Pusty przelot - ebook
Pusty przelot - ebook
Jak kierować własnym życiem, gdy jedna z najbliższych osób popada w chorobę psychiczną? Pusty przelot to historia dorastania i życia dwóch braci. Gdy starszy niczym męczennik na klęczkach wyrusza w drogę, z ust psychiatry pada diagnoza. Od tej chwili młodszy brat musi zmierzyć się z nową sytuacją, poczuciem winy i odpowiedzialności oraz własnymi problemami, w tym nierówną walką z alkoholem. Nie może liczyć na pomoc matki – zrezygnowana trzyma się z boku.
Daniel Odija opowiada w tej poruszającej powieści o rodzinnych relacjach, które życie wystawia na najcięższą próbę. Choroba psychiczna kładzie się cieniem na losach całej rodziny. Rzeczywistość wyznaczają kolejne wizyty w szpitalach, remisje i nawroty. Główny bohater z całych sił stara się nie stracić z oczu człowieka, z którym się wychował. Tylko czy to jest możliwe, gdy życie brata zamienia się w pusty przelot, „tam, gdzie niepojęta pustka staje się tobą, a ty stajesz się pustką”?
„Bardzo silnie przeżyłem spotkanie z tą książką. Kiedy idzie się przez życie z genetycznym balastem obłędu, każdego dnia wierzy się tylko w to, że ten obłęd pozostanie uśpiony. Tu się wybudził. Ze wszystkimi konsekwencjami. Bohaterowie tej poruszającej powieści mogliby sparafrazować słowa sławnej poetki i powiedzieć, że tyle wiemy o sobie, na ile ujrzymy się we własnym szaleństwie. Odija podejmuje udaną próbę opowiedzenia o braterskich demonach tańczących z melancholią.” Jarosław Czechowicz, blog „Krytycznym okiem”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-364-5 |
Rozmiar pliku: | 420 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Spadaj! – usłyszałem.
Ktoś pchnął mnie w plecy i zacząłem lecieć w dół z bardzo dużej wysokości. A gdy już miałem rozbić się o dno, przebudziłem się z krótkiej drzemki. Moim ciałem wstrząsnął skurcz, bezwiedny odruch, którym pragnąłem uchronić się przed upadkiem tak realnym, jakby rzeczywiście miał się zdarzyć, choć zaistniał tylko we śnie. Śniąc, tego jednak nie wiedziałem. Byłem całkowicie przekonany, że za chwilę umrę.
W tym samym momencie usłyszałem też głośne uderzenie w szybę. Rozległo się tuż nad moją głową. Być może ono mnie obudziło. Dwie mewy tak zajadle walczyły o coś w powietrzu, że nie zauważyły okna, na które wpadły. Zerwałem się z kanapy i przywarłem twarzą do szyby, by zobaczyć, co dalej działo się z ptakami. To były dorosłe mewy srebrzyste, rozpiętość skrzydeł do metra sześćdziesiąt, jak by powiedział mój brat. Wyraźnie oszołomione, zataczały się, lecąc w dół. Nierytmicznie machały skrzydłami, by opanować upadek. Kręciły koła wokół osi dziobów, z których wyszarpywały sobie martwego gołębia. Wreszcie tuż przed chodnikiem jedna wyrwała drugiej zdobycz i udało im się jakoś wylądować. Przegrana próbowała jeszcze walczyć, ale silniejsza natychmiast zerwała się do lotu. Ta druga zaczęła wrzeszczeć jak przerażone dziecko, wściekle machnęła skrzydłami i ruszyła w pościg. Zniknęły w przestrzeni między kamienicami.
Zostawiły po sobie ślady na szybie – odbicia rozłożonych skrzydeł. Musiały naprawdę mocno grzmotnąć, że się tak rozpłaszczyły. Szczęście, że szyba wytrzymała.
– Anioły! – przypomniałem sobie słowa matki. – Chłopcy, chodźcie zobaczyć anioły!
Przed laty, gdy byliśmy jeszcze dziećmi, matka pokazała mi i mojemu bratu podobne ślady na szybie. Kiedy ostatnio ją odwiedziłem? Jakieś pół roku temu, może trochę dawniej. Matka, czasem mama, nigdy mamusia. Mówiłem do niej „mamo” tylko wtedy, gdy chciałem, by było jej miło, ale w sobie, dla siebie samego, albo gdy opowiadałem o niej innym, mówiłem „matka”. Moja matka, nie mama. Na przywitanie całowaliśmy się w policzki i czasami obejmowaliśmy przy pożegnaniach. Odkąd pamiętam, trzymaliśmy dystans.
Lubiła oglądać seriale i filmy przyrodnicze. Stawiać pasjanse i układać tarota. Pić czarną kawę, palić papierosy jeden za drugim i czasem łyknąć sobie wieczorem nalewkę własnej roboty. Całe życie pracowała w Urzędzie Stanu Cywilnego, szybko awansowała na kierowniczkę, udzieliła kilku tysięcy ślubów. Nie chciała iść na emeryturę, bo brakowałoby jej tych ślubów, o których od lat niezmiennie rozmawiała z koleżankami z pracy:
– Śliczna. Jaki przystojny! Bo młodość jest piękna. Sama się broni.
– A widziałaś tamtą? Stara krowa, a udaje młodą. Który to jej mąż, piąty?
– Każda potwora znajdzie swego amatora.
– Wyglądają na zakochanych. Myślisz, że spędzą ze sobą całe życie?
– Pasuje do niej jak garbaty do ściany.
– Zobacz, prawie dziecko i z takim starym gburem. Założę się, że dla kasy.
Komentowanie wyglądu i doboru par młodych nigdy jej nie nudziło. Jeździła też na wieś do swojej siostry, którą znaliśmy z bratem z dzieciństwa, kiedy to matka często nas tam zabierała. Po ojcu nigdy nie znalazła sobie innego faceta, choć wielu kręciło się wokół niej, bo była ładną i zgrabną kobietą.
Myślę, że wolałaby, aby to mnie spotkał los jej starszego syna. Byłem zawsze tym drugim, bo nie dość, że drugi się urodziłem, to jeszcze zawiodłem. Miałem być dziewczynką, może wtedy zatrzymałaby ojca przy sobie. Kilka razy swoim zachowaniem, gestem czy jakimś zdaniem burkniętym półgębkiem dawała do zrozumienia, że ojciec odszedł przez nas, a właściwie przeze mnie. Nie planował dzieci, już jeden syn był dla niego nadmiarem, a co dopiero dwóch. Dlatego gdy miałem sześć lat, a brat osiem, ojciec jednego razu nie wrócił z zagranicy, gdzie podobno wyjeżdżał zarabiać. A matka została z nami, sama – co w jej ustach brzmiało jak zarzut, że w ogóle byliśmy.
Tak naprawdę to nie jestem pewien tych oskarżeń. Możliwe, że uroiłem je sobie i matka nigdy ich nie wypowiedziała. Miałem po prostu żal, że nie przytulała mnie tak często jak mojego brata, przez co czułem się tym gorszym. Mimo to nie byłem zazdrosny, uznałem, że tak ma być. Brat zasługiwał na wszystko, co lepsze, a ja na wszystko, co gorsze, bo ostatecznie ojciec odszedł przeze mnie.
Żyłem z tym obciążeniem do swoich szesnastych urodzin, kiedy to brat uznał, że jestem wystarczająco dorosły, by dowiedzieć się prawdy. Ojciec podobno założył za granicą drugą rodzinę, jest bogaty, ale nas wydziedzicza, bo nie chce, byśmy w razie jego śmierci mieli prawo do jego majątku. Podobno napisał o tym w liście, który brat czytał, choć nigdy mi go nie pokazał. Powiedział, że po przeczytaniu wściekł się i list spalił. Nie miałem powodu, by w to nie wierzyć, tym bardziej że przedstawiona wersja wydarzeń zwalniała mnie z poczucia winy. Brałem też pod uwagę możliwość, że o drugiej rodzinie ojca brat dowiedział się od matki. Mnie nigdy by tego nie powiedziała, a jemu jak najbardziej. Kochała go tak bardzo. Wciąż nie mogę zapomnieć jej krzyku.
– Anioły – przed laty powtórzył po niej mój brat.
Wpatrywał się w odbite na szybie skrzydła, tak jak ja teraz wpatrywałem się w anioły pozostawione przez mewy. Przypomniałem sobie wnętrze garażu, gdzie trzymał ptaki. Zbierał je połamane z ulicy, parku, podmiejskiego lasu i składał im skrzydła, by znowu latały. Wyłącznie nasze gatunki, krajowe, choć ptaki mają gdzieś wszelkie podziały.
– Nie znają granic ani narodów – tłumaczył brat – ani pojęcia państw i miast. Dla nich budynek to większa lub mniejsza skała. Drzewa są domem, a nie ozdobą czy materiałem na meble.
Dla ptaków znoszonych przez brata takim domem był garaż ze ścianą zabudowaną klatkami. W naturze by nie przeżyły. Zżarłyby je koty, kuny, mewy czy inne barachło albo rozjechał samochód.
Brat dużo mówił o ptasich zwyczajach, okresach godowych, lęgowych, obszarach polowania. Więcej, wczuwał się w ptaki, stawał się nimi. Kiedyś na przykład wyjaśniał mi, co czuje nasz sąsiad, który dla mnie był starym świrem, ale dla niego starszym kolegą. Trzymał gołębie w komórce i codziennie wypuszczał je, by sobie polatały wkoło. Dla mnie to one tylko obsrywały podwórko, ale brat potrafił spojrzeć na to oczami sąsiada.
– Bo widzisz, bracie – tłumaczył mi – gdy gołębie wzbijają się w powietrze, starzec zamienia się w jednego z nich i zaczyna latać. Unosi się wtedy w kręgu przyjaciół nad dachy i drzewa. Ogląda z góry swój dom, zatacza wyuczone koła, by wraz z gwizdnięciem z dołu móc jako gołąb wrócić do samego siebie, człowieka, starca z zadartą głową, wpatrującego się w siebie pośród gołębi, jak ląduje z ptakami i zagłębia się w otwór gołębnika. Tam podziobie ziarna, które jako człowiek rozrzucił, i przyśnie w legowisku, które jako gołąb sobie przygotował – mówił do mnie brat jakąś ptasią poezją. Wciąż widzę jego ptasi profil.
– Ale dla mnie, bracie – dodawał – takie latanie gołębi to pusty przelot. Trochę bez sensu, bo poza okrąg, który zakreślają, dalej nie polecą. A ptaki powinny latać, gdzie chcą. Tylko że te gołębie o tym nie wiedzą i potrafią tak krążyć do usranej śmierci. Moje połamańce, jak tylko wyzdrowieją, będą sobie latały, gdzie zechcą. Niech zmierzą się z przestrzenią.
Sam marzył o lataniu, ale nigdy tego marzenia nie zrealizował. A marzył o lataniu od momentu, gdy usłyszeliśmy opowieści jednego z tych przydupasów, którzy kręcili się wokół matki, choć żaden z nich nigdy nie przenocował w naszym domu. Ten był nawet ciekawy – przez chwilę uwierzyłem, że zastąpi nam ojca. Chciałem tego, ale matce widocznie nie pasował, bo po kilku tygodniach spławiła go jak każdego z wcześniejszych i późniejszych. Wykonał jakieś pięćset skoków spadochronowych.
– Z wysokości czterech tysięcy metrów leci się około minuty – opowiadał. – Przez pierwsze dziesięć sekund ciało nabiera rozpędu i pokonujesz około trzystu czterdziestu metrów. A potem osiągasz stałą prędkość około pięćdziesięciu metrów na sekundę. To bardzo długa minuta, czasami wydaje się, że trwa cały dzień. I choć spadasz, możesz o tym zapomnieć, jeśli tylko uwierzysz, że stałeś się ptakiem.
Słuchaliśmy go z otwartymi ustami. Miałem wtedy jakieś dziesięć lat, czyli brat dwanaście. Jako starszy musiał odgrywać swoją rolę i olewać każdego z przydupasów matki. Ale wobec opowieści o lataniu był bezbronny.
– Niektórzy zapominają na czas szarpnąć uchwytem, który otwiera czaszę spadochronu – mówił spadochroniarz. – Albo w ogóle nie ciągną. Hipnotyzuje ich rosnąca w oczach ziemia. Już nie myślą o niczym, czekają. I nagle jebut!
Klasnął mocno w ręce, aż podskoczyliśmy na swoich krzesłach. Matka skrzywiła się na to „jebut”, bo nie lubiła przeklinania.
– Po wszystkim.
Spadochroniarz zawiesił głos, wiedział, że zrobił na nas wrażenie. Był chudy i wysoki, co chwilę tak wyginał palce u rąk, że głośno strzelały stawy.
– Chłopaki, pamiętajcie, żeby bezpiecznie wylądować, odpowiednio wyhamować i nie połamać sobie nóg, trzeba szarpnąć uchwytem jakieś tysiąc–osiemset metrów nad ziemią.
Spadochroniarz gwałtownie szarpnął prawą ręką na wysokości swojej piersi, jakby rzeczywiście otwierał spadochron.
– W razie czego mam w uchu specjalny nadajnik. – Wskazał na swoje ucho. Lubił podkreślać słowa gestami. – Na wysokości tysiąca metrów zaczyna piszczeć. To przypomina, że człowiek nie ma skrzydeł, nie jest ptakiem i jednak spada, a nie fruwa. I że jednak warto otworzyć spadochron, by nie zaliczyć twardego zderzenia z rzeczywistością, tego ostatecznego.
Znowu klasnął w dłonie. Tym razem skwitowaliśmy to jedynie lekkim zmrużeniem oczu.
– Tylko po to mam ten pierdolnik w uchu!
Zaczął się śmiać, a my z nim. Matka aż prychnęła z niezadowolenia, słysząc kolejny wulgaryzm, ale nie odezwała się słowem. Zamiast tego podeszła do otwartego okna i zapaliła papierosa. Brat bezwiednie cicho powtórzył pod nosem: „pierdolnik”.
– Pikadło wyrywa z oczarowania lotem – ciągnął spadochroniarz, a ja zobaczyłem, że ma wydatne jabłko Adama, które skakało mu po szyi w górę i w dół. W górę i w dół. Trochę mi go to obrzydziło.
– Nie muszę, ale wolę mieć ten alarm. Nie muszę, bo już tak wytrenowałem oko, że z dokładnością do stu metrów potrafię określić wysokość, na jakiej się znajduję. Rozpoznaję to po lasach, budynkach rosnących w oczach, po rzece i drogach, które z nitek stają się linami, a z lin coraz szerszymi wstęgami.
Przechwalał się. Nie zapominaliśmy, że przydupas to jednak przydupas, ale akurat ten o lataniu wiedział tyle co mało kto. Brat nawet zniżył się do tego, by spytać o wrażenia podczas skoku, ale te wewnętrzne, psychiczne.
– Najfajniej jest, gdy wpadam w chmurę. – Spadochroniarz rozłożył ręce. – Wydaje się, że za chwilę się z nią zderzę i rozbiję na zwartej ścianie, ale przenikam ją i gdy już jestem w środku, robi się ciemno i zimno. Następuje zawieszenie orientacji i duża koncentracja myśli. Oczy stają się dymem, ciało chmurą, a ja nie wiem, na jakiej wysokości wylecę. Wreszcie wypadam z chmury i mam objawienie. Świat ponownie się odtwarza, bo nagle odzyskuję wzrok i znowu wszystko widzę.
Oczy błyszczały mu jak dziecku, które odkrywa coś, o czym nie miało dotąd pojęcia. Tym samym blaskiem musiały błyszczeć też nasze oczy.
– No i chłopaki, co tu gadać, w ogóle jest niezły odlot. – Lekko gwizdnął. – Zaraz po wyskoczeniu z samolotu uderza mnie taki wybuch ciepła i gdzieś głęboko w środku rozlewa się po organizmie. Wtedy ogarniam cały świat, staję się jednością z przestrzenią, rozpływam się w niej. Lecę!
– Nawet jeśli spadasz – dodał wtedy brat, a przydupas matki przytaknął i tylko powtórzył:
– Nawet jeśli spadam.
Te opowieści tak mnie nakręciły, że namówiłem kumpli z podwórka do konkursu skoków spadochronowych. Każdy z nas miał swojego żołnierzyka, którego nitkami albo sznurkami mocował do kawałka folii. Tak przygotowanych spadochroniarzy rzucaliśmy przez okno klatki schodowej, zazwyczaj z najwyższego, czyli czwartego piętra. Zdarzało się, że foliowa torebka robiąca za czaszę spadochronu napełniała się powietrzem i żołnierzyki opadały na ziemię dużo wolniej, niż gdyby rzucać je na złamanie karku. Powiewy powietrza sprawiały, że mocno znosiło je z kursu i rzadko trafiały do celu, jaki wyznaczyliśmy sobie na dole. To jednak nie był problem. Gorzej, gdy wszystko w powietrzu się plątało i spadochroniarze zawinięci w foliowe worki spadali na łeb na szyję i bez najmniejszej amortyzacji uderzali w ziemię. Wiele zależało od techniki: rozmieszczenia nitek i sznurków, dobrania foliowego worka, ułożenia go, odpowiedniego wyrzucenia przez okno.
Najlepszy w puszczaniu spadochronów był Siwy, zwany tak przez swoje białe włosy. Siwy miał chomika, a właściwie to jego siostra. I ten chomik w sam raz nadawał się na spadochroniarza. Przynajmniej tak uważał Siwy, co brzmiało niezbyt rozsądnie. Ale po pierwsze: ilu z nas było rozsądnych w wieku dziesięciu lat? A po drugie: pewne śladowe ilości rozsądku, jakie mógł w sobie przechowywać, podszepnęły Siwemu, by chomika wypuścić jednak do lotu nie z ostatniego, ale pierwszego piętra. Miało mu to zagwarantować łagodniejsze lądowanie, w razie gdyby sznurki się splątały, a foliowa czasza spadochronu nie utrzymała jego ciężaru.
Byłem tak zachwycony tym pomysłem, że powiedziałem o nim bratu. I to był błąd. Brat zabronił nam eksperymentu z chomikiem. Uparcie twierdził, że może mu się stać krzywda. Skutek zakazu był tylko chwilowy. Wizja chomika-spadochroniarza tak owładnęła Siwym, że nie potrafił się uspokoić. Zaczął mniej jeść, nie mógł też spać, aż pewnego dnia dokonało się – w tajemnicy przed wszystkimi. Poznaliśmy to po spuchniętych od płaczu oczach siostry Siwego. No i Siwy sam nam o wszystkim opowiedział ze szczegółami, które rozpuściły się w czasie. Chomik spadł jak kamień z pierwszego piętra, a foliowy worek przykrył jego nieruchome ciałko. Porażka, której nie dało się ukryć. Siwemu jednak wyszła na dobre, bo uspokoił się, zaczął więcej jeść i odtąd już bez problemów przesypiał całą noc.
Tymczasem spadochroniarz, ten przydupas matki, uroił sobie, że namówi mnie i brata do prawdziwych skoków. Szczególnie brata. Nie wiem dlaczego, ale właśnie w nim dostrzegł potencjał. Pewnie chciał się bratu przypodobać i kupić przychylność matki przez starszego syna, zgodnie z tą niepisaną regułą podrywu, że jeśli przekonasz do siebie dziecko, łatwiej ci pójdzie z jego matką. W tym jednak przypadku odniosło to skutek odwrotny do zamierzonego, skoro w końcu przestała się z nim spotykać.
Ale zanim to nastąpiło, spadochroniarz przekonywał, że brat może zacząć skakać za jakieś trzy, cztery lata, w wieku piętnastu, szesnastu lat, bo on tak zaczął. Jeśli brat naprawdę chce poczuć powietrze, zrozumieć ptaki, to powinien spróbować. Jednak brat nigdy się nie odważył. W ogóle bał się latania. Wolał o lataniu marzyć.
Może stąd wzięła się ta jego ptasia poezja, jaką mówił o swoich skrzydlakach. Z prób wyobrażenia sobie tego, czego miał nigdy nie dokonać. I z przekonania, że odpowiednio szczegółowe wyobrażenie jest w stanie zastąpić realizację danego czynu. Albo narodziła się w nim przez aktorstwo. Przez to, że trochę mu z tym aktorstwem odbiło. Już w podstawówce grał w każdym szkolnym przedstawieniu, później jakieś monodramy w ogólniaku. Aż poszedł na studia aktorskie, z czego matka była tak dumna, że prawie zniknąłem dla niej, zaćmiony jego osiągnięciem. Może stąd ta jego skrzydlata mowa. Przez to wkuwanie dziwnych tekstów, tej pokręconej dramaturgii. Choć czasem narzekał, że w teatrze coraz częściej musi wkuwać kurwy, chuje i pierdolenie, bo nastała moda na wulgaryzmy. Co prawda rzucał mięchem na co dzień, trochę na przekór matce, ukrywając się z tym przed nią, ale w teatrze jakoś mu to nie pasowało. Dopiero gdy odpowiednio zinterpretował sobie słowa jednego z mentorów ze szkoły aktorskiej, który przekonywał, że „teatr to życie, różni się tylko układem scen, gestów i słów”, przełamał się i nie miał już problemów z przeklinaniem na scenie.
Tak czy inaczej brat opowiadał o swoich skrzydlakach dziwnym ptasim językiem, a ja go słuchałem. To od niego dowiedziałem się, że kawki mają mocno ustaloną hierarchię. Ich społeczność jest podzielona na kasty. Gdy samiec awansuje z niższego poziomu na wyższy, zostawia samicę, z którą był dotąd związany, i dobiera sobie partnerkę z poziomu, na który awansował. Inaczej u kruków. Awansujący samiec nie porzuca swojej samicy, lecz razem z nią wspina się w górę drabinki społecznej, a może raczej wzlatuje, bo kruki w powietrzu kręcą radosne akrobacje, beczki wokół własnej osi. Brat zazdrościł im tych piruetów.
Krukowate uważał za najmądrzejsze z ptaków. Czuł podziw dla ich społecznej hierarchii. Ciekawe tylko, że sam hierarchię odrzucał. Dla niego wielkim błędem było istnienie prezydentów, premierów, ministrów, dyrektorów, kierowników, sekretarek czy sprzątaczek. Uważał, że wszystkie te stanowiska ludzie wymyślili tylko po to, by jedni mogli poniżać drugich. Nie brał pod uwagę faktu, że na hierarchii opierało się funkcjonowanie całego społeczeństwa. W swoim ptasim duchu był anarchistą i może dlatego został aktorem. Co prawda dopiero zaczynał grać na profesjonalnej scenie, miał już jednak za sobą kilka ważnych ról. W teatrze jakoś łatwiej przychodziło mu podporządkowanie się społecznej hierarchii – reżyser, dyrektor. „Trudno”, powtarzał, „trzeba się dostosować”. Jednocześnie podkreślał, że jedyną sensowną strukturą społeczną jest rodzina. Dziadek, ojciec, syn, wnuk. Babcia, matka, córka, wnuczka.
Może to i ciekawe, choć w naszym przypadku koncepcja rodzinnej hierarchii była absurdalna, skoro mieszkaliśmy tylko z matką. Ojciec przecież zniknął z naszego życia, gdy jak już wspomniałem, miałem zaledwie sześć lat. Słabo go pamiętam, wiem jedynie, że dziwnie się czułem, gdy był w domu – jakoś tak niepewnie. Nie, raczej się go nie bałem. Nie krzyczał na nas, nigdy nas nie uderzył, nie nakazywał nam niczego. Jeśli już, to matka zaganiała nas do sprzątania w swoich pokojach, odkurzania, mycia naczyń.
Miałem wrażenie, że ojciec częściej pracuje za granicą niż w kraju. Kiedy go nie było, odczuwałem ulgę. A gdy tylko wracał, jego obecność natychmiast uwierała. Zazwyczaj zamykał się w swoim pokoju i matka mówiła, żeby mu nie przeszkadzać, bo rozmyśla nad czymś nowym. Ale nad czym rozmyślał, nigdy się z bratem nie dowiedzieliśmy.
Czasami dziwnie nam się przyglądał, jakby zaskoczony naszą obecnością. Mało mówił i w jego obecności najczęściej się milczało, matka też milczała. A gdy wyjeżdżał, od razu czuliśmy się swobodniej. W naszej rodzinie istniało coś w rodzaju sezonowości. Był ojciec, trwała cisza i napięcie, nie było ojca, były swoboda i więcej śmiechu. Zostało mi po nim jedno wyraziste wspomnienie.
Mam jakieś pięć lat, a brat koło siedmiu. Jeździmy resorakami po dywanie, którego wzór układa nam się w tory wyścigowe. Dziecięca wyobraźnia powołuje do życia inne przestrzenie od tych, które widzą dorośli. Z pokoju obok dolatują ich przytłumione rozmowy. Co chwilę wybucha śmiech rodziców i gości. Unosi się też dym papierosowy. To chyba urodziny matki, stąd tyle gości i weselej w domu. A tego dnia rano nasz sąsiad, który mieszkał pod nami, ostrzegł rodziców, że z aresztu uciekł więzień. Sąsiad był klawiszem, to wiedział, co mówił. Budynek aresztu widzieliśmy z okna kuchni, od naszej kamienicy oddzielało go podwórko z szeregiem garażów. Podsłuchaliśmy klawisza, gdy właśnie mówił ojcu o tym zbiegłym więźniu. I zaczęliśmy z bratem wyobrażać go sobie na różne sposoby. Trochę się bałem. Mój więzień miał zęby wampira i czerwone oczy, ale brat przekonywał, że na pewno ubrany jest w pasiak, przez co łatwo go rozpoznać i dlatego szybko go złapią. Ma też ciężką kulę przywiązaną łańcuchem do nogi. Przez tę kulę daleko nie zajdzie, bo musi dźwigać ją pod pachą, żeby móc w ogóle chodzić i żeby nie zdradzało go brzęczenie łańcucha.
Minęło parę godzin od odwiedzin klawisza. Zapomnieliśmy o więźniu, pasiaku, łańcuchu i kuli. Ścigamy się resorakami po dywanie, a tu w drzwiach do naszego pokoju pojawia się jakiś obcy facet. Bezszelestnie jak duch, choć to nie duch, a ktoś jak najbardziej rzeczywisty – rozczochrany, spocony, z rozbieganymi oczami, bez pasiaka i kuli u nogi. Dobrze wiemy, kim jest, bo po tym, co klawisz powiedział ojcu, nie mógł być nikim innym.
Strach nas paraliżuje. Z pokoju obok wciąż słychać rozmowy dorosłych, lecz teraz te ich głosy są jakieś ociężałe, spłaszczone, bulgocące, jakby wynurzały się z wody. Obcy patrzy na nas, ciężko oddycha jak po długim, wyczerpującym biegu. Ten jego oddech jest głośniejszy od śmiechu gości i rodziców. Facet jest wyraźnie zaskoczony tym, że w ogóle jesteśmy. Napatoczył się na mnie i brata. Powoli, jak na zwolnionym filmie przykłada palec do ust i syczy: „Ciii… ciii…”.
Słyszę wciąż ten syk węża i wciąż wyraźnie widzę, jak wtedy widziałem, zaschniętą pianę w kącikach popękanych ust. I brudny, długi palec zakrzywiony na końcu, z którego wykluwa się czarny, poobgryzany paznokieć. Trwa to długo, bardzo długo. Głosy z pokoju obok rozciągają się w powietrzu jak lepki, gęsty żel, który zaczyna zalewać mnie i brata. Wiemy, że jeśli tylko facet będzie chciał nas zabić, nic nas nie uratuje, skoro nie możemy się ruszyć. Ale on nagle znika. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał, widzimy tylko ścianę przedpokoju wyklejoną tapetą w pionowe pasy. Po sekundzie, może dwóch słyszymy głośne trzaśnięcie drzwi wejściowych.
Patrzymy na siebie i brat pierwszy budzi się z letargu, który usztywnił nam mięśnie. Wybiega do przedpokoju, ja za nim i widzę, jak pośpiesznie przekręca zamek w drzwiach wejściowych. Odwraca się w moją stronę, patrzymy na siebie. Brat drży jak małe drzewko, którym szarpie ktoś niewidzialny, i ja też czuję, że nie mogę opanować drżenia. Robi mi się bardzo zimno, a jednocześnie gorąco. To znaczy mam rozpalone czoło i ręce, ale stopy lodowate i we mnie, tam w środku, też wszystko zamarzło. Wtedy z gościnnego pokoju wychodzi ojciec i patrzy na nas.
– Stało się coś?
Nie potrafimy mu odpowiedzieć. Brat przysuwa się do mnie i lekko szturcha łokciem, żebym tylko się nie rozpłakał. Ojciec wyczuwa nasze poruszenie.
– Chłopaki, co się stało?
Klęka, przytula nas, bierze na ręce i podnosi. Bez problemu potrafi nas udźwignąć, bo jesteśmy tacy mali albo ojciec jest taki silny. Kurczowo obejmujemy jego szyję. Drżymy w jego ramionach, ja jednak trochę płaczę. Nie chcę, ale samo się płacze.
– Powiecie, co się stało? – pyta ojciec, ale nigdy mu nie powiemy. Zanurzamy się w powolnym odzyskiwaniu poczucia bezpieczeństwa. Ten jeden raz dzięki ojcu.
Tyle mi z niego zostało. Brat też w związku z ojcem nic szczególnego nie zapamiętał. Może zostało nam jeszcze z niego to, że gdy go zabrakło, matka przez wiele miesięcy była smutna. Nam jakoś go nie brakowało, przynajmniej wtedy. Nie da się jednak zaprzeczyć, że odtąd byliśmy rodziną zdekompletowaną. W dodatku nieliczną, bo poza ciotką, siostrą matki, która mieszkała na wsi z mężem i ich dwoma synami, nikogo nie mieliśmy. Nawet dziadków, którzy zmarli przed narodzinami brata. Być może założenie, że hierarchia ma sens wyłącznie wśród najbliższych, wynikało z tęsknoty za wzorcową rodziną, gdzie nie brakowało żadnego elementu układanki i w dodatku wszyscy się szanowali.
Brat podobał się dziewczynom. Wiadomo, aktor, nawet jeśli grał tylko w prowincjonalnym teatrze, gdzie zaraz po studiach dostał etat. Poza tym był przystojny. Wciskał im kit, że szuka miłości, na której mógłby zbudować rodzinę. Nie wyglądało na to. Wtedy już od dwóch lat chodziłem z moją przyszłą żoną i byłem przekonany, że rozumiem, co to znaczy przywiązanie do tej drugiej osoby. Tymczasem brat fruwał po tych swoich dziewczynach jak po scenie. Te jego przygodne związki były jak niewiele znaczące epizody w teatralnej sztuce, która tylko udaje, że ma coś wspólnego z rzeczywistością.
Aż tu pewnego dnia zaskoczenie. Spotkał Tę Jedyną, inteligentną, dowcipną, bardzo ładną brunetkę. On blondyn, ona czarnowłosa – używając słów matki: kontrast, który sprawiał, że pasowali do siebie. Moja dziewczyna też była brunetką. Wystarczyło spojrzeć na zdjęcia naszej matki z młodości, by stwierdzić, że obie w jakimś stopniu były do niej podobne. Kiedyś bym o tym nie pomyślał, ale teraz, po latach, można przyjąć założenie wpisujące się w psychologiczny schemat relacji matka–synowie, że matka była dla nas ideałem urody, którego nieświadomie szukaliśmy w innych kobietach.
Brat wyglądał na zakochanego. Tę Jedyną poznał na jej koncercie. Była skrzypaczką, w dodatku bardzo dobrą, wygrała jeden z konkursów Henryka Wieniawskiego. Raz zagrała nam krótki recital w ramach ćwiczeń do poważnych występów. Spędziliśmy wieczór przy winie, w kawalerce, którą wynajmowali wspólnie z moim bratem. Poza nimi byłem tylko ja i moja narzeczona.
Zaczęła od jakiegoś szybkiego kawałka, skomplikowanego, trudnego, ale nie chodziło o muzykę, choć podobała mi się cała ta dynamika i zaczepność, pełna ukrytych podtekstów. Powtarzam, nie chodziło jednak o muzykę. Ważniejsze było to, jak Ta Jedyna wyglądała podczas gry na skrzypcach.
W jej ruchach była jakaś zwierzęca płynność, hipnotyzująca gra smukłego ciała. Chwytała krótkie, gwałtowne oddechy, które harmonizowały i podkreślały akcenty smyczka, pracę palców, drganie strun. Tkwiła w tym jakaś obietnica, prawdopodobnie niezamierzona, ale miałem wrażenie, że w powietrzu iskrzą przezroczyste fajerwerki erotycznego napięcia, które dąży do krzykliwej ekstazy. Równocześnie z bratem głębiej wciągnęliśmy powietrze. Czuliśmy zapach potu młodej kobiety, która musiała tak pachnieć podczas seksu. Mocniej wtedy ścisnąłem dłoń mojej przyszłej żony.
Brat i Ta Jedyna mieli podobne charaktery – wybuchową dobroć. To znaczy byli przyjaźnie nastawieni do świata, który od czasu do czasu ich przytłaczał, a wtedy potrafili wrzasnąć. Ale nie na siebie. W siebie byli bezkrytycznie zapatrzeni nie tylko dlatego, że się kochali, lecz pewnie też dlatego, że się podziwiali. Efektem połączenia miłości i podziwu był wzajemny szacunek, co zapowiadało dłuższy związek.
Ale po kilku miesiącach wspólnego mieszkania Ta Jedyna zadzwoniła do mnie. Jej głos drżał z nerwów. Prosiła, żebym porozmawiał z bratem, bo dzieje się z nim coś dziwnego.
– Coś dziwnego? – Nie rozumiałem.
– Zmienił się.
– To aktor. Każdy aktor się zmienia. Taka jego praca.
– Nie, to nie to. Stał się nerwowy, rozkojarzony. Rozmawia ze sobą albo nagle zamyśla się i nie słyszy, co się do niego mówi.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._