- W empik go
Pustkowie - ebook
Pustkowie - ebook
Po wiekach przepowiedni narodziło się pokolenie zmuszone patrzeć, jak umiera planeta, którą ludzkość dotychczas nazywała domem. Koniec zniszczył wszystko, zmiatając z jej powierzchni niemalże całą populację dwudziestego pierwszego wieku. Ci, którzy ocaleli, dostali szansę od losu. Jedno miejsce na Ziemi przetrwało, nietknięte siejącą pogrom zarazą i niezbrukane Ciemnością. Jego wyjątkowość kryła jednak wiele mrocznych tajemnic.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-863-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAJWIĘKSZY BŁĄD POPEŁNILIŚMY, MYŚLĄC, ŻE MOŻEMY PRZETRWAĆ WSZYSTKO I, ŻE CHOĆ JAKO JEDNOSTKI JESTEŚMY SŁABI, JAKO RASA STANOWIMY NIEŚMIERTELNĄ, NIEPOKONANĄ SIŁĘ. PRZEZ TYSIĄCE LAT STAWIALIŚMY CZOŁA NIEZLICZONYM NIESZCZĘŚCIOM I KATAKLIZMOM. ZACZYNALIŚMY I KOŃCZYLIŚMY KOLEJNE WOJNY, KTÓRE Z PRZERAŻAJĄCYCH WSPOMNIEŃ ZMIENIAŁY SIĘ W NIEME DATY, SPISANE W KSIĘGACH ORAZ SPRAWOZDANIACH. PO KAŻDEJ KOLEJNEJ PRÓBIE SAMOZAGŁADY UTWIERDZALIŚMY SIĘ W PRZEKONANIU O WŁASNEJ NIEZNISZCZALNOŚCI, A KONIEC ŚWIATA WYDAWAŁ NAM SIĘ ZBYT ODLEGŁY, BY ZASTANAWIAĆ SIĘ NAD TYM, JAK WIELU MUSI ZGINĄĆ I DO JAKIEGO WYNISZCZENIA DOPROWADZIĆ MUSZĄ NASZE DZIAŁANIA, BYŚMY WRESZCIE DOSTRZEGLI, ŻE CZYNIMY ZŁO. ZŁO BYŁO NIEPOWSTRZYMANE, A ODPOWIEDŹ ZBLIŻAŁA SIĘ WIELKIMI KROKAMI, AŻ WRESZCIE STAŁO SIĘ; ZMIENILIŚMY NASZ UKOCHANY, TĘTNIĄCY ŻYCIEM DOM W OGROMNY CMENTARZ. MY — JEDYNI, KTÓRZY POTRAFIĄ ŚWIADOMIE WYBIERAĆ DOBRO ZAMIAST OKRUCIEŃSTWA, DZIECI TAK RÓŻNIE NAZYWANEGO BOGA. MY, LUDZIE, ZNISZCZYLIŚMY ZIEMIĘ. CZERPALIŚMY, NIE DAJĄC NIC W ZAMIAN I PRZYWŁASZCZALIŚMY SOBIE TO, CO NIE NALEŻAŁO DO NAS, NA CO NASZA UMIERAJĄCA PLANETA ODPOWIEDZIAŁA ATAKIEM, KTÓRY PRAWIE DOSZCZĘTNIE NAS WYPLENIŁ. W SZYBKO ZMIENIAJĄCYM SIĘ KLIMACIE WYBUCHŁA PANDEMIA NIEZNANEGO DOTĄD WIRUSA, Z ZABÓJCZĄ SIŁĄ ATAKUJĄCEGO UKŁAD ODPORNOŚCIOWY. NADANO MU NAZWĘ KATHARSIS. WIRUS NIE BYŁ ZWYCZAJNY I POZA SWOIM WYNISZCZAJĄCYM DZIAŁANIEM POSIADAŁ JESZCZE JEDNĄ, PRZERAŻAJĄCĄ WŁAŚCIWOŚĆ. NAOKOŁO ZAKAŻONYCH OFIAR KUMULOWAŁ NIEZIDENTYFIKOWANĄ, MROCZNĄ ENERGIĘ, KTÓRA NICZYM SMOŁA POCHŁANIAŁA WSZYSTKO, CO NAPOTKAŁA NA SWOJEJ DRODZE. ENERGIĘ TĘ OCHRZCZONO MIANEM CIEMNOŚCI. CHOĆ ŚWIAT SCHYLIŁ SIĘ KU UPADKOWI, CZĘŚĆ ORGANIZMÓW PRZETRWAŁA. NATURA OCHRONIŁA ROŚLINY I ZWIERZĘTA, WYPOSAŻAJĄC ICH ORGANIZMY W ŻRĄCĄ DLA LUDZKIEJ SKÓRY SUBSTANCJĘ-TARCZĘ — BŁĘKITNE DEZYNIUM. LUDZIE ZA TO ZNALEŹLI OAZĘ, W KTÓREJ DOSTRZEGLI SZANSĘ NA UTRZYMANIE PRZY ŻYCIU OSTATNICH DWÓCH SETNYCH PROCENTA POPULACJI DWUDZIESTEGO PIERWSZEGO WIEKU. W ODCIĘTEJ OD RESZTY ŚWIATA, OTOCZONEJ PASMEM PUSTYNNYCH GÓR DOLINIE, ODNOTOWANO NARODZINY NIEZWYKŁYCH DZIECI, O KARNACJI BIELSZEJ, NIŻ NAJBIELSZA KARTKA PAPIERU. DZIECI ODPORNYCH NIE TYLKO NA DZIAŁANIE WIRUSA KATHARSIS, LECZ NA WSZYSTKIE ZNANE ŚWIATU CHOROBY. WŁAŚNIE TAM, UCIEKAJĄC OD NIOSĄCEJ POGROM ZARAZY, WYBUDOWANO PIĘĆ DOPEŁNIAJĄCYCH SIĘ MIAST I ZAWIĄZANO ŁĄCZĄCY JE SOJUSZ, TWORZĄC SAMOWYSTARCZALNĄ SPOŁECZNOŚĆ, ODCIĘTĄ OD CIERPIENIA I ŚMIERCI. GDY TYLKO NASTĄPIŁ POWRÓT DO WZGLĘDNIE NORMALNEGO ŻYCIA, ROZPOCZĘTO BADANIA, MAJĄCE NA CELU UODPORNIENIE SPOŁECZEŃSTWA. ONE JEDNAK NIE PRZYNOSIŁY POŻĄDANYCH EFEKTÓW. WŚRÓD OCALAŁYCH ZACZĘŁY RODZIĆ SIĘ NIEPOKOJE. WŁADZA, CHCĄC ZAPOBIEC BUNTOM I PODZIAŁOM, ODEBRAŁA IM WOLNOŚĆ SŁOWA I OGRANICZYŁA PRAWO DO POSIADANIA WŁASNEJ TOŻSAMOŚCI. CI, KTÓRZY ZAPRAGNĘLI ZAWALCZYĆ PRZECIW ZNIEWOLENIU, UCIEKLI I ZNALEŹLI SCHRONIENIE NA PUSTKOWIU — PIASZCZYSTYCH TERENACH, POŁOŻONYCH POMIĘDZY MIASTAMI, PALONYCH PRZEZ SŁOŃCE I NAWIEDZANYCH PRZEZ PRZYCHODZĄCYCH Z GÓR MUTANTÓW. BY PRZEŻYĆ, UCIEKINIERZY POŁĄCZYLI SIĘ W GRUPY. Z GRUP POWSTAŁY GANGI, A Z GANGÓW REBELIA I TAK OTO, OSTATNIĄ OSTOJĘ MINIONEJ CYWILIZACJI OPANOWAŁA WOJNA.
POZWÓLCIE, ŻE OPOWIEM WAM HISTORIĘ GRUPY MŁODYCH NIEDOBITKÓW, WYTRWALE WALCZĄCYCH O LEPSZY LOS. NIECH NIE ZWIODĄ WAS JEDNAK MOJE SŁOWA. OWA OPOWIEŚĆ, DRODZY CZYTELNICY, NIE MA SZCZĘŚLIWEGO ZAKOŃCZENIA. CO WIĘCEJ, JEST JAK LUSTRO, W KTÓRYM NIEJEDEN DOSTRZEŻE SAMEGO SIEBIE I Z PEWNOŚCIĄ NIE KAŻDEMU SPODOBA SIĘ JEGO ODBICIE. JEŻELI JESTEŚCIE NA TO GOTOWI, WYRUSZMY W PODRÓŻ. MAM NADZIEJĘ, ŻE BĘDZIE DLA WAS TAK SAMO EKSCYTUJĄCA, JAK BYŁA DLA MNIE.Prolog
SŁOŃCE DAWNO JUŻ ZASZŁO. BŁĘKITNA MGŁA, OTACZAJĄCA NIEMALŻE CAŁE MIASTO KADEM, UTRUDNIAŁA ZOBACZENIE CZEGOKOLWIEK. POZA POJEDYNCZYMI, NIEPRZYJEMNYMI DLA OCZU ŚWIATŁAMI, WYDOSTAJĄCYMI SIĘ Z BLOKÓW MIESZKALNYCH, WZROKIEM MOŻNA BYŁO DOSZUKAĆ SIĘ JEDYNIE WILGOTNEJ SZAROŚCI. ULICE ŚWIECIŁY PUSTKĄ. PRZEZ ALARM POGODOWY MIESZKAŃCOM PRZEDMIEŚĆ ZABRONIONO OPUSZCZANIA DOMÓW BEZ WYRAŹNEGO POWODU, A OPRÓCZ NICH NIE BYŁO TAM ANI JEDNEJ ŻYWEJ ISTOTY. NAWET DZIKIE ZWIERZĘTA POCHOWAŁY SIĘ W ŚMIETNIKACH I W KANAŁACH. STRAŻNICY CZEKALI W BUDYNKACH, NIE CHCIELI SPĘDZAĆ KOLEJNEJ ZIMNEJ NOCY W TOWARZYSTWIE BLADEGO BLASKU LATARNI, STOJĄCYCH RÓWNO W CIASNYCH RZĘDACH. ULICA TRZYNASTA, OSADZONA TRZY MILE OD SLUMSÓW, BYŁA JEDYNYM MIEJSCEM, GDZIE, GDY AKURAT PRZEBYWAŁO SIĘ W OKOLICY OKNA, DAŁO SIĘ ZAOBSERWOWAĆ JAKIKOLWIEK RUCH. NA POCZĄTKU POJAWIŁ SIĘ ODGŁOS PIĘCIU PAR POTĘŻNYCH BUTÓW, KTÓRE IRONICZNIE STAWAŁY JAK NAJCICHSZE KROKI. NASTĘPNIE, WYRASTAJĄCE Z NICH SYLWETKI PRZESZYWAŁY JAK GROM MARTWE, WILGOTNE POWIETRZE. BYŁ TO NIE KTO INNY, ALE JEDNA Z REBELIANCKICH GRUP PUSTKOWIA, ZWANA LUDŹMI SZMERU. SZLI W MILCZENIU, PATRZĄC PRZED SIEBIE, UBRANI W CZERŃ, POCZYNAJĄC OD OBUWIA, NA TERMOWIZYJNYCH KOMINIARKACH KOŃCZĄC. Z DALEKA WYGLĄDALI IDENTYCZNIE, A CHOĆ, W TYM OBRĘBIE MIASTA SZANSE NA SPOTKANIE OPONENTÓW BYŁY STOSUNKOWO NIEWIELKIE, GDYBY COKOLWIEK ZDRADZIŁO ICH PRAWDZIWĄ TOŻSAMOŚĆ, SKOŃCZYLIBY FATALNIE. W NAJLEPSZYM WYPADKU TRAFILIBY PRZED SĄD. W NAJGORSZYM — ZNIKNĘLIBY BEZ ŚLADU. ZA NIMI SZŁA DZIEWCZYNA. JEDEN Z NICH MOCNO TRZYMAŁ JĄ ZA RĘKAW BIAŁEJ KOSZULI — CZĘŚCI SZKOLNEGO MUNDURKA. PO RAZ KOLEJNY PRZYSPIESZYLI. MUSIAŁA BIEC, BY DORÓWNAĆ IM KROKU. NIE ODZYWAŁA SIĘ ANI SŁOWEM, JEDYNIE OD CZASU DO CZASU SPOGLĄDAŁA NA NICH Z NIEODGADNIONĄ MIESZANKĄ EMOCJI. BAŁA SIĘ. BYLI DUMNI I PRZERAŻAJĄCY, WYPROSTOWANA POSTAWA NADAWAŁA IM BRAWURY, A MILCZENIE POWAGI. DOKŁADNIE JAK W OPOWIEŚCIACH O ICH PEŁNYCH ZEPSUCIA ZBRODNIACH, O TYM JAK SWĄ IGNORANCJĄ CHCĄ DOPROWADZIĆ DO ZAGŁADY OSTATNIĄ OSTOJĘ MINIONEGO ŚWIATA. MIMO TO WIEDZIAŁA, ŻE MUSI IŚĆ Z NIMI. W TAMTYM MOMENCIE, SAMA POŚRODKU SPOWITEGO TRUCIZNĄ MIASTA, NIE MIAŁA INNEGO WYBORU.Rozdział 1
ANTONE CICHO PRZESZEDŁ PRZEZ DRZWI. ROZEJRZAŁ SIĘ PO CIASNYM GARAŻU I W MILCZENIU ZDJĄŁ Z SIEBIE CZARNY, WOJSKOWY STRÓJ. POWIERZCHOWNIE OCZYŚCIŁ GO I WŁOŻYŁ DO SKRYTKI W PODŁODZE. W ZAMYŚLENIU POKRĘCIŁ SIĘ BEZ CELU, NA CHWILĘ ZAPOMINAJĄC, CZEGO SZUKA. GDY USŁYSZAŁ GŁOSY TOWARZYSZY DOBIEGAJĄCE Z DWORU, WESTCHNĄŁ I WYSZEDŁ, BY DO NICH DOŁĄCZYĆ. PRZY NIEDAWNO ROZPALONYM OGNISKU SIEDZIAŁO DWÓCH MŁODYCH MĘŻCZYZN. WYSOKI BLONDYN — GASTON I POTĘŻNY CZARNOSKÓRY — MANU. OBAJ WYCIĄGALI RĘCE DO OGNIA, CHCĄC OGRZAĆ SIĘ PO DŁUGIM PRZEMARSZU PRZEZ ZIMNE I ZACHMURZONE KADEM. NIE UKRYWALI TEGO, ŻE ICH NASTROJE BYŁY PODŁE. WRĘCZ PRZECIWNIE, DAŁO SIĘ TO WYCZYTAĆ Z ICH TWARZY.
— GDZIE CAMILLA? — ZAPYTAŁ ANTONE.
— POJECHAŁA SPATROLOWAĆ DROGĘ, NA WYPADEK POŚCIGU — ODPARŁ GASTON, WYJAŚNIAJĄC NIEOBECNOŚĆ ZWIADOWCZYNI.
— A KAYDEN?
— Z DZIEWCZYNĄ. POSZEDŁ JĄ ZAKWATEROWAĆ — MRUKNĄŁ MANU. — IDZIE.
PO CHWILI WSKAZAŁ NA SZYBKO ZBLIŻAJĄCĄ SIĘ POSTAĆ. NADCHODZĄCY CHŁOPAK ZDJĄŁ Z TWARZY TERMOWIZYJNĄ KOMINIARKĘ, UKAZUJĄC BLADĄ TWARZ I OPADAJĄCE NA RAMIONA, ŚNIEŻNOBIAŁE WŁOSY.
— PYTAŁA, CO ROBILIŚMY W MIEŚCIE — OZNAJMIŁ.
— POWIEDZIAŁEŚ JEJ? — PODEJRZLIWIE ZAPYTAŁ MANU.
— NIE POWIEDZIAŁEM — ODPARŁ NOWO PRZYBYŁY.
CAŁA CZWÓRKA USIADŁA WOKÓŁ DZIKO TAŃCZĄCYCH PŁOMIENI, ROZŚWIETLAJĄCYCH MROK PUSTYNNEJ NOCY.
— NAWALILIŚMY… — PO CHWILI MILCZENIA ODEZWAŁ SIĘ ANTONE.
— SPOWOLNIŁA NAS. STRACILIŚMY ZBYT WIELE CZASU — ZE ZŁOŚCIĄ ODPOWIEDZIAŁ GASTON. — JEŚLI WRÓCILIBYŚMY PO TOWAR, WPADLIBYŚMY. MAMY SZCZĘŚCIE, ŻE W OGÓLE ŻYJEMY.
— ŚMIERĆ, ALBO ZWYCIĘSTWO, NIE? — JEGO TOWARZYSZ ZAŚMIAŁ SIĘ SMUTNO. — WSZYSCY PÓJDZIEMY ZA TO DO PIEKŁA, A JEŚLI DALEJ BĘDZIE JAK TERAZ, NAWET DIABEŁ WŁOŻY NA SIEBIE TEN PRZEKLĘTY CZARNY STRÓJ. — POKRĘCIŁ GŁOWĄ, NIEŚWIADOMIE PRZEWRACAJĄC W DŁONI DREWNIANY KRZYŻYK, KTÓRY NOSIŁ NA PIERSI.
— CHODZI MI O TO, ŻE ZROBILIŚMY BŁĄD, RATUJĄC JĄ — KONTYNUOWAŁ GASTON. — NAMIERZYLI NASZ NAJPEWNIEJSZY PUNKT DOSTAW, A MY NIE ZDOŁALIŚMY OCALIĆ NICZEGO. NIE CHCĘ NAWET MYŚLEĆ O KONSEKWENCJACH. NIEDŁUGO SKOŃCZĄ SIĘ ZAPASY, A MY WZIĘLIŚMY POD SWÓJ DACH OBCEGO DZIECIAKA. POWINNIŚMY ROZWAŻYĆ ZMIANĘ LOKALIZACJI BAZY.
— WIESZ, ŻE NIE MAMY DOKĄD UCIEC — ZAOPONOWAŁ MANU. — NO I WŁAŚNIE, DZIECIAK. CZY MUSZĘ PYTAĆ O OCZYWISTE? WYCHOWAŁA SIĘ W ZŁYM MIEJSCU I W ZŁYCH CZASACH. NA TERENIE WROGA BYŁO ZBYT NIEBEZPIECZNIE NA ROZMOWY, ALE KTOŚ MUSI WRESZCIE PODJĄĆ TEN TEMAT. CO MAMY ZAMIAR Z NIĄ ZROBIĆ?
— PO PIERWSZE NIE OSĄDZAJMY JEJ POCHOPNIE — POPROSIŁ KAYDEN. — CHOCIAŻ RAZ NIE ZAKŁADAJMY NAJGORSZEGO. NIE WSZYSCY SĄ ŹLI. GDYBY CAŁY SOJUSZ BYŁ PRZECIW NAM…
— JUŻ BY NAS TU NIE BYŁO, NIE? — DOKOŃCZYŁ ANTONE, WCINAJĄC SIĘ W DYSKUSJĘ.
— TO TYLKO ODDANI LUDZIE SYSTEMU. MNIEJSZOŚĆ Z WŁADZĄ W RĘKU, ALE WCIĄŻ MNIEJSZOŚĆ — ZGODZIŁ SIĘ KAYDEN.
— NIEWAŻNE CZY W KADEM, CZY W INNYCH MIASTACH, ON DOSIĘGA WSZYSTKICH — GASTON NIECHĘTNIE PODZIELIŁ SIĘ Z NIMI SWOIM ZDANIEM — A JEŚLI SIĘ NIE STOSUJESZ, JESTEŚ NIKIM.
— NAZYWAJ TO PO IMIENIU, JEDNYM Z NAS — SPROSTOWAŁ MANU.
CAŁA CZWÓRKA ZAMILKŁA.
— JA TEŻ NIE WIEM CO Z NIĄ ZROBIĆ, BĘDĄ JEJ SZUKAĆ — ROZMOWĘ KONTYNUOWAŁ ANTONE.
— KOGO NIE SZUKAJĄ… — ZAUWAŻYŁ KAYDEN. — DO TEJ PORY UDAWAŁO NAM SIĘ UKRYWAĆ. NAJPIERW PRZYNAJMNIEJ DOWIEDZMY SIĘ, DLACZEGO WŁÓCZYŁA SIĘ WE MGLE I DLACZEGO ŚCIGAŁA JĄ POLICJA.
GDY ANTONE NA NIEGO SPOJRZAŁ, ZAUWAŻYŁ, ŻE ZAMIAST UTRZYMYWAĆ KONTAKT WZROKOWY Z KTÓRYMKOLWIEK Z ROZMÓWCÓW, TOPI WZROK W ZIEMI. WIDAĆ BYŁO, ŻE COŚ GO TRAPI I ŻE NIE CHODZI JEDYNIE O NIEPEWNĄ SYTUACJĘ GRUPY, ALE, W GRUNCIE RZECZY, KAYDENA ZAWSZE COŚ TRAPIŁO, A ONI NAUCZYLI SIĘ NIE PYTAĆ.
— DWAYNE WCIĄŻ NIC NIE WIE? — ZAPYTAŁ MANU. — NIE ROZMAWIALIŚCIE Z NIM, PRAWDA?
— NIE — ODPARLI POZOSTALI, KRĘCĄC GŁOWAMI.
— A O CZYM TU ROZMAWIAĆ? — ANTONE Z REZYGNACJĄ SPOJRZAŁ ZA SIEBIE, NA ŚCIANY ICH BAZY I NA OKNO POKOJU DOWÓDCY. — BĘDZIE WŚCIEKŁY.
— CO JAK CO, TEMATÓW DO ROZMOWY NIE BRAKUJE — WESTCHNĄŁ GASTON. — NIE MOŻEMY UKRYWAĆ U SIEBIE KAŻDEGO NAPOTKANEGO UCIEKINIERA, KTÓRY SWOIM ZACHOWANIEM ZAGRAŻA NAM I MISJI, TO CHYBA OCZYWISTE — DODAŁ.
— CZY NIE TAKIE JEST W PEWNYM SENSIE NASZE ZADANIE? — KŁÓCIŁ SIĘ KAYDEN, SPOGLĄDAJĄC NA NIEGO Z DEZAPROBATĄ. — POMAGANIE TYM, KTÓRZY PRÓBUJĄ SIĘ WYDOSTAĆ?
— KAŻDY MOŻE SIĘ WYDOSTAĆ, NIE KAŻDY PRZEŻYĆ — ZAUWAŻYŁ MANU.
— TO KOLEJNA PARA RĄK DO POMOCY — Z NIEZADOWOLENIEM Z WŁASNEGO STWIERDZENIA MRUKNĄŁ ANTONE. — CO Z WAMI? PRZECIEŻ NIE MOŻEMY TAK PO PROSTU WYRZUCIĆ JEJ ZA DRZWI.
— CIEKAW JESTEM, DO CZEGO PRZYDA NAM SIĘ DZIEWCZYNA, KTÓRA CAŁE ŻYCIE SPĘDZIŁA W STOLICY I NIE MA POJĘCIA O ŻYCIU. — GASTON UPARCIE TRZYMAŁ STRONĘ MANU.
— MACIE RACJĘ, OSTATNIO JEST CORAZ GORZEJ. — KAYDEN NIEZNACZNIE PODNIÓSŁ GŁOS. — NAWET DWAYNE NIE MA POJĘCIA, CO ROBIĆ I WŁAŚNIE DLATEGO POWINNA ZOSTAĆ. MOŻE NIE POMOŻE NAM W WALCE, ALE KAŻDE WSPARCIE SIĘ PRZYDA. NASZA SIŁA Z DNIA NA DZIEŃ SŁABNIE, WOJSKO JEST BEZKARNE, A NAS CORAZ MNIEJ. POZA TYM JESTEŚMY TU, ŻEBY RATOWAĆ TYCH, KTÓRZY POTRZEBUJĄ RATUNKU, NIE TYLKO PO TO, ŻEBY POWYBIJAĆ SIEBIE NAWZAJEM, ALBO SIEDZIEĆ TU W SAMOTNOŚCI, AŻ KTOŚ NIE ZROBI TEGO ZA NAS.
— PRZESTANIESZ KIEDYŚ WIERZYĆ W TE IDEALISTYCZNE BZDURY? — PRYCHNĄŁ GASTON.
— NIE, DOPÓKI MNIE NIE ZASTRZELĄ. DAJ JEJ SZANSĘ — OSTRO ODPARŁ KAYDEN.
— BRAK NAM ORGANIZACJI, A INNE GRUPY PRZESTAJĄ NAM UFAĆ — POWIEDZIAŁ MANU. W PRZECIWIEŃSTWIE DO KAYDENA ON WZROK MIAŁ NIEUSTĘPLIWY, MOŻNA BY WRĘCZ POWIEDZIEĆ, ŻE NATARCZYWY. — SZEPT UCICHŁ, SZUM ZNALAZŁ NOWE DOJŚCIA I MILCZY, A MY NIE MAMY CZYM PŁACIĆ. GODZINĘ TEMU SZEDŁEM ULICAMI KADEM I CO NAJMNIEJ DZIESIĘĆ RAZY WIDZIAŁEM LIST GOŃCZY, DAJĄCY PRAWO DO ZABICIA MNIE, JEŚLI POSTAWIĘ NOGĘ W KTÓRYMKOLWIEK Z MIAST. JESTEM NA PUSTKOWIU NAJDŁUŻEJ Z WAS, A NIE PAMIĘTAM KIEDY OSTATNIO BYŁO AŻ TAK ŹLE. PRZEZ TAKICH JAK MY GINĄ LUDZIE. OD MIESIĘCY STARAMY SIĘ JAK NAJMNIEJ RZUCAĆ W OCZY, A TOBIE ZACHCIAŁO SIĘ PORYWAĆ CUDZEGO DZIECIAKA! TO NIE MA PRAWA DOBRZE SIĘ SKOŃCZYĆ.
TYM RAZEM TO KAYDEN ZERKNĄŁ W STRONĘ BAZY.
— BIORĘ ZA NIĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ — POSTANOWIŁ.
POZOSTALI ZMIERZYLI GO WZROKIEM.
— JEŚLI PRZEZ TO ZABIJĄ KTÓREŚ Z NAS, ALBO JEŚLI WSZYSCY ZGINIEMY, TWOJA ODPOWIEDZIALNOŚĆ NIE ZDA SIĘ NA WIELE — ODPARŁ MANU, ODDYCHAJĄC CIĘŻKO. — WPADASZ NA NIEZNAJOMĄ OSOBĘ W ŚRODKU MIASTA I RZUCASZ SIĘ, ŻEBY JEJ POMAGAĆ — KONTYNUOWAŁ. — NIE ZDAJESZ SOBIE SPRAWY Z TEGO, JAKIE MIAŁEŚ SZCZĘŚCIE, ŻE CHODZIŁO O MŁODĄ DZIEWCZYNĘ I ŻE DO TEJ PORY NIE WYPALIŁA CI DZIURY MIĘDZY OCZAMI.
— PRZESTAŃ WE WSZYSTKIM DOSZUKIWAĆ SIĘ PODSTĘPU. UCIEKŁA, BO ŹLE JĄ TAM TRAKTOWALI I TYLE. GDYBYŚMY ZOSTAWILI JĄ WE MGLE, NIE DOŻYŁABY RANKA — ZAPRZECZYŁ KAYDEN, PO CZYM CISZEJ DODAŁ: — WRÓĆMY DO TEGO JUTRO. DAJMY JEJ ODPOCZĄĆ. UMIEM ROZPOZNAĆ OSOBĘ, KTÓRA NIE MIAŁA WYBORU.
MANU, SŁYSZĄC JEGO SŁOWA, MACHNĄŁ RĘKĄ I ODSZEDŁ, UZNAJĄC ROZMOWĘ ZA ZAKOŃCZONĄ. ANTONE WZRUSZYŁ RAMIONAMI I POSZEDŁ ZA NIM. GASTON MILCZAŁ.
— NADAL CIĘ TO BAWI, PRAWDA? — ZAPYTAŁ KAYDEN Z ROZGORYCZENIEM.
JEGO PRZYRODNI, STARSZY BRAT UNIÓSŁ BREW, SPOGLĄDAJĄC NA NIEGO SPODE ŁBA.
— NIBY CO? — ODPOWIEDZIAŁ PYTANIEM.
— OCENIANIE INNYCH Z PERSPEKTYWY WŁASNEGO, WYGODNEGO STOŁKA — WYJAŚNIŁ CHŁOPAK, PO CZYM, NIE CZEKAJĄC NA ODPOWIEDŹ, POKIEROWAŁ SIĘ W STRONĘ BUDYNKU.
PRZESZEDŁ PRZEZ WYSOKI PRÓG, MINĄŁ POKÓJ DOWÓDCY GANGU — PORUCZNIKA DWAYNE’A, I NIEWIELKĄ KUCHNIĘ. WSZEDŁ PO STROMYCH SCHODACH I ZATRZYMAŁ SIĘ PRZY DRZWIACH MIESZCZĄCYCH SIĘ PO LEWEJ STRONIE CIASNEGO KORYTARZA, PO CZYM ZAPUKAŁ.
— OTWARTE — USŁYSZAŁ CICHY GŁOS, W KTÓRYM CZAIŁ SIĘ NARASTAJĄCY NIEPOKÓJ.
POCIĄGNĄŁ ZA OKRĄGŁĄ KLAMKĘ I OTWORZYŁ. W POKOJU PANOWAŁ PÓŁMROK. NA PROWIZORYCZNYM POSŁANIU, PRZY OKNIE, SIEDZIAŁA NIEWYSOKA DZIEWCZYNA. MIAŁA BLOND WŁOSY SIĘGAJĄCE ZA RAMIONA I SPŁYWAJĄCE Z NICH W POJEDYNCZYCH, NIEROZCZESANYCH PASMACH. JEJ ZMĘCZONA TWARZ BYŁA MIŁA, LECZ ŚREDNIEJ URODY, A Z OCZU BIŁA NIEUFNOŚĆ. BACZNIE OBSERWOWAŁA JEGO RUCHY, GOTOWA, JAK PRZYCZAJONY GRYZOŃ WYPATRUJĄCY DRAPIEŻNIKA, W KAŻDEJ CHWILI RZUCIĆ SIĘ DO UCIECZKI.
— JESTEŚ LAURA, PRAWDA? — ZAPYTAŁ KAYDEN.
DZIEWCZYNA PRZYTAKNĘŁA. WCZEŚNIEJ ZAPYTANA O IMIĘ WYBĄKAŁA JE POD NOSEM. BYŁA ZDZIWIONA, ŻE JE ZAPAMIĘTAŁ.
— ZDANIA SĄ RÓŻNE, ALE DZIŚ NIE POZWOLĘ WYRZUCIĆ CIĘ NA BRUK — ZAPEWNIŁ.
ZMIERZYŁA GO NIEPEWNYM SPOJRZENIEM.
— BARDZO DZIĘKUJĘ…
— KAYDEN — PRZEDSTAWIŁ SIĘ.
— SŁYSZAŁAM, JAK SIĘ ZA MNĄ WSTAWIŁEŚ, KAYDEN. DZIĘKUJĘ ZA ZAUFANIE — DODAŁA WIĘC.
DOPIERO WTEDY CHŁOPAK ZAUWAŻYŁ UCHYLONE OKNO. ZROZUMIAŁ, ŻE ZAPEWNE BYŁA ŚWIADKIEM CAŁEJ ICH ROZMOWY.
— NIE MA ZA CO — ODPARŁ KRÓTKO.
— PRZEPRASZAM JEŚLI SPRAWIŁAM WAM KŁOPOT. NIE CHCĘ SPROWADZAĆ NIEBEZPIECZEŃSTWA I NIE MAM ZŁYCH ZAMIARÓW — SZEPNĘŁA.
— WSZYSCY TAK MÓWIĄ, WIESZ? — ZAPYTAŁ. — NIKT NIE PRZYZNA SIĘ DO ZŁYCH ZAMIARÓW.
SPUŚCIŁA GŁOWĘ, NIE ODPOWIADAJĄC.
— JUTRO ZAPOZNAM CIĘ Z RESZTĄ — OBIECAŁ. — BYĆ MOŻE ZMIENIĄ ZDANIE. TERAZ ODPOCZNIJ. MIAŁAŚ CIĘŻKI DZIEŃ.
PRZYTAKNĘŁA, A CHŁOPAK WYCOFAŁ SIĘ POWOLI I, OBDAROWUJĄC JĄ JESZCZE JEDNYM SPOJRZENIEM, WYSZEDŁ. IDĄC KORYTARZEM, DOSTRZEGŁ, ŻE ŚWIATŁA NA PARTERZE WCIĄŻ BYŁY ZAPALONE. SPOJRZAŁ NA WISZĄCY NA ŚCIANIE ZEGAR. DOCHODZIŁA PIERWSZA. NOC BYŁA MŁODA, NIKT W GANGU NIE LUBIŁ KŁAŚĆ SIĘ WCZEŚNIE, NAWET PO DŁUGIM POBYCIE NA TERENIE WROGA. ON TEŻ NIE ZAMIERZAŁ, SZCZEGÓLNIE, ŻE NIE ZWYKŁ SYPIAĆ TYLE, CO INNI. NIE MIAŁ OCHOTY SPĘDZAĆ CZASU WŚRÓD TOWARZYSZY. ZAMIAST SCHODZIĆ NA DÓŁ, WSZEDŁ DO WŁASNEJ SYPIALNI I ZATRZYMAŁ SIĘ OBOK STOJĄCEGO PRZY ŚCIANIE REGAŁU. BYŁ TAM CAŁY JEGO DOBYTEK — KILKA KSIĄŻEK, TROCHĘ ZAPAKOWANYCH W PUDŁA UBRAŃ I INNYCH RZECZY OSOBISTYCH. BEZ PRZEKONANIA WYJĄŁ JEDEN Z TOMÓW, PIERWSZĄ CZĘŚĆ WYBRAKOWANEJ TRYLOGII, NOSZĄCEJ PRZEDZIWNY TYTUŁ „PIECZĘĆ PRZYPADKU”. PRZEKARTKOWAŁ GO, PO CZYM POŁOŻYŁ SIĘ NA, SŁUŻĄCYM MU ZA ŁÓŻKO, MATERACU I ZAJĄŁ CZYTANIEM. TEGO WIECZORA NIE UMIAŁ JEDNAK SKUPIĆ SIĘ NA FABULE OPOWIEŚCI. JUŻ PO KILKU MINUTACH SAMOTNOŚCI OGARNĘŁO GO NIEPOKOJĄCE UCZUCIE — ZIMNE, CIEMNE I WISZĄCE NAD NIM JAK CIĘŻKA, BURZOWA CHMURA. WSTAŁ I ZE ZREZYGNOWANIEM POSTANOWIŁ ZEJŚĆ DO LUDZI, BY TĘ NIECHCIANĄ SAMOTNOŚĆ ZAGŁUSZYĆ. MANU I ANTONE SIEDZIELI W KUCHNI, A WŁAŚCIWIE W CZĘŚCI ROZLEGŁEGO KORYTARZA, SŁUŻĄCEGO IM ZA SKŁADNICĘ PRODUKTÓW SPOŻYWCZYCH. STAŁ TAM PODNISZCZONY STOLIK, PRZYKRYTY STAROŚWIECKĄ CERATĄ I PIĘĆ KRZESEŁ, KAŻDE Z ZUPEŁNIE INNEJ BAJKI. GŁOSY CHŁOPCÓW BYŁY ŻYWE, CHOĆ NIEZBYT POGODNE. TEMAT ROZMOWY, KTÓRĄ ODBYLI PRZY OGNISKU, ZOSTAŁ CHWILOWO ODŁOŻONY NA BOK. KAYDEN DOSTRZEGŁ, ŻE ANTONE PRÓBUJE WPRAWIĆ W RUCH STARĄ, WINYLOWĄ PŁYTĘ.
— PEARL JAM? — ZAPYTAŁ MANU, GDY TYLKO USŁYSZELI PIERWSZE DŹWIĘKI MUZYKI.
— TAK! — ODPARŁ JEGO KOMPAN. — NAPRAWDĘ ZNASZ PEARL JAM!? OSTATNI RAZ SŁYSZAŁEM „ALIVE” JESZCZE PRZED ODEJŚCIEM Z AKADEMII.
— BRZMISZ JAK WZOROWY, ZBUNTOWANY NASTOLATEK Z ULUBIONĄ KAPELĄ — ZADRWIŁ MANU.
— I CO Z TEGO?
ANTONE PODKRĘCIŁ GŁOŚNOŚĆ GRAMOFONU, ZALEDWIE KILKA DNI WCZEŚNIEJ URATOWANEGO Z JEDNEGO Z OPUSTOSZAŁYCH BUDYNKÓW, W KTÓRYM PROWADZILI ZWIAD. UWIELBIAŁ MUZYKĘ. BYŁ INDYWIDUALISTĄ, NOSIŁ DŁUGIE WŁOSY I LUŹNE UBRANIA, A GDY POJAWIŁA SIĘ OKAZJA, BY POSŁUCHAĆ JEDNEJ Z DAWNO JUŻ NIEISTNIEJĄCYCH KAPEL, NIE POSIADAŁ SIĘ Z RADOŚCI.
— NIC — POWIEDZIAŁ MANU — PRZYPOMINASZ MI STARE, DOBRE CZASY.
KAYDEN, MIJAJĄC ICH, ŚCIĄGNĄŁ Z GWOŹDZIA SŁUŻĄCEGO ZA WIESZAK DRESOWĄ BLUZĘ I ZAKŁADAJĄC JĄ, WYSZEDŁ NA DWÓR. GASTON ODSZEDŁ OD OGNISKA. NADESZŁA JEGO KOLEJ, BY STANĄĆ NA WARCIE. CHŁOPAK POSTANOWIŁ WIĘC, ŻE POCZEKA NA CAMILLĘ, KTÓRA ZWYKŁA WRACAĆ DO KRYJÓWKI WE WCZESNYCH GODZINACH NOCNYCH. NA ZACHMURZONYM NIEBIE LŚNIŁY BLADE GWIAZDY, KTÓRE SWOIM BLASKIEM WSPÓŁGRAŁY Z OPALIZUJĄCĄ, BŁĘKITNĄ POŚWIATĄ, WYTWARZANĄ PRZEZ OBRASTAJĄCE ZBOCZA TOKSYCZNYCH GÓR, KWIATY. CIEPŁO NIEUCHRONNIE UCIEKAŁO Z PIASKU I Z BETONOWYCH ŚCIAN. CHŁODNE POWIETRZE BYŁO PRZYJEMNE, A NOC SPOKOJNA. NIC NIE ZAPOWIADAŁO ZBLIŻAJĄCEGO SIĘ WIELKIMI KROKAMI ZAGROŻENIA.
***
GASTON, SIEDZĄC NA DREWNIANEJ SKRZYNI USTAWIONEJ PRZY FRONTOWYM WEJŚCIU, OBSERWOWAŁ TEN SAM PUSTYNNY KRAJOBRAZ, CO JEGO BRAT, GDY NAGLE USŁYSZAŁ WARCZĄCY DŹWIĘK TETROSILNIKÓW. KTOŚ SIĘ ZBLIŻAŁ. ZAALARMOWANY WSTAŁ I SZYBKO WYSZEDŁ NA ULICĘ. BACZNIE SIĘ ROZGLĄDAJĄC, SIĘGNĄŁ PO PRZYPIĘTY DO PASA PISTOLASER I PO RADIONADAJNIK.
— CAMILLA, ZGŁOŚ SIĘ — SPRÓBOWAŁ WEZWAĆ ZWIADOWCZYNIĘ, LECZ NIKT NIE ODPOWIEDZIAŁ. — KOD TRZECI NIEDALEKO DROGI. POWTARZAM, KOD TRZECI NIEDALEKO…
DŹWIĘK, KTÓRY ROZLEGŁ SIĘ TUŻ PRZY JEGO UCHU, W JEDNEJ CHWILI ODEBRAŁ MU MOWĘ. CHARAKTERYSTYCZNY, MECHANICZNY ODGŁOS ODBEZPIECZANEJ BRONI LASEROWEJ DAŁ MU DO ZROZUMIENIA, W JAKIEJ ZNALAZŁ SIĘ SYTUACJI, JESZCZE ZANIM ZIMNA LUFA DOTKNĘŁA JEGO GŁOWY. NA KARKU POCZUŁ CIĘŻKIE ODDECHY, A Z TYŁU DOLECIAŁ GO GŁOS:
— RZUĆ BROŃ.
MINĘŁO KILKA DŁUGICH CHWIL. GASTON SZYBKO OSZACOWAŁ SWOJE SZANSE. ZA NIM STAŁO PRZYNAJMNIEJ TRZECH OBROŃCÓW — WYSZKOLONYCH ZABÓJCÓW Z ORGANIZACJI WOJSKOWEJ O.B.E.Z., CZŁONKÓW ELITARNYCH SŁUŻB POWOŁANYCH PRZEZ SOJUSZ PIĘCIU ZJEDNOCZONYCH MIAST. SZYBKO ZROZUMIAŁ, ŻE NIE POWINIEN ROZPOCZYNAĆ WALKI, ŻE JEŚLI SIĘ PORUSZY, ZABIJĄ GO. POWOLI UNIÓSŁ RĘCE DO GÓRY, UKUCNĄŁ I OSTROŻNIE POŁOŻYŁ OBA TRZYMANE PRZEDMIOTY NA ZIEMI. GDY WSTAŁ, ZOSTAŁ POPCHNIĘTY DO PRZODU, DO UKRYTEGO W CIENIU, WOJSKOWEGO TETROCHODU, DO KTÓREGO WSIADŁ, NIE STAWIAJĄC OPORU. SILNIK ZACZĄŁ PRACOWAĆ. MASZYNA ODJECHAŁA Z TERENU BAZY TAK SZYBKO, JAK POJAWIŁA SIĘ W JEGO OBRĘBIE. MUZYKA GRAJĄCA W KUCHNI ZAGŁUSZYŁA DOCHODZĄCE Z DWORU ODGŁOSY. JEDYNIE KAYDEN, CZUWAJĄCY PRZY DOGASAJĄCYM OGNISKU, W PORĘ ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ Z OBECNOŚCI INTRUZÓW. DŹWIĘK ODJEŻDŻAJĄCEGO POJAZDU BRUTALNIE WYRWAŁ GO Z ZAMYŚLENIA. WSTAŁ, COFAJĄC SIĘ DO JEDNEJ Z BOCZNYCH ŚCIAN, A GDY ZZA NIEJ WYJRZAŁ, DOSTRZEGŁ KRYJĄCE SIĘ W CIEMNOŚCI SYLWETKI. ZORIENTOWAŁ SIĘ, ŻE GO OBSERWUJĄ. WYCHODZĄC Z BAZY, NIE ZABRAŁ ZE SOBĄ BRONI, NIE MÓGŁ WIĘC ZAATAKOWAĆ. NIE MIAŁ TEŻ ŻADNEJ DROGI UCIECZKI, POZA BEZKRESNYM, CIEMNYM PUSTKOWIEM, GDZIE SZYBKO STAŁBY SIĘ ŁATWYM CELEM DLA WYPOSAŻONYCH W TERMOWIZJĘ OCZU. PRZESZŁO MU PRZEZ MYŚL, ŻE ON I JEGO GANG NAJPRAWDOPODOBNIEJ ZOSTALI WYŚLEDZENI PODCZAS DROGI POWROTNEJ Z KADEM I ŻE Z PEWNOŚCIĄ CHODZIŁO O DZIEWCZYNĘ. NIEWYKLUCZONE, ŻE OBROŃCY, TAK SAMO, JAK SPOTKANE W MIEŚCIE ROBOTY POLICYJNE, ZOSTALI WYSŁANI PRZEZ LUDZI, PRZED KTÓRYMI UCIEKAŁA. WYTĘŻYŁ WZROK I ZAKLĄŁ POD NOSEM. NIE BYŁ W STANIE DOKŁADNIE OKREŚLIĆ LICZEBNOŚCI, JEDNAK SZYBKO OSZACOWAŁ, ŻE JEST ICH OKOŁO DZIESIĘCIU. DO TEGO Z POŁUDNIA DOBIEGŁ GO KOLEJNY PRZYTŁUMIONY DŹWIĘK TETROSILNIKA. WYŚLEDZIŁ ICH ODDZIAŁ GOŃCZY.
ŻOŁNIERZE Z MIASTA Z REGUŁY NIE ZAPUSZCZALI SIĘ NA TERENY ZAJMOWANE PRZEZ REBELIANTÓW. CZASEM ŚCIGALI DEZERTERA, ALBO SPRAWDZALI ZABEZPIECZENIA NA DROGACH MIĘDZYMIASTOWYCH, LECZ ICH EKSPEDYCJE ZAWSZE ODBYWAŁY SIĘ JAWNIE I W ŚWIETLE DNIA. NOCĄ PUSTKOWIE BYŁO ŚMIERTELNIE NIEBEZPIECZNE. Z OKALAJĄCYCH JE TOKSYCZNYCH GÓR NA ŻER WYCHODZILI MUTANCI, A CO POMNIEJSZE DROGI REGULARNIE PATROLOWAŁY SAMOZWAŃCZE GANGI. WOJSKO KADEM NIE MOGŁO POZWOLIĆ SOBIE NA NIEPOTRZEBNE POTYCZKI I CO ZA TYM SZŁO, NA STRATĘ WYSZKOLONYCH LUDZI. KAŻDA PODOBNA MISJA MUSIAŁA BYĆ MISJĄ NAJWYŻSZEJ WAGI.
GDY KAYDEN SPOJRZAŁ W DÓŁ, DOSTRZEGŁ NIERUCHOMY, CZERWONY PUNKT, ZNACZĄCY JEGO KLATKĘ PIERSIOWĄ. MIELI GO NA CELOWNIKU. POWOLI UNIÓSŁ RĘCE I POSTAWIŁ KROK DO PRZODU. Z CIENIA WYSZŁO DWÓCH OBROŃCÓW. U ICH BOKU KROCZYŁY CZTERY POLICYJNE MASZYNY.
— NICZEGO NIE PRÓBUJ, ALBO KAŻĘ STRZELAĆ BEZ ROZKAZU — ZAGROZIŁ ZAMASKOWANY MĘŻCZYZNA, KTÓRY CHWILĘ PÓŹNIEJ WYSTĄPIŁ PRZED SZEREG.
CHŁOPAK ZACHOWAŁ OSTROŻNE MILCZENIE.
— KAYDEN WARRET? — PADŁO PYTANIE O TOŻSAMOŚĆ.
— CZEGO CHCECIE? — ODPARŁ CHŁODNO.
OBROŃCA SIĘGNĄŁ DO TECZKI, KTÓRĄ TRZYMAŁ W RĘKU. WYJĄŁ Z NIEJ BIAŁĄ KOPERTĘ Z NADRUKOWANYM LOGO ORGANIZACJI O.B.E.Z. I OKRĄGŁĄ PIECZĄTKĄ INSTYTUCJI ZAJMUJĄCEJ SIĘ POWSTAŁYMI PO KOŃCU BIOLOGICZNYMI ANOMALIAMI — DEPARTAMENTU EWOLUCJI I MEDYCYNY ZAAWANSOWANEJ. WYCIĄGNĄŁ DŁOŃ W STRONĘ KAYDENA, A ON SPOJRZAŁ NA NIĄ Z WROGĄ DEZORIENTACJĄ.
— CHCĄ CIĘ Z POWROTEM, ŻYWEGO — SPRECYZOWAŁ ŻOŁNIERZ.
CHŁOPAK, SŁYSZĄC TO, POWOLI SIĘGNĄŁ PO KOPERTĘ. OBROŃCY ZAWRÓCILI, PO CZYM ODJECHALI, ZOSTAWIAJĄC ZA SOBĄ TYLKO SMUGĘ SZARYCH SPALIN, ON NATOMIAST ZERWAŁ SIĘ Z MIEJSCA I SZYBKO WRÓCIŁ DO BAZY, KIERUJĄC SIĘ PROSTO DO KUCHNI, W KTÓREJ WCIĄŻ SIEDZIELI ANTONE I MANU. KOPERTĘ POSPIESZNIE SCHOWAŁ DO KIESZENI.
— WOJSKO PRZYJECHAŁO — POWIEDZIAŁ, PRZERYWAJĄC ICH ROZMOWĘ. JEGO SERCE BIŁO SZYBKO, A GŁOS ZDRADZAŁ ZDENERWOWANIE. KOMPANI SPOJRZELI NA NIEGO Z POWAGĄ, NATYCHMIAST PODNOSZĄC SIĘ Z MIEJSC.
— TUTAJ? — ZAPYTAŁ MANU, MARSZCZĄC BRWI. — O TEJ GODZINIE?
— TAK, PRZED CHWILĄ — ODPARŁ KAYDEN. — NA OKO DZIESIĘCIU. OBROŃCY, KILKA TETROWOZÓW I POLICJANCI. ODJECHALI SZYBCIEJ, NIŻ ZDĄŻYŁEM ZAREAGOWAĆ — PRZYZNAŁ, NIEZGODNIE Z PRAWDĄ.
— GDZIE GAS? — ZAPYTAŁ ANTONE, WYŁĄCZAJĄC MUZYKĘ.
KAYDEN POKRĘCIŁ GŁOWĄ.
— NIE WIEM, NIE MÓGŁ ICH NIE ZAUWAŻYĆ — ODPOWIEDZIAŁ. — MYŚLAŁEM, ŻE WRÓCIŁ, ŻEBY WAS ZAWIADOMIĆ.
ANTONE W MILCZENIU CHWYCIŁ LEŻĄCĄ NA STOLE BROŃ I ODSZEDŁ, BY DOKŁADNIE SPATROLOWAĆ OKOLICE BUDYNKU W POSZUKIWANIU TOWARZYSZA.
— TO TA CHOLERNA DZIEWCZYNA — ZE ZŁOŚCIĄ STWIERDZIŁ MANU.
KAYDEN ZACISNĄŁ DŁOŃ NA POGNIECIONEJ KOPERCIE. NIE SĄDZIŁ, BY JEJ ZAWARTOŚĆ MIAŁA COŚ WSPÓLNEGO Z LAURĄ. MINĘŁO ZBYT MAŁO CZASU OD ICH POWROTU Z MIASTA, BY KTOKOLWIEK ZDĄŻYŁ WYSŁAĆ ZA NIĄ LIST GOŃCZY. NIEPOKOIŁ SIĘ O TO, CO MOGŁA ZAWIERAĆ, WIEDZIAŁ JEDNAK, ŻE SKORO JEST ZAADRESOWANA DO NIEGO, NIEROZSĄDNIE BYŁOBY TERAZ MÓWIĆ KOMUKOLWIEK O SZCZEGÓŁACH ZAJŚCIA.
— ZAWIADOM DWAYNE’A — PRZYKAZAŁ, ZWRACAJĄC SIĘ DO MANU, A SAM ODSZEDŁ, BY W SAMOTNOŚCI ZAPOZNAĆ SIĘ Z TREŚCIĄ TAJEMNICZEGO LISTU.
Z KIESZENI WYJĄŁ GO DOPIERO, GDY ZAMKNĄŁ DRZWI WŁASNEJ SYPIALNI. PRZEZ CIENKĄ, POGIĘTĄ POWIERZCHNIĘ SYNTETYCZNEGO PAPIERU PRZEŚWITYWAŁY MAŁE, SPISANE KOMPUTEROWO LITERY. OTWORZYŁ KOPERTĘ I ZACZĄŁ CZYTAĆ. SZYBKO POCHŁONĄŁ WZROKIEM ZAPISANE TAM SŁOWA. PÓŹNIEJ ZROBIŁ TO JESZCZE DWA RAZY, A GDY DOSZŁA DO NIEGO ICH TREŚĆ, USIADŁ NA LEŻĄCYM PRZY ŚCIANIE MATERACU I GŁĘBOKO ODETCHNĄŁ, CZUJĄC, JAK OGARNIA GO FALA CHŁODNEGO PRZERAŻENIA.
KOSZMAR Z JEGO PRZESZŁOŚCI WŁAŚNIE ROZPOCZYNAŁ SIĘ NA NOWO.Rozdział 2
— CO JEST NA TYLE WAŻNE, ŻEBY PRZESZKADZAĆ STAREMU INWALIDZIE W ŚRODKU NOCY?
KAYDEN POSPIESZNIE SCHOWAŁ LIST POD MATERACEM. NIE BYŁO MU DANE W SPOKOJU PRZEMYŚLEĆ JEGO TREŚCI, PONIEWAŻ, GDY PO NIECAŁEJ MINUCIE USŁYSZAŁ SZORSTKI, MĘSKI GŁOS DOCHODZĄCY Z PARTERU, WIEDZIAŁ, ŻE MUSI STAWIĆ SIĘ TAM JAK NAJPRĘDZEJ. SZYBKO OPANOWAŁ EMOCJE, WSTAŁ I WRÓCIŁ DO KUCHNI, GDZIE CZEKALI NA NIEGO MANU, ANTONE I DOWÓDCA — STARY PORUCZNIK DWAYNE.
— ŻOŁNIERZE O.B.E.Z. — WYJAŚNIŁ ANTONE GROBOWYM GŁOSEM. — ZABRALI GASA.
MŁODSZY Z BRACI UKRADKIEM SPOJRZAŁ W STRONĘ TYLNEGO WYJŚCIA. A WIĘC GASTON NAPRAWDĘ ZNIKNĄŁ, WRAZ Z OBROŃCAMI? SYTUACJA WYGLĄDAŁA CORAZ GORZEJ.
— DLACZEGO DOWIADUJĘ SIĘ O TYM OSTATNI? — ZAGRZMIAŁ PORUCZNIK. — KTÓRY WIDZIAŁ ŻOŁNIERZY?
— JA — ZGODNIE Z PRAWDĄ ODPOWIEDZIAŁ KAYDEN, DO TEJ PORY W MILCZENIU STOJĄCY PRZY FRAMUDZE DRZWI. — TO BYŁ ODDZIAŁ GOŃCZY. OKOŁO DZIESIĘCIU LUDZI, KILKA TETROMASZYN I ROBOTY — POWTÓRZYŁ.
— TO DZIEWCZYNA? — ZAPYTAŁ ANTONE. — MOGLI NAS ŚLEDZIĆ?
— CZY KTÓRYŚ Z WAS, PIEPRZONE BOLKI LOLKI, ZECHCE NARESZCIE WYTŁUMACZYĆ MI, O CO CHODZI I CO ONA TU ROBI?
NA SŁOWA DOWÓDCY CAŁA TRÓJKA ZAMILKŁA.
GDY WRÓCILI Z KADEM, PORUCZNIK ZAJĘTY BYŁ SWOIMI SPRAWAMI, A ONI WIEDZIELI, ŻE GDY DRZWI DO JEGO POKOJU SĄ ZAMKNIĘTE, NIE NALEŻY MU PRZESZKADZAĆ. CZEKAJĄC NA CAMILLĘ, NIE ZDĄŻYLI ZDAĆ RAPORTU Z NIEUDANEJ MISJI, LECZ BYLI PEWNI, ŻE ZDAWAŁ SOBIE SPRAWĘ ZARÓWNO Z JEJ NIEPOWODZENIA, JAK I Z OBECNOŚCI NASTOLETNIEJ UCIEKINIERKI.
— NIE SĄDZĘ, ŻEBY TO BYŁ TERAZ NASZ PRIORYTET — ZAUWAŻYŁ KAYDEN. — WCIĄŻ MOŻEMY BYĆ NA CELOWNIKU — PRZYPOMNIAŁ. — POWINNIŚMY WYSŁAĆ POŚCIG.
— ZEZNANIA SMARKULI MOGĄ OKAZAĆ SIĘ KLUCZOWE — TWARDO PRZERWAŁ STARY. — PROSZĘ O KONKRETNE INFORMACJE, CZY TO DLA WAS ZBYT WIELE?
— NIE BYŁO CZASU, ŻEBY JĄ PRZESŁUCHAĆ — ODPARŁ KAYDEN. — WPADŁA NA NAS GDY BYLIŚMY W KADEM. PRZEZ STARE MUNDURY NIE TRUDNO ZORIENTOWAĆ SIĘ, ŻE NIE JESTEŚMY Z O.B.E.Z. ZACZĘŁA BŁAGAĆ O POMOC I NIE CHCIAŁA ODEJŚĆ. ZA NIĄ PRZYBIEGLI POLICJANCI. ŻEBY ICH ZGUBIĆ, MUSIELIŚMY WYJECHAĆ POZA GRANICE. POSTANOWILIŚMY DAĆ JEJ ODPOCZĄĆ, WYGLĄDAŁA NA WYKOŃCZONĄ.
MĘŻCZYZNA Z NIEDOWIERZANIEM POKRĘCIŁ GŁOWĄ.
— JAK ZAWSZE SPANIKOWALIŚCIE JAK PANIENKI, PRAWDA? — ZAPYTAŁ POGARDLIWIE. — ŁĄCZCIE SIĘ Z GASTONEM DO OPORU. JEŚLI NIE ODPOWIE W CIĄGU GODZINY, SKONTAKTUJCIE SIĘ Z INNYMI GANGAMI — WYDAŁ ROZKAZ. — DOGADAJCIE SIĘ Z SZUMEM. JEŚLI BĘDZIE TRZEBA, ZAPŁAĆCIE JEDZENIEM, POTRZEBUJEMY AMUNICJI. ZAWIADOMCIE CAMILLĘ, NIECH UDA SIĘ NA POŁUDNIE I OBSERWUJE WJAZD DO MIASTA, ALE NIECH NIE PODEJMUJE ŻADNYCH DZIAŁAŃ NA WŁASNĄ RĘKĘ. MANU — IDŹ STANĄĆ NA STRAŻY OD FRONTU. JA POROZMAWIAM Z DZIEWCZYNĄ I ALBO ZACZNIE GADAĆ, ALBO BĘDZIE SKAZANA NA TO, ŻEBYM UZNAŁ JĄ ZA SZPIEGA. — MĘŻCZYZNA CIĘŻKO WESTCHNĄŁ. — BYĆ MOŻE OKAŻE SIĘ BARDZIEJ POMOCNA NIŻ ZGRAJA FAJTŁAP, KTÓRĄ TWORZYCIE.
— ZACZEKAJ — ZAPROTESTOWAŁ KAYDEN. — DUŻO PRZESZŁA. ZASTRASZANIE JEJ NIC NIE DA.
— ON MA RACJĘ — POPARŁ GO ANTONE. — DOPÓKI NIE ZECHCE MÓWIĆ, NIC NIE POWIE, NIE?
— POWIE, JUŻ JA SIĘ O TO POSTARAM — ODPARŁ PORUCZNIK.
— JA TO ZROBIĘ — ZAPROPONOWAŁ KAYDEN. — POROZMAWIAM Z NIĄ. DOSTANIESZ SWOJE INFORMACJE ZA PIĘTNAŚCIE MINUT — OBIECAŁ.
MĘŻCZYZNA ZAWAHAŁ SIĘ.
— MASZ JEDNĄ SZANSĘ — ZADECYDOWAŁ, PRZYZWALAJĄC NA TO, BY TO ON POPROWADZIŁ PRZESŁUCHANIE.
KAYDEN JUŻ MIAŁ RUSZYĆ W STRONĘ SCHODÓW, GDY JEGO WZROK PADŁ NA STOJĄCE Z TYŁU PUSZKI Z JEDZENIEM. PRZYSZŁO MU DO GŁOWY, ŻE DZIEWCZYNA PRAWDOPODOBNIE OD DŁUŻSZEGO CZASU NIC NIE JADŁA. ZABRAŁ WIĘC JEDNĄ Z NICH, PO CZYM SZYBKO ODSZEDŁ POD DREWNIANE DRZWI NA PIĘTRZE, BY SPEŁNIĆ ZADANIE. ODETCHNĄŁ Z ULGĄ, GDY ZOBACZYŁ, JAK DOWÓDCA WYCHODZI NA ZEWNĄTRZ, WRAZ Z ANTONEM. DWAYNE NIE BYŁ ZŁYM CZŁOWIEKIEM, ALE Z PEWNOŚCIĄ NIE POSIADAŁ ZA GROSZ SUBTELNOŚCI, A W SZCZEGÓLNOŚCI NIE W STOSUNKU DO OBCYCH, BĘDĄCYCH POTENCJALNYM ZAGROŻENIEM DLA GRUPY, KTÓRĄ DOWODZIŁ. KAYDEN NIE WIEDZIAŁ, CZY DZIEWCZYNA NIE MIAŁA NIC NA SUMIENIU, ALE WYGLĄDAŁA NA UCZENNICĘ CO NAJWYŻEJ DZIEWIĄTEJ KLASY I BAŁA SIĘ. DLA NIEGO BYŁY TO WYSTARCZAJĄCE POWODY, ABY PRZYNAJMNIEJ SPRÓBOWAĆ PODEJŚĆ DO NIEJ BEZ ZBĘDNEJ WROGOŚCI.
— PROSZĘ — RZEKŁA CICHO GDY ZAPUKAŁ.
NIE SPAŁA. PODNIESIONE GŁOSY Z PARTERU NIE POZWOLIŁY JEJ USNĄĆ. JEJ PRZEKRWIONE OCZY ŚWIADCZYŁY O TYM, ŻE NIEDAWNO PŁAKAŁA.
— CZEŚĆ — ZAGAIŁ.
— DOBRY WIECZÓR — ODPARŁA, NIEŚWIADOMIE GO POPRAWIAJĄC.
— NIE JESTEŚ GŁODNA? — ZAPYTAŁ. — ZDAJE SIĘ, ŻE NIE JADŁAŚ DZIŚ KOLACJI.
OSTROŻNIE WYCIĄGNĄŁ W JEJ STRONĘ PUSZKĘ Z KONSERWAMI, UŚWIADAMIAJĄC SOBIE, ŻE W BIEGU ZAPOMNIAŁ O SZTUĆCACH. ZAPANOWAŁA CISZA.
— NIE JESTEM SZPIEGIEM — ODPARŁA, IGNORUJĄC JEGO MIŁY GEST. — NIE MUSISZ SIĘ MNĄ ZAJMOWAĆ, ANI NIC MI PRZYNOSIĆ. WIEM, ŻE JESTEŚ TU PO TO, ŻEBY MNIE PRZESŁUCHAĆ. MOŻESZ BYĆ PEWIEN, ŻE NIKT NIE BĘDZIE MNIE SZUKAŁ.
CHŁOPAK UŚMIECHNĄŁ SIĘ CIERPKO.
— WIESZ, ŻE TO NIE WYSTARCZY — RZEKŁ.
WIEDZIAŁA. DOSKONALE WIEDZIAŁA.
— PRZEPRASZAM. CHCIAŁABYM POMÓC, ALE NIE WIEM, CZY ZDOŁAM — ODPARŁA. — CO DOKŁADNIE CHCECIE WIEDZIEĆ?
DOPIERO W TAMTEJ CHWILI DOSTRZEGŁ U NIEJ NIENAGANNE, ALE CHŁODNE MANIERY DZIEWCZYNY ZE STOLICY. TO SPOSTRZEŻENIE BYŁO DLA NIEGO JAK ZIMNY PRYSZNIC.
— SKĄD PRZYSZŁAŚ, DLACZEGO UCIEKŁAŚ I GDZIE SĄ TWOI RODZICE? — ZDOBYŁ SIĘ NA ODPOWIEDŹ, NIEZMĄCONĄ WSPÓŁCZUCIEM.
— CO BĘDZIE, JEŚLI NIE ZECHCĘ O TYM ROZMAWIAĆ? — ZAPYTAŁA.
— POMÓWISZ Z NASZYM DOWÓDCĄ — WYJAŚNIŁ. — JA JESTEM PO TWOJEJ STRONIE, ALE JEGO NIE PRZEKONAM TAK ŁATWO, JAK MOICH TOWARZYSZY. JEŚLI NIE UDZIELISZ INFORMACJI, NAJPRAWDOPODOBNIEJ POSTANOWI ODESŁAĆ CIĘ DO MIASTA.
CISZA. TYLKO TYLE DOSTAŁ W ODPOWIEDZI. W JEJ OCZACH ZOBACZYŁ POWOLI ZBIERAJĄCE SIĘ ŁZY, KTÓRE CHCIAŁA OPANOWAĆ I UKRYĆ POD MASKĄ OSCHŁEJ GRZECZNOŚCI.
— UCIEKŁAM, BO NIE MIAŁAM INNEGO WYJŚCIA, CZY INACZEJ PCHAŁABYM SIĘ WE MGŁĘ? — ZADAŁA PYTANIE RETORYCZNE. DAŁA ZA WYGRANĄ. — JEŚLI MNIE STĄD WYRZUCICIE, BARDZO MNIE SKRZYWDZICIE.
KAYDEN ZDZIWIŁ SIĘ, SŁYSZĄC DETERMINACJĘ W PODRĘCZNIKOWO DOBRANYCH SŁOWACH.
— NIKT NIE CHCE CIĘ SKRZYWDZIĆ — POWIEDZIAŁ — ALE MÓJ BRAT ZOSTAŁ UPROWADZONY PRZEZ ŻOŁNIERZY Z KADEM, KIEDY CIĘ TU PRZYPROWADZILIŚMY. MUSIMY GO ZNALEŹĆ, A DO TEGO POTRZEBUJEMY INFORMACJI. NIE ZMUSZĘ CIĘ DO MÓWIENIA, ALE JEŚLI INNI SPRÓBUJĄ TO ZROBIĆ, NIE BĘDĘ MÓGŁ ICH POWSTRZYMAĆ.
DZIEWCZYNA NIE WYTRZYMAŁA. ZANIOSŁA SIĘ CICHYM, TŁUMIONYM SZLOCHEM. KAYDEN, PO KRÓTKIM NAMYŚLE PODSZEDŁ I, ZACHOWUJĄC BEZPIECZNY DYSTANS, USIADŁ OBOK NIEJ. W DUSZY PRZEKLĄŁ ZAISTNIAŁĄ SYTUACJĘ. POWINNA BYĆ PRZY RODZICACH, NIE TU. POWINNA BYĆ PRZY LUDZIACH, KTÓRZY UMIEJĄ SIĘ NIĄ ZAJĄĆ.
— WIERZ ALBO NIE, KAŻDY Z NAS PRZEZ TO PRZECHODZIŁ — ZAPEWNIŁ. — UMÓWMY SIĘ — ZAPROPONOWAŁ PO CHWILI. — POSTARAM SIĘ ICH ZAŁAGODZIĆ, ALE TY COŚ MI OBIECAJ. POKAŻESZ IM, ŻE ŻYJESZ, NAJPÓŹNIEJ JUTRO NAD RANEM. DASZ IM CHOCIAŻ TROCHĘ SIĘ POZNAĆ. KAŻDEGO Z NICH SPOTKAŁO COŚ ZŁEGO, DOKŁADNIE TAK, JAK CIEBIE I POTRZEBUJĄ PODSTAW, ŻEBY CI ZAUFAĆ.
LAURA, PO CHWILI NAPIĘTEGO OCZEKIWANIA, PRZYTAKNĘŁA, PATRZĄC NA NIEGO Z OSTROŻNĄ WDZIĘCZNOŚCIĄ. KAYDEN WIEDZIAŁ, ŻE BYŁ JEJ JEDYNĄ DESKĄ RATUNKU I PIERWSZĄ OSOBĄ OD DAWNA, KTÓRA OKAZAŁA JEJ ŻYCZLIWOŚĆ. WIEDZIAŁ RÓWNIEŻ, ŻE NIE WYDOBĘDZIE Z NIEJ NIC, CO MOGŁOBY OKAZAĆ SIĘ PRZYDATNĄ INFORMACJĄ. MIAŁA ZA SOBĄ BARDZO CIĘŻKIE PRZEŻYCIA. PRZY OGNISKU, CHCĄC JĄ CHRONIĆ, ZŁOŻYŁ OBIETNICĘ ODPOWIEDZIALNOŚCI, KTÓRA WŚRÓD REBELIANCKICH GANGÓW PUSTKOWIA BYŁA NAJWAŻNIEJSZĄ ZE WSZYSTKICH MOŻLIWYCH OBIETNIC. OZNACZAŁA, ŻE ZA WSZELKIE PRZEWINIENIA OSOBY NIĄ OBJĘTEJ ODPOWIE TA, KTÓRA JĄ ZŁOŻYŁA, ALE RÓWNIEŻ, ŻE OWA OSOBA OTOCZY DRUGĄ OPIEKĄ, AŻ NIE DOTRZE DO KRESU SWOICH WŁASNYCH MOŻLIWOŚCI. SAM NIE WIEDZIAŁ, DLACZEGO TAK LEKKOMYŚLNIE PODJĄŁ SIĘ TEGO ZOBOWIĄZANIA. BYŁ JEDYNIE PEWIEN, ŻE POJAWIENIE SIĘ DZIEWCZYNY BOLEŚNIE PRZYPOMNIAŁO MU O DNIU, W KTÓRYM SAM TRAFIŁ POD DRZWI BAZY LUDZI SZMERU, SZUKAJĄC SCHRONIENIA I O TYM, ŻE NIE WIE, CO STAŁOBY SIĘ Z NIM, GDYBY GO WTEDY NIE OTRZYMAŁ. WIEDZĄC, ŻE DOWÓDCA NIEBAWEM ZACZNIE INTERESOWAĆ SIĘ JEGO DŁUGĄ NIEOBECNOŚCIĄ, UZNAŁ, ŻE NADSZEDŁ CZAS, BY POWAŻNIE Z NIM POMÓWIĆ. ŻYCZYŁ LAURZE DOBREJ NOCY I, PRZYPOMINAJĄC O UMOWIE, KTÓRĄ ZAWARLI, WYSZEDŁ. GDY MIJAŁ SWOJĄ SYPIALNIĘ, JEGO MYŚLI POWĘDROWAŁY W STRONĘ POGNIECIONEGO LISTU. CHOĆ POSTANOWIŁ UKRYĆ GO PRZED KOMPANAMI, WIEDZIAŁ, ŻE NIE POWINIEN ZATAJAĆ PRAWDY PRZED PORUCZNIKIEM. GDYBY DWAYNE ZAPOZNAŁ SIĘ Z TREŚCIĄ WEZWANIA, Z PEWNOŚCIĄ PRZYCHYLNIEJ SPOJRZAŁBY NA LAURĘ, ROZDZIELAJĄC JEJ PRZYBYCIE OD NAPAŚCI I ZNIKNIĘCIA GASTONA. WYJĄŁ KOPERTĘ SPOD MATERACA I UDAŁ SIĘ POD DRZWI POKOJU DOWÓDCY. BYŁY UCHYLONE, CO OZNACZAŁO, ŻE MĘŻCZYZNA WRÓCIŁ I ŻE CZEKA NA JEGO SPRAWOZDANIE. GDY CHŁOPAK PRZEKROCZYŁ PRÓG POKOJU, DWAYNE ZMIERZYŁ GO OSTRYM, ALE BADAWCZYM WZROKIEM.
— SŁUCHAM — POWIEDZIAŁ — GDZIE INFORMACJE, KTÓRE MI OBIECAŁEŚ?
— JEST NIEUFNA, ALE OBIECAŁA, ŻE SIĘ WAM PRZEDSTAWI — ODPARŁ KAYDEN.
— PRZEDSTAWI!
PORUCZNIK POWTÓRZYŁ Z KPINĄ I JUŻ MIAŁ ZAMIAR ZAPYTAĆ, CZY TO WSZYSTKO, NA CO GO STAĆ, GDY COŚ ZAUWAŻYŁ. BYŁ TO WYRAZ TWARZY CHŁOPAKA; ZMIESZANY, MOŻNA BY WRĘCZ POWIEDZIEĆ — ZANIEPOKOJONY. ZDECYDOWANIE INNY, NIŻ ZAZWYCZAJ.
— NIE MÓWISZ CAŁEJ PRAWDY — STWIERDZIŁ.
KAYDEN ZAMILKŁ, NIE BĘDĄC PEWNYM, JAK UJĄĆ W SŁOWA TO, CO ZAMIERZAŁ POWIEDZIEĆ.
— SKORO NIE CHCESZ ROZMAWIAĆ… ANTONE I MANU STARAJĄ SIĘ ZNALEŹĆ TWOJEGO BRATA. BYŁOBY MIŁO GDYBYŚ WPADŁ NA HERBATĘ — ZADRWIŁ MĘŻCZYZNA, WCIĄŻ BADAWCZO MU SIĘ PRZYGLĄDAJĄC, LECZ MŁODY REBELIANT NIE RUSZYŁ SIĘ Z MIEJSCA. — TEN POKÓJ TO NIE NOCLEGOWNIA — PONAGLIŁ GO STARY. — JEŚLI MASZ ZAMIAR DALEJ SIĘ OBIJAĆ, PRZYNAJMNIEJ NIE RÓB TEGO NA MOICH OCZACH.
— DWAYNE… — PRZERWAŁ KAYDEN.
STALOWA ZASŁONA PUŚCIŁA. JEGO GŁOS ZADRŻAŁ. POWOLI WYCIĄGNĄŁ ZZA PLECÓW RĘKĘ Z LISTEM I WYZNAŁ:
— ONI ZNÓW CHCĄ TO ZROBIĆ.
***
BLASK LATARNI PRZEŚWIECAŁ PRZEZ ZASŁONIĘTE ROLETY. CHOĆ ŚWIATŁO W KWATERACH MIESZKALNYCH O.B.E.Z. ZGASŁO WIELE GODZIN WCZEŚNIEJ, TEJ NOCY DWUDZIESTOTRZYLETNIA JANE NIE MOGŁA ZMRUŻYĆ OKA. LEŻAŁA NA PRYCZY, PATRZĄC W SUFIT, A GDY USŁYSZAŁA, ŻE NOCNA WARTA, PATROLUJĄCA KORYTARZE, ODCHODZI, WSTAŁA, PRZETARŁA TWARZ RĘKOMA I RUSZYŁA W STRONĘ DRZWI. ZANIM JE OTWORZYŁA, NA CHWILĘ ODWRÓCIŁA SIĘ, BY SPOJRZEĆ NA TWARZE POGRĄŻONYCH WE ŚNIE KOMPANÓW. SZCZĘŚCIE DAŁO JEJ TRAFIĆ NA DOBRYCH, PORZĄDNYCH LUDZI. UFAŁA, ŻE MA W NICH SPRZYMIERZEŃCÓW, LECZ MIMO TO CZUŁA SIĘ NIESPOKOJNA. TRANSPORT WIĘŹNIA Z PUSTKOWIA, KTÓRY ODBYŁ SIĘ KILKA GODZIN WCZEŚNIEJ, OZNACZAŁ POCZĄTEK DZIAŁAŃ, O KTÓRYCH ŻADEN Z NICH NIE WIEDZIAŁ WIELE. ONI — OBROŃCY, NIE DOSTAWALI INFORMACJI. DOSTAWALI ROZKAZY I CHOCIAŻ PRZESZKOLONO ICH, BY WYKONYWAĆ JE BEZ MRUGNIĘCIA OKIEM I BY NIE INTERESOWAĆ SIĘ WEWNĘTRZNYMI SPRAWAMI RZĄDU, TYM RAZEM BYŁO INACZEJ. KILKA TYGODNI WCZEŚNIEJ Z ICH SZEREGÓW ZACZĘLI ZNIKAĆ LUDZIE. GŁÓWNIE KADECI I GŁÓWNIE TACY, Z KTÓRYMI NIKT NIE MIAŁ WIELE WSPÓLNEGO, ALBO KTÓRZY Z WŁASNEJ WOLI STRONILI OD KONTAKTÓW SPOŁECZNYCH. ODGÓRNE INFORMACJE PODAWAŁY, ŻE PRZYDZIELONO ICH DO „MISJI SPECJALNEJ”, LECZ NIKT TAK NAPRAWDĘ NIE WIERZYŁ, ŻE JAKAKOLWIEK OFICJALNA MISJA WYMAGAŁA PODOBNEGO SPOSOBU REKRUTACJI. NIKT NIE WIEDZIAŁ TEŻ, JAKI LOS SPOTYKAŁ ZAGINIONYCH, ANI, CO WAŻNIEJSZE, KTO BĘDZIE NASTĘPNY. W ODDZIAŁACH O.B.E.Z. NIE ISTNIAŁY ŁAGODNE FORMY KAR. WRAZ Z UKOŃCZENIEM AKADEMII WOJSKOWEJ, UPOMNIENIA I NAGANY ZOSTAWAŁY ZASTĘPOWANE PROGRAMAMI RESOCJALIZACJI, ALBO ŚMIERCIĄ. JEŻELI KTOŚ MIAŁ ZDEZERTEROWAĆ, DEZERTEROWAŁ PRZED PRZYDZIAŁEM. PÓŹNIEJ, UCIECZKA BYŁA NICZYM WIĘCEJ, NIŻ TYLKO ZWYKŁYM SAMOBÓJSTWEM. ROZPOCZĘCIE AKTYWNEJ SŁUŻBY RÓWNAŁO SIĘ Z GOTOWOŚCIĄ POŚWIĘCENIA DLA NIEJ ŻYCIA. WŁAŚNIE DLATEGO NIKT NIE REAGOWAŁ NA ZAGINIĘCIA. WSZYSCY ROZUMIELI, JAK DZIAŁAŁ ŚWIAT, KTÓREGO BYLI CZĘŚCIĄ I KTÓREGO PRAW STRZEGLI CO DNIA.
JANE PRZEMKNĘŁA PRZEZ KORYTARZ I SKIEROWAŁA SIĘ W STRONĘ WSPÓLNEJ ŁAŹNI. W ŚRODKU BYŁO PUSTO I CICHO, A KAŻDY DŹWIĘK ODBIJAŁ SIĘ ECHEM OD ŚCIAN. CIEMNE PRZEJŚCIA WYGLĄDAŁY UPIORNIE, JEDNAK ONA NIE BAŁA SIĘ DUCHÓW. TEJ NOCY STRACH WZBUDZAŁO W NIEJ JEDYNIE TO, CO MIAŁO SPOTKAĆ JĄ ZE STRONY ŻYWYCH. BEZSZELESTNIE WESZŁA DO ŚRODKA I, NIE ZAPALAJĄC ŚWIATŁA, ODKRĘCIŁA WODĘ W UMYWALCE, PO CZYM NACHYLIŁA SIĘ I ZMOCZYŁA TWARZ. ZALEDWIE DZIEŃ WCZEŚNIEJ UPRZEDZONO JĄ O PRZYDZIALE DO ZADANIA. POLEGAŁO ONO NA POMOCY W „ESKORCIE” SCHWYTANEGO REBELIANTA. NIE WIEDZIAŁA DOKĄD BĘDZIE ESKORTOWANY I JAKIE RZĄD MA CO DO NIEGO PLANY, ALE ROZUMIAŁA JEDNO — Z JAKIEGOŚ POWODU CHŁOPAK NIE BYŁ ZWYKŁYM WIĘŹNIEM, A ONA ZOSTAŁA WYTYPOWANA, BY STRZEC NIEZNANEJ JEJ TAJEMNICY. Z CAŁYCH SIŁ PRÓBOWAŁA PATRZEĆ NA SYTUACJĘ RACJONALNIE, ALE STRACH OKAZAŁ SIĘ SILNIEJSZY, A NATRĘTNE MYŚLI, PRZEDSTAWIAJĄCE POTENCJALNE WIZJE PRZYSZŁOŚCI, SPĘDZIŁY SEN Z JEJ POWIEK. NAWET JEŚLI TYLKO PODŚWIADOMIE — OBAWIAŁA SIĘ, ŻE NADESZŁA JEJ KOLEJ, BY ZNIKNĄĆ. PO OMACKU SIĘGNĘŁA DO KRANU, BY ZAKRĘCIĆ WODĘ.
WTEDY COŚ POCZUŁA.
OBECNOŚĆ, LECZ NIE JAWNĄ I NIEOCZYWISTĄ. INTUICJA PODPOWIEDZIAŁA JEJ, ŻE KTOŚ ZA NIĄ STOI. SZYBKO ZROZUMIAŁA, ŻE NIE BYŁ TO ŻADEN Z JEJ KOMPANÓW, ANI PRZEŁOŻONYCH. POWOLI WYPROSTOWAŁA SIĘ I SPOJRZAŁA W WISZĄCE NAD UMYWALKĄ LUSTRO. MIAŁA RACJĘ. W ROGU POMIESZCZENIA, KRYJĄC SIĘ W CIENIU KABIN PRYSZNICOWYCH, STAŁA POSTAĆ — ZAMASKOWANY CZŁOWIEK. BYŁ WYSOKI I SZCZUPŁY. MIAŁ NA SOBIE PEŁNE UMUNDUROWANIE, JEDNAK SZYBKO ZORIENTOWAŁA SIĘ, ŻE NIE BYŁ TO MUNDUR OBROŃCY. BRAKOWAŁO NA NIM OZNACZEŃ — STOPNIA WOJSKOWEGO, NUMERU ODDZIAŁU ORAZ LOGA ORGANIZACJI. POZA TYM, W MIEJSCU STANDARDOWEJ, TERMOWIZYJNEJ KOMINIARKI WIDNIAŁA CZARNA, BEZKSZTAŁTNA MASKA, PRZEZ KTÓRĄ NIE MOGŁA DOSTRZEC JEGO OCZU. JANE JUŻ MIAŁA ZAMIAR WYCOFAĆ SIĘ I ODEJŚĆ, GDY SPOD MASKI WYPŁYNĄŁ GŁOS:
— STÓJ.
PRZYSTANĘŁA WIĘC BEZ RUCHU, ZACHOWUJĄC WYUCZONY SPOKÓJ. CZEKAŁA, ANALIZUJĄC. POSTAWA ZAMASKOWANEGO CZŁOWIEKA BYŁA PEWNA SIEBIE, A W JEGO PRAWEJ DŁONI SPOCZYWAŁ PISTOLASER. ISTNIAŁO DUŻE PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE JEST WOJSKOWYM, LUB PRZESZEDŁ WOJSKOWE PRZESZKOLENIE. GDY ZDAŁA SOBIE Z TEGO SPRAWĘ, POCZUŁA NIEPOKÓJ. MUSIAŁA UWAŻAĆ NA KAŻDE SŁOWO I RUCH.
— KIM JESTEŚ? — ZAPYTAŁA, WCIĄŻ WPATRUJĄC SIĘ W LUSTRZANE ODBICIE.
— TU I ÓWDZIE NAZYWAJĄ MNIE LIDEREM — POWOLI ODPARŁ INTRUZ.
— JAKIE MASZ ZAMIARY? — KONTYNUOWAŁA.
— ODWRÓĆ SIĘ — ROZKAZAŁ, NIE ODPOWIADAJĄC NA JEJ PYTANIE.
POWOLI TO UCZYNIŁA.
— NIE MUSISZ SIĘ OBAWIAĆ, JANE. NIE PRZYBYŁEM TU PO TO, ŻEBY CIĘ SKRZYWDZIĆ — RZEKŁ.
KOBIETA PRZEZ KILKA CHWIL MILCZAŁA, PRÓBUJĄC ZEBRAĆ ROZBIEGANE MYŚLI. CHOĆ WCIĄŻ NIE BYŁA W STANIE ROZPOZNAĆ JEGO GŁOSU, SPOSÓB, W JAKI WYPOWIEDZIAŁ JEJ IMIĘ, BYŁ ZNAJOMY.
— TO TY? — ZAPYTAŁA PO CHWILI, GDY ODSZUKAŁA W PAMIĘCI SZCZEGÓŁY DOTYCZĄCE JEGO TOŻSAMOŚCI. — NAPRAWDĘ WRÓCIŁEŚ…
— NIGDY NIE ODSZEDŁEM — WYZNAŁ PRZYBYSZ.
— CZYŻBY?
— OBSERWOWAŁEM CIĘ. WIDZIAŁEM TO, JAK WSTAJESZ, OBAWIAJĄC SIĘ O WŁASNE ŻYCIE I O TO, CO BĘDZIESZ ZMUSZONA ROBIĆ. NIE PRZESTAŁAŚ MYŚLEĆ O UCIECZCE, A ODKĄD TWOI TOWARZYSZE ZACZĘLI ZNIKAĆ, PRZYGLĄDASZ SIĘ OTOCZENIU, JAKBYŚ BAŁA SIĘ, ŻE BĘDZIESZ NASTĘPNA. MASZ NADZIEJĘ, ŻE PRZEŁOŻENI POZWOLĄ CI ZREZYGNOWAĆ Z PRZYDZIAŁU W KADEM, ALE WIESZ, ŻE WIDZIAŁAŚ ZBYT WIELE, ŻEBY KIEDYKOLWIEK ZGODZILI SIĘ NA PRZENIESIENIE. JESTEM TU, PONIEWAŻ NADAL MOŻEMY POMÓC SOBIE NAWZAJEM.
— MI NIE DA SIĘ POMÓC — ODPOWIEDZIAŁA, CZUJĄC, ŻE OTACZAJĄCE JĄ ECHO Z KAŻDYM KOLEJNYM SŁOWEM NABIERA CORAZ MROCZNIEJSZEGO WYDŹWIĘKU.
— WYSŁUCHAJ MNIE — POPROSIŁ. — MISJA, KTÓRĄ CI POWIERZONO, JEST DUŻO WAŻNIEJSZA, NIŻ SĄDZISZ. JEŚLI SIĘ POSTARAMY, DOPROWADZI NAS DO WOLNOŚCI.
KOBIETA ZAMKNĘŁA OCZY. KROPLE WODY Z CZOŁA SPŁYNĘŁY NA JEJ TWARZ.
— ZAWSZE MIAŁEŚ WIELKIE PLANY — POWIEDZIAŁA. — ALE NIE JESTEŚMY JUŻ DZIEĆMI. WIELKIE PLANY OZNACZAJĄ WIELKIE KONSEKWENCJE. NIE MOGĘ NIC DLA CIEBIE ZROBIĆ. POWINNAM IŚĆ.
— POCZEKAJ — ZATRZYMAŁ JĄ. — JEŚLI MI ZAUFASZ, OBIECUJĘ, ŻE DOKONAM TEGO, CO POWINNO ZOSTAĆ ZROBIONE DAWNO TEMU. WYDOSTANĘ CIĘ STĄD. ZAKOŃCZĘ TRWAJĄCE WOJNY. ODNAJDĘ WASZYCH ZAGINIONYCH I RAZ NA ZAWSZE ODMIENIĘ TEN ŚWIAT.