart szlachetnego rodu, pobiedniały jeno, to i w wierzbie siedzę. — Czart jął gramolić się z dziupli zielonym tyłkiem do przodu, wpadł do rowu, otrzepał się, parskając, i migiem znalazł się przy Tołpim. — Zapaliczka mię zwą. Co tam wieziesz?
— Ryby — burknął Tołpi.
— Dziwne to ryby, co ich rzecznym smrodem nie bardzo czuć. A możeś ty księżyc złowił i do Zorki wieziesz, co? Bo dziś w nocy księżyc nie wzeszedł. Chmury były, ale czarty i przez chmury widzą.
— A kysz, licho! A kysz! — Chłopak splunął przez lewe ramię i trzykroć przeżegnał się z prawa na lewo, jak uczyła babuszka Sławuszka.
— Uch, taki synu! — Zapaliczka wzdrygnął się z obrzydzeniem, jakby go mrówki oblazły. — Ja jeno pomóc chciał! Cała wieś wie, że oczami za Zorką jak kot za mlekiem wodzisz, a ona nic, podśmiechuje się z ciebie jeno, podchichuje.
— Pójdziesz ty! — Tołpi spróbował odpędzić czarta kopniakiem, ale ten zręcznie umknął pod ośką na tył wózka. Aż się w chłopaku zagotowało, bo Zapaliczka mówił prawdę.
— Pomogę ci dwukółkę czarami popchać, do Zorki zdążysz, a potem ryb jeszcze ojcu wędką nałapiesz i grzbietu ci nie obije. Pił nocą u Hasiura, przed południem nie wstanie.
— A co z tego będziesz miał? — zapytał Tołpi; wiedział dobrze, że czarty darmo nigdy nie pomagają.
— E, niewiele, siwuchy flaszeczuchnę i kankę mleka ciepłego.
— Mleko i siwucha? Rzygał jak kot będziesz.
— Czarty nie rzygają po gorzałce. — Zapaliczka smarknął z zadowoleniem i wypiął chudą, kogucią pierś. — O wiele prosić nie mogę, bo, jakem ci mówił, z diablej jestem gołoty i bez portek światem chadzam. Ale i tyś, Tołpi, niebogaty, więceśmy się dobrali. To jak będzie?
— Mowy nie ma, zawsze źle człowiek na brataniu się z czartem wychodzi. — Tołpi szarpnął wózkiem w jedną stronę, diabeł w drugą, i tak się mocowali, aż wywrócili dwukółkę, a księżyc potoczył się po drodze i z cichym brzękiem rozbił o kamień.
— Niech to janieli — zaklął brzydko Zapaliczka i znikł z trzaskiem wśród nikłego zapachu siarki.
Księżyc tymczasem leżał na drodze, rozbity dokumentnie w lśniący srebrem pył i drobne odłupki, jak skorupy jajka. Kulki krwi rozbiegły się po drodze. Tołpiego aż ścięło, poczuł mokre zimno pełznące po plecach.
Wypchał kieszenie księżycowym pyłem, ile tylko dał radę, a resztę zawinął we flanelkę, i czym prędzej pognał do Zorki, zostawiając dwukółkę na drodze.
Zorka była kowalową córką. Kowal córek miał pięć, a wszystkie takie, że i oddychać czym miały, i na czym siedzieć. Zorka, prawie najstarsza, była z nich najładniejsza, a gdy szła, jej białe piersi tak falowały, że Tołpiemu prawie odejmowało nogi, nie mówiąc już o głowie. No, a Zorka wiedziała, że się Tołpiemu podoba, i niekiedy bardzo brzydko się z niego podśmiewała, że smarkaty i mleko mu pić, a ona chadza z chłopcami, co i w kielich zaglądają, i papierosy kurzą. Tak Bogiem a prawdą była Zorka od Tołpiego o jedną tylko zimę starsza, a i to niecałą, ale co począć, tak mu mówiła i już.
No, myślał Tołpi, biegnąc przez wieś niezgrabnie jak kaczka, bo ciążył mu w kieszeniach srebrny proch – ciekawe, czy który z tych chłopaków, co już gorzałkę pijają, dał kiedy Zorce prawdziwy pył księżycowy! Przez wieś snuł się zapach ognisk, zapach jesieni – ktoś widać nie próżnował i od świtu palił zeschłe liście.
Kowalową córkę spotkał, gdy szła po wodę do studni.
— Zorka! — zawołał Tołpi głośnym szeptem z mokrych od rosy łopuchów pod płotem, gdzie schował się przed psem. Kowal miał bowiem wilczura, wielkiego i czarnego, i w dodatku leniwego, to znaczy, że nie szczekał, tylko od razu gryzł.
— A ty tu co? Roboty nie masz, że pod moim płotem przesiadujesz?
— Chodź, coś ci pokażę.
— Nie mam czasu, wracaj do domu, mój ojciec cię obije, jak cię tak zobaczy.
— Ohoho! Dziś mi nawet kowal niestraszny. Pyłum ci przyniósł księżycowego. Jak srebro świeci. Pełne go mam kieszenie i kapotę całą.
— Nie gadaj! — śmieje się Zorka i zarzuca warkocz na plecy, ale podchodzi pod płot.
— Naprawdę. Księżyc złowiłem dziś w nocy, tylko mi go diabeł potłukł i sam pył został. Ale ilem dał rady, tylem wyzbierał, i tobiem, Zoreczko, przyniósł.
— E, zgłupiałeś ty chyba do reszty! Pokaż!
A Tołpi z szerokim uśmiechem wyciąga z kieszeni pełne garście pyłu, sypkiego i matowego jak cement, z którego budowano dworzec we Włodawie.
— Uch, ty głuptaku, ty! Trociny masz we łbie, dzieciuch z ciebie jeszcze! O, chodaki przez ciebie zmoczyłam! — Zamachnęła się wiadrem na Tołpiego, ale ten odskoczył i uciekł. W głowie miał zdrowy zamęt i nie wiedział, co myśleć. Kowalówna wymyślała za nim długo.
To były prostsze i spokojniejsze czasy, i gdy kto nie wiedział, co myśleć, szedł albo do księdza, albo do babuszki Sławuszki, a ci zaraz mówili, co myśleć należy. I tak działał świat, działał dobrze i po bożemu, choć tamtych dwoje mówiło nieraz rzeczy zgoła odmienne. Toteż Tołpi od kowala pobiegł prosto do babuszki, bo miał trochę bliżej niż do księdza.
Chata Sławuszki stała trochę z boku, zgarbiona i przechylona na jedną stronę, z dachem porosłym mchem i trawą, jakby powoli zagrzebywała się w ziemi. Babuszka w kwiecistej chustce na głowie siedziała na progu i karmiła kury.
— Pochwalony — zawołał Tołpi z daleka i nisko się pokłonił.
— Na wieki — odmruknęła mu babka. — Coś mi się, Tołpi, widzi, żeś nabroił, i to nielicho.
— E, nic, naprawdę nic. Tylkom dziś w nocy księżyc w sieć złowił i chciał Zorce kowalównie podarować, coby na mnie spojrzała i nie śmiała się więcej. Ale mi czart wierzbowy, Zapaliczka, księżyc stłukł, to ja Zorce chciał dać choćby pył, co się z księżyca osypał – ale zmienił się on w szary piach, o taki, o. Na to mi Zorka, że ja dzieciuch, że trociny mam w głowie. Ratujcie, babuszko, bo wstyd na całą wieś i hyr pójdzie, jaki to ja półgłówek! To był prawdziwy księżyc, najprawdziwszy – wy wierzycie, prawda, babuszko, że wierzycie?
A Sławuszka tylko kiwała się na progu w przód i w tył, memłając w ustach zeschłe źdźbło trawy i wbijając w Tołpiego chłodne spojrzenie. Trzymała kubek z kwaśnym mlekiem w brzydkich, spracowanych dłoniach z garbami żył, za to twarz miała jeszcze całkiem młodą i ładną, choć surową. Na usta kładła karmin, jak kobiety z miasta, a włosy wysmykujące się spod chustki były grube i ciemne, bez śladów siwizny. Zdawało się, że jej dłonie opowiadają całkiem inną historię niż twarz, i nikt nie wiedział, która jest prawdziwa. Sama Sławuszka twierdziła, że żyła niegdyś w Lublinie, gdzie była wielką pięknością i miała wielu kochanków.
— Sęk w tym — odparła w końcu, a głos miała młody, ale ostry jak brzytwa i nieprzyjemny jak noc listopadowa — że wierzę. Rację miała Zorka, że ci naurągała. Ty, Tołpi, nawet trocin we łbie nie masz, ty w nim nie masz po prostu nic. Księżyc se, psiajucha, w sieć złapał i pomyślał, że księżyc już jego i do dziewuchy na uciechę zaniesie! Ojciec cię nie nauczył, że księżyc z Bugu wstaje, to i może się czasem w sieci zaplątać? Ale puścić go wonczas trza, bo księżyc bab humorami w ciele rządzi, a bez tego ludzie się począć nie mogą. Gdy w nowiu – nerwy ludziom koi, a ziarnu zasianemu błogosławi, dlatego w nów siać należy. A w pełni krew w chłopach burzy, dlatego i jurniejsi wtedy, i do bitki bardziej skorzy, ale i cudów odwagi dokonać gotowi. Nów i pełnia to jest życia rytm, to są ciemnego serca świata uderzenia. Widzisz teraz, coś narobił?
Tołpi zląkł się słów babuszki i słabo mu się zrobiło, że przez niego ludzie poczynać się przestaną i do reszty wymrą. Wielkie łzy potoczyły mu się po brudnej twarzy.
— Ja nie wiedział, ja nie chciał…
— Nie skaml, chłop jesteś czy baba? No, ani jedno, ani drugie, boś choć raczej nie baba, to i do chłopa ci jeszcze daleko. Nie mówiłam, żeś złośliwy czy zły, jeno żeś głupi. A nie ma takiego zła na świecie, co by się go nie dało odczynić. Sposób trzeba znaleźć. Jest w Lublinie rabin, co ongi księżyce wytapiał. To cadyk Jan Azryjel Hesper. Mieszkał na rogu Kowalskiej, przy Wielkich Schodach, między chrześcijanami, bo w zbyt ciemnych grzebał sprawach i zbyt głębokie posiadł tajemnice, obłożono go tedy cheremem i wykluczono z kahału. Podobno wraz z Widzącym Horovitzem i dwoma innymi rabinami wzięli szturmem Niebiosa, by pojmać Boga i zmusić go do szybszego zesłania Mesjasza. Dopiero sam Archanioł Gabryjel zawrócił ich z szóstego nieba, i tak czterej rabini wrócili na ziemię. Jeden – Horovitz – został świętym; drugiego dręczyły duchy, aż pomieszało mu się w głowie, wyskoczył z okna i zabił się o bruk; trzeci zaczął pić. A Hesper się ochrzcił i zaszył w górnym mieście. Więc, Tołpi, nie ma rady: trzeba ci jechać do Lublina i znaleźć rabina Hespera, może jego głowa od mojej tęższa.
— Do Lublina? Ja?
— Nie, papież. Na mokrą brodę świętego Jana Nepomucena, Tołpi! Byłeś mądry rozbić księżyc, bądź teraz mądry go naprawić.
— Ale ojciec…
— Durnyś. Baby wnet rodzić przestaną, a ty się przejmujesz, że ci ojciec grzbiet przetrzepie? Już ja z nim pogadam, nic się nie bój, nic. A i z Zapaliczką będę ja musiała se dłużej pogawędzić, od serca i od wątroby. No, zbieraj się ty lepiej, bo pociąg z Włodawy do Lublina odjeżdża trzy kwadranse na jedenastą. Stary Chechełka dziś do miasta na targ się wybiera sprzedać skórę z wołka, jedź z nim, to zdążysz. Pieniądze na bilet ci dam.
— A… ale…
— Tołpi, chociem baba, ręki mojej poczuć nie chcesz, bo cięższą ci będzie od ojcowej. No, żywo.
Ano, rady nie było. Pamiętał Tołpi, a jakże, jak to z babuszką Sławuszką zadarł onegdaj Hasiurowy wnuk. Napyskował jej po pijaku, naubliżał nieprzystojnie bardzo, jak się żadnej babie nie godzi. A Sławuszka jak go nie ułapi, jak portek nie zedrze, jak po gołym tyłku nie przetrzepie! Nie koniec na tym, bo młodemu Hasiurowi ogon podobno prosięcy wyrósł. Tołpi już tego nie widział, bo się i Hasiur nikomu nie chwalił, ale jego siostra tak opowiadała, a ona na pewno dobrze wie. Nie chciał się więc Tołpi Sławuszce narażać, bo był mu świński ogon niemiły, a i powoli zaczynało do niego dochodzić, że głupio i lekkomyślnie sobie z tym księżycem począł.
Tak się więc stało, że w smętny październikowy poranek ruszył Tołpi do Lublina z paroma kopiejkami w trzosie i rozbitym księżycem na plecach.Na dworzec we Włodawie ze zgrzytliwym łoskotem wtoczył się spowity kłębami dymu pociąg, cały czarny od sadzy; lokomotywa lśniła jak nasmarowana smalcem. Wagon osobowy był tylko jeden, potem szło kilka bydlęcych i dwa na węgiel.
W przedziale cuchnęło potem i papierosowym dymem. Okna były pozamykane, a mimo to sadza pokrywała wszystko jak ciemna pasta. Najwygodniejsze kanapy obsiadło kilku grubych mężczyzn w melonikach. Zachowywali się głośno, pachnieli skórami i wódką; już po paru słowach Tołpi zorientował się, że to wracające z jesiennego polowania bogate mieszczuchy. Za nimi drzemało dwóch Żydów w okrągłych okularach na garbatych nosach. Chłopak minął ich i usiadł w gromadzie milczących robotników o grubo ciosanych twarzach. Niektórzy mieli na ramionach czerwone chusty Kolektywu Robotniczo-Chłopskiego, więc Tołpi nie siadał za blisko, bo i ksiądz, i babuszka Sławuszka po wielokroć przestrzegali przed komunistami.
Pociąg gwizdnął i ze stukotem potoczył się naprzód. Za oknem siąpił deszcz, nie było wiele widać, drzewa i domy niewyraźne, mdłe, jak malowane akwarelą. W przedziale zrobiło się duszno, okna zaparowały. Robotnicy zapalili papierosy, Tołpiego zadławiło w gardle.
— Zakurzysz? — Jeden z nich, ogorzały kaerchowiec, podsunął chłopakowi skręta.
— No pewnie. — Tołpi wypiął pierś, zapalił i zakrztusił się dymem, ale dopalił do końca, choć oczy mu od łez na wierzch wychodziły.
— Przepij. — Robotnik podsunął mu blaszaną piersiówkę. Bimber palił gardło i trzewia, a pewnie i duszę, zalatywał dymem. Chłopak rozkaszlał się znowu. — Jak cię zwą?
— Tołpi.
— A mnie Hawier. Do miasta jedziesz?
— Aha.
— Do Chełma pewnie, do roboty w kopalni kredy? No, robota niełatwa, ale dobrze to, że między górników trafisz. Chłopy z nich zacne, a wielu jest po naszej stronie.
— Nie, ja do Lublina… Jana Azryjela Hespera, rabina, znaleźć mi trzeba.
— A na co ci rabin? — Pionowe zmarszczki przecięły czoło Hawiera. — Na posługach być u rzezańca to hańba dla wolnego człowieka. Rychło sam się przekonasz. Milszy wór kredy na plecach od pańskiego batoga. A co dopiero od batoga żydowskiego.
— Ja nie na posługę. Księżyc stłukłem. Ponoć rabin Hesper nowe księżyce wytapia.
Hawier i jego kompani ryknęli śmiechem, błyskając czerwonymi gardzielami.
— A czymeś go stłukł? Nie z procy na wróble aby?
— Nie. — Tołpi spąsowiał. — Wózkiem wiozłem, bom go w rzece złowił, ale diabeł wyskoczył z dziupli i mi wóz wywrócił.
— Oho! Niezłe to ryby u ciebie w rzece pływają, Tołpi, nie ma co. Nie ma się z czego, towarzysze, śmiać: widzicie, jak głęboko sięgają reakcyjne kłamstwa? — Hawier pociągnął z piersiówki. — I my, Tołpi, jedziemy do Lublina, spiesz się więc do tego swojego rabina. Wkrótce Żydom, księżom, wiejskim znachorkom i innym siewcom zabobonu będą nasi w potylice strzelać. Zważ na me słowa, Tołpi. Dobrze, żeś na nas dziś trafił. Golnij sobie jeszcze.
I Tołpi golnął.
Pociąg pędzi, pędzi, wieś za wsią miga niepostrzeżenie, rude lasy, gołe pola. Hawier mówi i mówi; że żadnych diabłów nie ma, bo je sobie księża na postrach prostym ludziom wymyślili; że Księżyc z kamienia jest, więc i potłuc się nie mógł, i nie z Bugu wstaje, a wkoło Ziemi się kręci, a wiadomo to, bo już wiele razy byli na Księżycu naukowcy z Leningradu.
— Skąd? — pyta Tołpi nieprzytomnie, świat tańczy mu przed oczami i rozłazi się dziwnie na boki.
Z Leningradu, w Sowieckiej Rosji, odpowiada Hawier, i roztacza czarowne wizje wielkich i wiecznie zielonych równin daleko, daleko na wschodzie, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, gdzie pracujący lud przekuł niegdyś lemiesze na miecze i zbudował kraj sprawiedliwości i dostatku pod czerwonym sztandarem, bez panów, Żydów i klechów. A Tołpi już nie odzywa się wcale, słucha tylko Hawiera z rozwartymi ustami – bo jaka znów Rosja, każdy wie, że za Bugiem nic, wiatr jeno i szuwary, gdzie łachuny gniazda wiją, a dalej świat się kończy i nawet Bóg tam nie chadza, bo po co.
Tak i u nas będzie, prawi Hawier, podając znów Tołpiemu piersiówkę – tylko pierwszy łyk palił, teraz wódka miło grzeje i łechta gdzieś w brzuchu. Tak i u nas będzie, i to niedługo. Zaczniem od Lublina. Byłeś kiedy w Lublinie? Nie byłeś… Lublin to perła jest wschodu, Lublin wieżami niebu wyzwanie rzuca i jak Rzym na siedmiu zasiadł wzgórzach. Lublin ogrodami i parkami otoczony i trzema opływany rzekami. Lublin ma szesnaście fabryk, a z każdej wyrasta komin nad wieże katedry wyższy. Już tam nasi czekają, na kolei i w browarze, a w fabryce samolotów Ansaldo strajki trwają od dawna. Nadszedł już czas, by przestać bawić się w zwyczajne przestoje w pracy i powystrzelać wszystkich, którzy jak pluskwy żywią się krwią prostego człowieka. Burżujów, klechów, starozakonnych. Cerkiew zburzymy, synagogę spalimy, a w tym miejscu stanie dworzec i będą tam zajeżdżać dyliżanse i autobusy z całego świata, już to wszystko nasz Kolektyw dobrze obmyślił. A kiedy zgnieciemy reakcję butem rewolucji, kiedy każdy katolik, Żyd, Ormianin, ewangelik i prawosławny dostanie kulę w zakuty łeb, w pełne jadu i nienawiści serce, nastanie wreszcie powszechna szczęśliwość.
Tołpi zastanawia się przez chwilę, kto zostanie, by być szczęśliwym, jeśli katolicy, Żydzi, Ormianie, ewangelicy i prawosławni dostaną po kulce, ale myśli rozmywają się od wódki. Stuk-stuk, stuk-stuk. Pociąg śpiewa na szynach, zaduch taki miły, dobry i bezpieczny, w brzuchu ciepło, świat kołuje dostojnie, powoli. Tołpi zamyka oczy i teraz sama ciemność wiruje mu pod powiekami, a wyrastają z niej rzygające sadzą kominy wielkie jak kościelna wieża we Włodawie. I nagle wszystkie te kominy ruszają ze świstem i ryczą, ryczą jak wielkie krowy, ze stukotem pędzą po torach, a w czeluściach gardzieli mają mrok, mrok i brud. Torsje wstrząsają całym ciałem, w ustach kwaśno-gorzki posmak rzygowin, wiwat, wiwat rewolucja, czyjś śmiech, czyjś rechot.
Ciemno.
Tołpi pomyślał, że umarł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki