- promocja
Pustynna włócznia. Księga 1 - ebook
Pustynna włócznia. Księga 1 - ebook
Sto tysięcy ludzi walczących ramię w ramię liczy się o wiele więcej niż sto milionów kulących się ze strachu.
Dlaczego cierpimy? Przez alagai!
Dlaczego Hannu Pash jest konieczna? Przez alagai! Bez alagai cały ten świat byłby niebiańskim rajem, spoczywającym w objęciach Everama...
Jaki masz cel w życiu? Chcę zabijać alagai!
A jak umrzesz? W szponach alagai! Dal`Sharum nie umierają w łóżkach ze starości! Nie padają ofiarą słabości bądź głodu! Dal`Sharum giną w bitwie, walczą, póki nie zasłużą na raj.
Śmierć alagai! Chwała Everamowi!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-534-4 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Demony umysłu
333 ROK PLAGI, ZIMA
W nocy przed nowiem, gdy panowały ciemności tak głębokie, że znikł nawet wąziutki rożek księżyca, w czerni za niewielkim zagajnikiem z Otchłani zaczęło się sączyć prawdziwe zło.
Mroczna mgła gęstniała powoli, aż ukształtowała się w parę gigantycznych demonów o szorstkiej brunatnej skórze poznaczonej sękami i guzami niczym kora drzewa. Zgarbione, mierzyły sobie dziewięć stóp wzrostu, a ich zakrzywione szpony wbijały się głęboko w zamarzniętą ziemię. Stwory stały nieruchomo i węszyły. Ich czarne oczy śledziły otoczenie, a w gardzielach narastał głuchy warkot.
Usatysfakcjonowane, demony rozdzieliły się i przycupnęły, gotowe do skoku. Za nimi mrok gęstniał i rozlewał się na runo leśne. Wtedy pojawiła się kolejna para eterycznych kształtów.
Były smukłe i drobne, mierzyły najwyżej pięć stóp wzrostu, a ich ciemna skóra była gładka, w przeciwieństwie do zniekształconych pancerzy ich większych braci. Szpony wieńczące delikatne palce wydawały się kruche, cienkie i proste niczym wymodelowane paznokcie kobiety. Oblicza nowych przybyszów były płaskie, pozbawione pysków, a w ustach widniały rzędy ostrych zębów.
Istoty miały wielkie oczy bez powiek, a głowy ogromne, wręcz rozdęte, ze stożkowato zwieńczonymi, wysokimi czaszkami. Skórę ich znaczyły guzy oraz żyły, pulsujące wokół drobnych rogów.
Przez dłuższą chwilę obaj przybysze wpatrywali się w siebie. Ich czoła pulsowały, jakby powietrze między nimi przeszywały wibracje.
Jeden z większych demonów dostrzegł ruch w krzakach. Doskoczył i z przerażającą prędkością wyłowił szczura z kryjówki. Uniósł go wyżej i przyjrzał mu się z zaciekawieniem. W tej samej chwili jego pysk upodobnił się do szczurzego. Nos i wąsy przeszyła seria skurczy, gdy z górnej szczęki wyrosły dwa długie siekacze. Język potwora prześlizgnął się po zębach, jakby badał ich ostrość.
Jeden z mniejszych demonów odwrócił się, by przyjrzeć się znalezisku. Zmiennokształtny wyszarpnął szponem wnętrzności gryzonia, po czym odrzucił na bok truchło. Na rozkaz swego księcia obaj zmiennokształtni przeobrazili się w ogromne wichrowe demony.
Demony umysłu aż zasyczały, gdy wyszły z zakątka, gdzie panowały absolutne ciemności, w blask gwiazd. Światło im nie przeszkadzało. Z ich ust dobyły się chmurki pary. Zostawiając pazurzaste ślady w śniegu, podeszły do zmiennokształtnych. Większe demony pochyliły się nisko, by książęta mogli wspiąć się na ich grzbiety. W chwilę później wzbiły się w powietrze.
W drodze na północ otchłańce minęły wiele innych demonów. Bez względu na to, czy małe czy duże, wszystkie kuliły się, aż książęta przelecieli dalej, ale bez wahania ruszały za zewem, który nadal wibrował w powietrzu.
Zmiennokształtni wylądowali na wysokim wzniesieniu, a demony umysłu zsunęły się z ich grzbietów, by popatrzeć na widok u swoich stóp. Na równinie obozowała ogromna armia, rozliczne namioty odcinały się nieskazitelną bielą od zabłoconego śniegu, który zamarzał z nadejściem nocy. Wielkie, garbate zwierzęta juczne stały spętane w kręgach mocy, przykryte kocami dla ochrony przed zimnem. Runy wokół obozu były mocne, lecz nad bezpieczeństwem czuwały też grupy strażników o twarzach owiniętych w czarne płótno. Nawet z tej odległości demony umysłu czuły moc bijącą od runicznej broni wartowników.
Za runami chroniącymi obóz widać było leżące pokotem ciała demonów, oczekujących na wschód dziennej gwiazdy i śmierć w płomieniach.
Jako pierwsze na wzniesienie, gdzie zatrzymali się książęta, dotarły demony ognia. Utrzymując nakazany szacunkiem dystans, rozpoczęły swój taniec podziwu i oddania, wywrzaskując wyrazy uwielbienia.
Wystarczyło, by przez czoło władcy przemknął pojedynczy impuls, a demony natychmiast ucichły. Noc spowiła śmiertelna cisza, pomimo że zastęp demonów, zwabionych książęcym zewem, rósł z każdą chwilą. Demony ognia i drzew stały ramię w ramię, zapomniawszy o nienawiści rasowej, a demony wichrowe krążyły nad ich głowami.
Demony umysłu o pulsujących czołach nie zwracały uwagi na rosnące zgromadzenie. Spojrzenia wbiły w równinę u swych stóp. Po chwili jeden zerknął na zmiennokształtnego, przekazując mu swe życzenie, i ciało podwładnego natychmiast zaczęło topnieć i się rozdymać, aż uformowało się w ogromnego demona skał. Zebrane istoty w ciszy ruszyły za nim w dół zbocza.
Obaj książęta pozostali na wzniesieniu w towarzystwie drugiego zmiennokształtnego. Tylko patrzyli.
Gdy byli już blisko obozu, nadal skryci w mroku, zmiennokształtny zwolnił i skinął, puszczając przodem ogniste demony ognia, najmniejsze i najsłabsze ze wszystkich przybyszów z Otchłani. Ich ślepia zajaśniały ogniem, a z pysków strzeliły płomienie. Wartownicy dostrzegli je natychmiast, ale demony ognia były szybkie, o wiele za szybkie, i nim ludzie wszczęli alarm, przypadły do runów, ziejąc płomieniem.
Ognista ślina zasyczała w zetknięciu z runami, ale na rozkaz demonów umysłu atakujące demony skupiły się na śniegu, który ludzie wygarnęli na granice obozu. Oddechy napastników błyskawicznie zamieniały śnieg w parę. Wartowników chroniły runy, ale wokół obozowiska buchnęły kłęby gęstej mgły, parzącej oczy i gardła nawet przez zawoje.
Jeden ze strażników puścił się biegiem przez obóz, uderzając w głośny dzwon. Pozostali nieustraszenie wyskakiwali za runiczną barierę i atakowali najbliższe demony. Iskry aż się sypały, gdy magiczna broń przebijała ostre, nachodzące na siebie łuski.
Pozostałe demony przypuszczały ataki z flanek, ale ludzie walczyli zespołowo, chroniąc się nawzajem runicznymi tarczami. Wewnątrz obozu rozległy się krzyki, na pomoc walczącym już spieszyli kolejni wojownicy.
Lecz wtedy pod osłoną mgły i ciemności ruszył hufiec dowodzony przez zmiennokształtnego. Triumfalne okrzyki wartowników w jednej chwili przeszły we wrzask przerażenia, gdy demony wychynęły z mgieł.
Prowadzący hufiec zmiennokształtny jako pierwszy obalił człowieka ciężkim ogonem. Kiedy nieszczęśnik padł, demon pochwycił go za nogę i poderwał. Kręgosłup strażnika pękł z trzaskiem.
Ludzi, którzy stanęli na drodze zmiennokształtnemu, zmiażdżyło ciało zabitego kamrata.
Pozostałe demony ruszyły do ataku, lecz z kapryśnym szczęściem. Nie zdążyły wykorzystać przewagi i choć pokonały wartowników, zmarnowały sporo cennego czasu na rozszarpywanie ciał, zamiast szykować się do natarcia na resztę ludzi.
Z obozowiska wybiegało coraz więcej mężów o przesłoniętych twarzach, którzy bez namysłu wpadali między demony i zabijali je z płynną brutalnością. Runy pokrywające ich ostrza i tarcze rozbłyskiwały w ciemnościach.
Demony umysłu ze wzniesienia beznamiętnie przyglądały się bitwie. Nie przejmowały się, że tak wielu sposród ich pobratymców pada ofiarą wrogich włóczni. Przez skroń jednego z nich przemknął impuls, który posłał rozkaz zmiennokształtnemu na polu walki.
Ten błyskawicznie cisnął trupem w jeden ze słupów runicznych wokół obozu, przewracając go i tworząc tym samym wyłom. Kolejny impuls sprawił, że walczące potwory oderwały się od ludzi i wdarły do wrogiego obozowiska.
Zaskoczeni wojownicy odwrócili się i ujrzeli, jak demony ognia skaczą wokół namiotów, które zaczynają płonąć, usłyszeli wrzaski kobiet i dzieci, gdy otchłańce przedarły się przez osmalone runy wewnętrzne.
Poniósł się wielki krzyk, gdy wojownicy runęli na ratunek bliskim. Szeregi się załamały. W okamgnieniu zwarte, waleczne oddziały ludzi rozpadły się na tysiące jednostek, niewiele groźniejszych od innych ofiar.
Zanosiło się na to, że lada chwila obóz zostanie zniszczony i spalony do cna. Nagle z namiotu w centrum obozu wyłoniła się samotna postać. Podobnie jak wojownicy mężczyzna nosił czarne ubranie, lecz płaszcz i zawój miał śnieżnobiałe. Nad brwiami połyskiwała mu wąska złota korona, a w dłoni błyszczała metalowa włócznia. Książęta aż zasyczeli na jego widok, wojownicy zaś zaczęli wiwatować. Demony umysłu skrzywiły się z pogardą, słysząc chrząknięcia i skomlenia, którymi ludzie się porozumiewali. Oni pojmowali jednak, co się dzieje: wojownicy to szeregowe demony, a ten mężczyzna był ich umysłem.
Pojawienie się charyzmatycznego przybysza sprawiło, że zbrojni na powrót zwarli szyki. Jeden z oddziałów ruszył, by zablokować wyłom. Dwa kolejne rzuciły się do walki z ogniem. Następny odprowadził bezbronnych w bezpieczne miejsce.
Pozostałe zaś ruszyły naprzód, oczyszczając obóz z demonów, które nie były już w stanie stawić czoła ludziom. Po zaledwie kilku chwilach ziemię zasłały ciała demonów. Zmiennokształtny, wciąż pod postacią demona skał, wkrótce pozostał sam na placu boju. Poruszał się zbyt szybko, by włócznie mogły mu zagrozić, ale nie zdołał się przebić przez tarcze bez ujawniania swej prawdziwej natury.
Kolejny impuls sprawił, że zmiennokształtny rozpłynął się, zniknął wśród cieni i wymknął się przez niewielką lukę między runami ochronnymi. Ludzie nadal przetrząsali obóz, gdy ten stanął już u boku swego pana.
Oba smukłe demony stały jeszcze przez jakiś czas na wzniesieniu, przesyłając sobie bezgłośne wibracje. Potem odwróciły się ku Północy, gdzie ponoć działał inny równie wybitny ludzki umysł.
Jeden z demonów umysłu odwrócił się do swego zmiennokształtnego, który klęczał pod postacią ogromnego wichrowego demona, i wspiął się na jego rozpostarte szeroko skrzydła. Wkrótce zniknął w mroku nocy, tymczasem drugi książę raz jeszcze spojrzał na obozowisko wroga, nadal spowite dymem.1
Fort Rizon
333 ROK PLAGI, ZIMA
Mury otaczające Fort Rizon, wysokie na dziesięć stóp, lecz grube zaledwie na jedną, zakrawały na kpinę. System obronny miasta prezentował się gorzej niż w najpodlejszym z pałaców Damaji. Sieciarze nie potrzebowali nawet wzmocnionych stalą drabin, większość po prostu wspinała się po występach muru i przechodziła bez wysiłku na drugą stronę.
– Ludzie tak słabi i niedbali wręcz proszą się o to, by ich podbić – rzekł Hasik.
Jardir parsknął, ale nie powiedział ani słowa.
Przednia straż, złożona z elitarnych wojowników Jardira, wyszła z ciemności. Tysiące stóp obutych w sandały deptało zaśnieżony ugór wokół miasta. Podczas gdy ludzie z zielonych łąk nocą kryli się tchórzliwie za swymi runami, Krasjanie śmiało rzucali wyzwanie rojącym się demonom. Nawet one ustępowały z drogi tak ogromnej armii Świętych Wojowników.
Zbrojni zgromadzili się pod miastem, ale zwlekali ze szturmem. Ludzie przecież nie atakują innych ludzi w nocy. Gdy mrok rozjaśnił pierwszy brzask, opuścili zasłony, by wrogowie mogli ujrzeć ich twarze.
Rozległo się kilka pogardliwych parsknięć, gdy Wypatrywacze pokonali strażników, a potem z przeciągłym skrzypieniem skrzydła bramy rozwarły się przed hufcami Jardira. Z dzikim rykiem sześć tysięcy wojowników dal’Sharum wdarło się do miasta.
Zanim Rizończycy zorientowali się, co się stało, Krasjanie już wyważali drzwi kopniakami, wywlekali mężczyzn z łóżek i nagich ciskali w śnieg.
Otaczające Fort Rizon pola uprawne zdawały się ciągnąć w nieskończoność. W mieście żyło o wiele więcej ludzi niż w Krasji, ale Rizończycy nie byli wojowniczym narodem i padali pod ciosami wyćwiczonych siepaczy Jardira niczym źdźbła trawy pod ostrzem kosy. Ci, którzy usiłowali się wyszarpnąć, kończyli z naderwanymi mięśniami i złamanymi kośćmi. Ci, którzy chwycili za broń, ginęli.
Jardir przyglądał się temu ze smutkiem. Okaleczenie lub śmierć odbierały szansę na zdobycie chwały podczas Sharak Ka – Wielkiej Wojny – lecz było to zło konieczne. Chcąc wykuć z ludzi Północy miecz przeciwko narodowi demonów, Jardir musiał w pierwszej kolejności zahartować ich, tak jak młot kowalski hartuje ostrze włóczni.
Kobiety wrzeszczały, gdy ludzie Jardira hartowali pojmanych w inny sposób. Zło konieczne. Nadchodziła Sharak Ka i nowe pokolenia wojowników musiały zrodzić się z nasienia prawdziwych mężczyzn, a nie tchórzy.
Jayan, syn Jardira, uklęknął przed nim na jedno kolano. Czubek włóczni pomazany był krwią.
– Miasto należy do ciebie, ojcze.
Jardir pokiwał głową.
– A skoro miasto jest nasze, panujemy nad równinami.
Jayan doskonale się sprawił, chociaż po raz pierwszy dowodził w boju. Gdyby przyszło się mierzyć z demonami, Jardir sam poprowadziłby atak, ale nie chciał plamić Włóczni Kajiego ludzką krwią. Chociaż zbyt młody na białą przesłonę kapitana, Jayan był jednak pierworodnym synem Jardira, krwią samego Stwórcy. Silny, niewrażliwy na ból – zanosiło się, że będzie szanowany zarówno jako wojownik, jak i kleryk.
– Wielu mieszkańców miasta zbiegło – dodał Asome, który stanął za plecami brata. – Ostrzegą wsie, a wtedy zbiegnie ich jeszcze więcej. Całe tłumy unikną oczyszczenia nakazanego przez prawo Evejah.
Jardir spojrzał na niego uważnie. Asome był młodszy o rok od brata, drobniejszy i szczuplejszy. Odziany w białe szaty dama, nie nosił ani broni, ani pancerza, ale Jardir nie dał się tym zmylić. Młodszy syn był bez wątpienia ambitniejszy i bardziej niebezpieczny z dwójki, a już na pewno od reszty młodszych braci.
– Póki co uciekają – odpowiedział. – Ale zostawiają zapasy żywności, na dodatek umykają prosto w śnieg i lód, który pokrywa zimą ich zielone pola. Słabsi zginą, oszczędzając nam wysiłku, a tych silniejszych znajdziemy w odpowiednim czasie. Doskonale się sprawiliście, moi synowie. Jayan, wyznacz ludzi, niech znajdą budynki do przetrzymywania jeńców, zanim pomrą z zimna. Wydzielcie chłopców, których poddamy Hannu Pash. Jeśli uda nam się wytrzebić z nich tę północną słabość i kruchość, być może przyćmią swoich ojców. Silniejszych mężczyzn wykorzystamy jako pierwszą linię w bitwach, a słabsi będą moimi niewolnikami. Każdą płodną kobietę można przeznaczyć do rozrodu.
Jayan przytknął pięść do klatki piersiowej i skinął głową.
– Asome, daj znać pozostałym dama, by zaczynali – rzekł Jardir i Asome się ukłonił.
Jardir przyglądał się, jak jego odziany na biało syn odchodzi, by wypełnić polecenie. Klerycy przekażą chin słowo Everama, a tym, którzy nie przyjmą go do serca, zostanie ono wciśnięte w gardła.
Zło konieczne.
Tego popołudnia Jardir spacerował po usłanych grubymi dywanami podłogach posiadłości, którą wybrał na kwaterę w Forcie Rizon. W porównaniu z jego pałacami w Krasji, miejsce przedstawiało się żałośnie, ale po długich miesiącach spania w namiocie po opuszczeniu Pustynnej Włóczni cieszył się z każdej namiastki cywilizacji.
W prawej dłoni ściskał Włócznię Kajiego, podpierając się nią niczym laską. Rzecz jasna, nie potrzebował się na niej wspierać, ale ta starożytna broń doprowadziła go na szczyt chwały i nigdy się z nią nie rozstawał. Jej tępy koniec stukał o dywany przy każdym kroku wojownika.
– Abban się spóźnia – powiedział Jardir. – Powinien już tu być, nawet jeśli podróżuje z kobietami.
– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tolerujesz tego khaffit, ojcze – rzekł Asome. – Tego wieprzojada należałoby skazać na śmierć tylko za to, że ma czelność na ciebie patrzeć, a jednak ty zasięgasz jego rady, jakby był ci równy i miał prawo przebywać na dworze.
– Sam Kaji zmusił khaffit, by wykonywali zadania dla nich odpowiednie – odparł Jardir. – Abban wie więcej od nas o zielonych krainach, a mądry przywódca nie może taką wiedzą wzgardzić.
– A cóż to niby za wiedza? – zapytał Jayan. – Gleboryjce to co do jednego tchórze i słabeusze, w niczym nie są lepsi od samych khaffit. Nie nadają się nawet na niewolników czy żołnierzy pierwszej linii.
– Jesteś nazbyt pochopny – rzekł Jardir. – Nie próbuj mi udowodnić, że posiadłeś całą wiedzę tego świata. Tylko Everam wie wszystko. Evejah uczy, że należy poznać swoich wrogów, a my wiemy bardzo niewiele o ludziach z Północy. Jeśli mam poprowadzić ich na Wielką Wojnę, trzeba czegoś więcej, niż tylko zabijać i panować. Trzeba ich zrozumieć. A jeśli wszyscy ludzie z zielonych łąk są niewiele lepsi od khaffit, któż objaśni mi ich naturę lepiej niż khaffit właśnie?
Dokładnie w tym momencie rozległo się pukanie i do wnętrza, utykając, wszedł Abban. Jak zwykle tłusty kupiec odziany był w bogate jedwabie i futra, bardziej odpowiednie dla kobiety niż dla mężczyzny. Chyba stroił się tak krzykliwie głównie po to, by drażnić surowych, przeczulonych na punkcie pozorów dama oraz dal’Sharum.
Strażnicy poszturchiwali kupca, gdy przechodził, nie szczędzili mu też wyzwisk, ale wiedzieli, że wzbronienie mu wstępu nie byłoby najmądrzejszym pomysłem. Ich osobiste przekonania nie miały nic do rzeczy – nie pozwalając mu wejść, ryzykowali, że ściągną na siebie gniew Jardira, a na to nikt nie miał najmniejszej ochoty.
Kulawy khaffit dotarł przed tron, ciężko wspierając się na lasce. Pomimo zimna na jego poczerwieniałej, pulchnej twarzy perlił się pot.
Jardir przyjrzał mu się z obrzydzeniem. Bez wątpienia Abban przybywał z ważnymi wieściami, ale miast je ujawnić, tylko ciężko dyszał, próbując złapać oddech.
– No? – warknął Jardir, czując, że jego cierpliwość się kończy. – O co chodzi?
– Musisz coś zrobić! – sapnął Abban. – Oni palą spichrze!
– Co takiego? – wrzasnął Jardir. Zerwał się na równe nogi, złapał Abbana za ramię i szarpnął tak, że khaffit aż krzyknął z bólu. – Gdzie?
– W północnej części miasta! – powiedział Abban. – Nawet stąd można dostrzec dym!
Jardir wybiegł na schody prowadzące do pałacu i natychmiast wypatrzył słup dymu. Odwrócił się do Jayana.
– Biegnij! – rozkazał. – Pożar trzeba natychmiast ugasić, a odpowiedzialni mają stanąć przed moim obliczem.
Młodzieniec kiwnął głową i popędził ulicą. Wyszkoleni wojownicy bez słowa ruszyli za nim niczym stado ptaków zrywających się do lotu. Jardir odwrócił się do Abbana.
– To ziarno będzie ci potrzebne, jeśli chcesz wyżywić ludzi przez całą zimę – rzekł kupiec. – Będziesz potrzebował każdego ziarenka, każdego kłosa. Ostrzegałem cię.
Niespodziewanie przypadł doń Asome, pochwycił za nadgarstek i wykręcił mu rękę za plecy. Abban zawył.
– Nie będziesz zwracał się do Shar’Dama Ka takim tonem! – warknął.
– Dość tego – rzekł Jardir.
Asome zwolnił uścisk i Abban padł na kolana, po czym oparł się dłońmi o stopień i dotknął go czołem.
– Dziesięć tysięcy próśb o wybaczenie, Wybawicielu – wychrypiał.
– Pamiętam twoje tchórzliwe ostrzeżenia, by nie ruszać w chłody Północy – rzekł Jardir, gdy Abban szlochał u jego stóp. – Nie opóźnię jednak dzieła Everama tylko i wyłącznie ze względu na to!
Kopnął śnieg na schodach.
– Lód czy burze piaskowe też mnie nie powstrzymają! – dodał. – Jeśli zabraknie nam jedzenia, weźmiemy je po drodze od chin, którzy żyją w dostatku.
– Oczywiście, Shar’Dama Ka – wykrztusił Abban z twarzą wtuloną w ziemię.
– Czekałem na ciebie o wiele za długo, khaffit – rzekł Jardir. – Idź teraz do jeńców i odnajdź swych partnerów handlowych.
– Jeśli nadal żyją – odparł Abban. – Widziałem setki trupów na ulicach.
– To twoja wina. – Jardir wzruszył ramionami. – Powinieneś był się pospieszyć. No, idź już, znajdź przywódców tych ludzi.
– Dama każe mnie zabić z chwilą, gdy wydam pierwsze polecenie, nawet jeśli będę działał w twoim imieniu, o wielki Shar’Dama Ka – rzekł Abban.
Nie mylił się. W świetle prawa Evejah każdy khaffit, który ośmieli się rządzić lepszymi od siebie, ma zostać zabity na miejscu, a było wielu, którzy zazdrościli kupcowi pozycji doradcy Jardira i z radością ujrzeliby koniec Abbana.
– Poślę z tobą Asome – stwierdził Jardir. – Nawet najbardziej zajadły fanatyk nie ośmieli się zakwestionować twoich decyzji.
Abban pobladł, gdy Asome podszedł bliżej, ale pokiwał głową.
– Jak każesz, Shar’Dama Ka.