Puszczyk - ebook
Puszczyk - ebook
przyjaciel spadł z drabiny akurat w wieczór, gdy wreszcie zdecydował się udostępnić mu pełen osobistych zapisków egzemplarz książki Tomasza a Kempis. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci księdza, staje wobec pytań dotyczących własnego życia. Zaczyna wątpić, czy jego ucieczka z miasta i zamieszkanie w starym domku na skraju lasu miało sens. Niespodziewanie do jego rąk trafia pamiątka rodzinna, obraz przedstawiający rozbitka na brzegu morza. Czy to stare płótno przyniesie mu jakieś przesłanie? Czy okaże się kluczem do prawdziwego szczęścia?
Znakomita intryga kryminalna, przeplatająca się z wątkiem miłosnym, ubarwiona legendami i pełnymi humoru scenkami z polskiej wsi, jest jak zawsze dla Grzegorczyka tylko pretekstem do zajrzenia w głąb ludzkiej duszy.
Puszczyk to opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno, aby zacząć na nowo i pokonać samego siebie. Wystarczy odważyć się każdego dnia pójść o jeden krok dalej, w puszczę.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-142-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgrałeś się przy zielonym stoliku
Czy z kobietami w gorączce
opętałeś duszę małością
i w tej momentu palączce
ślepo gnasz we własne próchno…
Stanisław Wyspiański, „Wesele”
1
W niedzielę wieczorem przyszedł esemes od Michała. „Tęsknię”. Jedno słowo — niczym jedno ziarno rzucone w nadziei, że w imię naszej starej przyjaźni wykiełkuje w moim sercu. Od paru miesięcy nasze relacje nie tyle się ochłodziły, ile stały się naskórkowe. Niby naturalna kolej rzeczy. Po śmierci matki przeprowadziłem się do chatki w Puszczy Noteckiej i wziąłem bezpłatny urlop. Moja przyjaźń czy też nadzwyczajne stosunki z prezesem były dla mnie źródłem specjalnych przywilejów, ale i zazdrości wielu pracowników wydawnictwa Błękitne. Michał miał naturę skomplikowaną. Co rusz mi powtarzał, żebym nie przejmował się podjazdami piesków szarpiących mnie za nogawki, ale często odnosiłem wrażenie, że pozwalał im działać. Tak było choćby wtedy, gdy w czasie mojej nieobecności zajęli biurko, przy którym siedziałem od lat. I była to kropla, która zaważyła na mojej decyzji, żeby nigdy z urlopu nie wracać.
Esemes sprawił mi lekką satysfakcję. Coś jednak dla niego znaczę. Jak to miło się dowiedzieć, że do czegoś jesteśmy komuś nieodzowni, wbrew obiegowemu powiedzeniu, że nie ma ludzi niezastąpionych. Odpowiedziałem: „Cesarzu, będę we wtorek”. Uwielbiał te hołdy lenne.
Tak, to była bardzo dobra informacja. Lubiłem Michała.
Przez te pięć miesięcy, od czasu zamieszkania w puszczy, przeżyłem więcej niż przez pięćdziesiąt lat mojego życia. Rok 2007 jest dla mnie cezurą, jak wojna czy rewolucja. Przeżyłem miłość, odnalazłem pasje, zbudowałem dom, a raczej go wyremontowałem, zrzuciłem z siebie lęk, który sprawiał, że żyłem pomniejszony do wymiarów orzeszka laskowego. Przeżyłem też i zawód — Krystyna definitywnie mnie opuściła, ale niczego nie żałowałem. Otworzyła mnie na życie… Widocznie nie była mi pisana. Ale jest Iwona. Nie, w żadnym razie nie traktuję jej jako pocieszenia. Myślę, że Krystyna była drogą prowadzącą do niej.
Ostatnio jednak coraz częściej docierało do mnie, że muszę na życie spojrzeć realistycznie. Puszcza puszczą, miłość miłością, ale trzeba na to zapracować. Kończy się lato. Połowa września. I choć dni nadal są niebywale ciepłe, podświadomie człowiek zaczyna myśleć o zabezpieczeniu się na zimę. Może by tak więc zalegalizować pisanie? Powód, dla którego przed laty zaniechałem planów pisarskich, odszedł, to znaczy zmarł.
2
W drzwiach prezesa minąłem się z wysokim blondynem w ciemnych okularach.
— Wszystko będzie dobrze. Pomyślimy, pomyślimy — zapewniał go na odchodnym Michał.
Ta cecha charakteru bez wątpienia świadczyła o jego kulturze. Dziesiątki interesantów zawracało mu głowę. Był więźniem komórki wydzwaniającej dzień i noc. Atakowali go wszędzie. Mógłby wybuchnąć, przegonić, a on niezmiennie odpowiadał: „Pomyślimy…”.
— Proszę, wejdź, przepraszam, że czekałeś — uśmiechnął się usprawiedliwiająco.
Drzwi się zamknęły. Michał klapnął na skórzany fotel obrotowy. Podrapał się za uchem. Coś dziwnego uderzyło mnie w jego twarzy. Bródka! Niestety postarzała go o kilka lat, postanowiłem więc jej nie zauważyć. Nigdy nie majstrował przy swoim wyglądzie.
— Wybawiłeś mnie — westchnął.
— Kto to był?
— Tak zwany autor.
— Czego chciał?
— Tego, co wszyscy: wydać książkę. Został mu najwyżej rok życia, więc nie ma ani chwili do stracenia.
— A co mu jest?
— Dokładnie nie wiem. Ale sądzę, że Pan Bóg wymyślił śmierć po to, żeby autorzy mieli powód do wydawania książek. To już trzeci w tym miesiącu, który wyciąga ten argument. Pamiętasz Fusbauma? Też groził, że jak mu nie wydamy w ciągu paru tygodni tomiku wierszy, to już ich przed śmiercią nie zobaczy. Siedząc dokładnie na twoim miejscu, opisywał, jak wygląda śmierć. Oddech coraz płytszy i takie tam. Myślałem, że już nie wyjdzie z tego pokoju. Zlitowałem się. Wydałem mu pięknie, w twardej oprawie. Niech się nacieszy. Mija pół roku. Wchodzi Fusbaum i mówi, że spodziewają się dziecka. „Kto?” „No ja z Jolką”. „Z jaką Jolką?” „Żenię się…” Widzisz, jak wydanie książki może człowieka postawić na nogi.
Cała odwaga, z jaką wybierałem się do Michała, uleciała.
— To ja już chyba pójdę… — powiedziałem. Trochę teatralnie, nie zamierzałem bowiem poddawać się tak łatwo.
Zbaraniał. Wizyta będąca owocem jego tęsknego esemesa dopiero się zaczęła.
— O co chodzi? Też umierasz?
— Wedle twojego opisu tak. Mam pomysł na powieść.
Uniósł brwi i podrapał się po bródce.
— I nie ukrywam, że przydałaby mi się zaliczka… — dodałem, również unosząc brwi i rozkładając ręce.
— No proszę, Madejek, debiut w wieku starczym! — roześmiał się trochę ironicznie, a może tak mi się tylko wydawało. — Wiesz, co to znaczy wiek starczy?
— No?
— Starczy, czyli dość. Więc podziwiam, że tobie się chce zaczynać.
Westchnąłem.
— Debiut jak debiut. Już kiedyś coś wydałem. Wtedy jeszcze handlowałeś ogórkami.
Michał nie dał się sprowokować. Wydawnictwo wykupił, dorobiwszy się na kilku sklepikach spożywczych. Pracowałem w nim dłużej niż on, jeszcze zanim został właścicielem.
— A to ciekawe. Pochwal się, może wznowimy.
— Może? — udałem zdziwionego. — Wybrzydzasz?
Uśmiechnął się. Jest nieźle. Poczułem jakiś wytworny zapach. Nie pamiętam, żeby wcześniej Michał się skrapiał.
— O czym ta książka? Znaczy ta nowa — spytał.
— Materiał mam na zbrodnię i karę, czy raczej na winę i karę. Facet ucieka z miasta, kupuje kawałek ziemi w puszczy. W czasie pięknego majowego spaceru z aparatem znajduje w koronie drzewa wisielca. Po pewnym czasie w jego życiu pojawia się piękna wdowa po denacie. Romans, trochę historii, myślę, że dobrego humoru. Bohater trochę będzie mnie przypominał. Chcę mu dolepić parę moich perypetii cukrzycowych. Temat niewyeksploatowany.
— No cóż, w życiu robiłem różne głupstwa, to posponsoruję i ciebie. Człowiek się zbawi tylko przez dobre uczynki. — Urwał, jakby nad czymś się zastanawiał. — U mnie, Stasinek, też się wiele dzieje.
Zachęciłem go ciepłym uśmiechem do wyznań.
— Rozwodzę się. Muszę żyć z czystym sumieniem. Tyle lat się oszukiwałem. Albo siebie, albo żonę.
Nagle zgubił żartobliwy ton. Zaczął się pompować.
— Widzisz, cały czas wmawiałem sobie, że będąc wierny Irenie, jestem dobrym człowiekiem. Na nic to się zdało. Małżeństwo spróchniało, a ja byłem wierny próchnu. To chore. Męczyłem się, a przede wszystkim ją. Aż w końcu stwierdziłem, że jeśli nie zdradzę Ireny, to się rozpadnę. — Przerwał i nie czując śmieszności, zaczął „ćwiczyć miny” niczym Mussolini na trybunie. Wydymał i wciągał wargi, mrużył powieki, by po chwili wyrzucić z nich fascynujące gałki oczne. Zupełnie jakby miał przed sobą niewidoczne dla mnie lustro. — Stasinek, uwierz mi, mam sporo kumpli, którzy nie wytrzymali i z tego powodu gryzą piasek. Mężczyzna, który co jakiś czas nie zdradza żony, a jest to jego wewnętrzną potrzebą, dostaje zawału. To tylko kwestia czasu. Dlatego stanem naturalnym, powiedziałbym: Boskim, jest bycie singlem.
A więc dlatego tak się za mną stęsknił. Pośród zmienności jego życia miałem być wartością trwałą, dającą mu poczucie, że nie wszystko jest płynne. Arka przymierza między starym a nowym Michałem.
— Tak mówisz? — powiedziałem po chwili. — A mnie się wydawało, że Pan Bóg nie chciał być singlem i dlatego stworzył człowieka.
— Stasiu, ja nie żartuję. O mało nie umarłbym idiotą.
— Coś ty, a ja właśnie zamierzam przeprowadzić eksperyment w odwrotnym kierunku.
— To znaczy?
— Zamierzam się pobrać!
— Co?! — roześmiał się diabolicznie. Po chwili szyderczy śmiech przeszedł we współczucie.
— Mówię serio — próbowałem go usadzić.
Michał gwizdnął z wrażenia. Informacja go podnieciła, odpiął guzik koszuli i podrapał się po owłosionej klatce.
— Co to za dupencja zdobyła twierdzę nie do zdobycia?
— Iwona…
— Jaka Iwona?…
— No nasza.
Zakrztusił się. Nabrał powietrza. Zajrzał mi głęboko w oczy. Potem dotknął mojego czoła.
— Nie wierzę, to niemożliwe. Przecież ona… Ta okularnica?
W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, że nieprawda, że przeszła metamorfozę, ale uznałem to za dość poniżającą dyskusję. Ostrzegłem go więc tylko, że wszystko, co powiedziałem, jest jak najbardziej na serio, proszę więc, aby mnie nie zranił jakimś swoim wulgarnym dowcipem.
— Pójdę już…
Zorientował się, że przesadził.
— Znasz mnie, żartowałem. Nie puszczę cię! Zapraszam na obiad. Nie obrażaj się!
— Nie jestem obrażony, po prostu muszę już lecieć.
— Rozumiem, Stasiu. Ale co do książki, jesteśmy dogadani. Zaliczka trzydzieści tysięcy, jak dla brata.
Zdumiało mnie, że prezes nienękany proponuje mi pieniądze.
— Zmień na trzydzieści jeden, a jeśli jesteś skąpy, to na dwadzieścia dziewięć. Kiedyś mi się śniło, że prowadzisz wydawnictwo „Judasz”.
Zmrużył jedno oko i pokręcił głową.
— Ty cholero! To kiedy dostarczysz to wiekopomne dzieło?
— Myślę, że trzy miesiące… Jak się zepnę… — zapędziłem się. Nie wiem, czy to wiara we własne siły, czy wizja tak pięknej sumy pchnęła mnie do tej arcyodważnej deklaracji.
— Bomba! Jutro każę przygotować umowę. W przyszłym tygodniu przeleję ci na konto.
Uścisnął mi serdecznie rękę, jakby chcąc mnie pocieszyć.
Wychodząc, wstąpiłem jeszcze do Myszki, aby jej zakomunikować o swoim wielkim sukcesie. Uśmiechałem się trochę na wyrost, aby nie dać po sobie poznać, że Michał uraził mnie słowami, o których, jak miałem nadzieję, ona nigdy się nie dowie. Ewakuowałem się czym prędzej z wydawnictwa. Za dużo tu życzliwych, w których wieść o mojej zaliczce mogłaby wyzwolić instynkty mordercze.
Uzgodniłem z Myszką, że jadę do jej — naszego? — mieszkania i czekam na nią. Moja wizyta okazała się opatrznościowa. Po wejściu do łazienki ujrzałem cieknącą rurkę przy dolnopłuku. Nie był wymieniany chyba ze dwadzieścia lat. Wyobraziłem sobie, co by się stało, gdybym przyjechał godzinę później. Posadzka była zalana i woda już zaczęła wylewać się na korytarz. Zakręciłem główny zawór i pojechałem do marketu kupić nową spłuczkę. Remont łazienki w Rojnie procentował odwagą działania. Dwa miesiące wcześniej byłoby mnie stać jedynie na telefon do administratora.
Myszka zastała mnie klęczącego przed sedesem.
— Co się stało?! — krzyknęła zdziwiona.
— Zapobiegłem potopowi — wyjaśniłem skromnie. Zrobiła wielkie oczy.
— To ty potrafisz robić takie rzeczy?
— Jeszcze większe…
— Mój ty kochany hydrauliku.
Przytuliła się do mnie i dała całusa.
Kończyłem robotę, a Myszka w tym czasie przygotowała kolację. Niestety efektu końcowego nie było, w ostatniej chwili zreflektowałem się, że nie kupiłem zwężki i nie mogłem uruchomić spłuczki.
— Nie szkodzi, dokończysz rano — Iwona uspokoiła mnie kolejnym soczystym całusem.
— Nie mogę. Rano muszę być w Rojnie, przychodzi Szczupak zamontować wieżę obserwacyjną.
— Po co ci wieża? — spytała.
— Żeby być ponad ziemią. Wiesz, co to za rozkosz sprawować kontrolę?
— Wiem, dlatego lubię nosić obcasy — spojrzała na mnie z wysokości swoich niespełna stu pięćdziesięciu centymetrów i wyciągnąwszy mi z rąk kombinerki, przytuliła się do piersi, a właściwie góry brzucha. Zamknąłem oczy i rozkoszowałem się ciepłem naszych ciał, oddychających w tym samym rytmie. Wrażenie, jakbyśmy siedzieli w łodzi i równo pracowali wiosłami.
Usiadłem na krześle, sadzając sobie Iwonę na kolanach. Ująłem jej twarz w dłonie.
Boże, jaka ona piękna. Gdzie ten Michał ma oczy?
Przy uroczystej kolacji ze świecami wzniosła toast, by uczcić narodziny pisarza — wedle znanej definicji pisarz to ten, któremu płacą za pisanie.
— No i za hydraulika — dodała. — Jesteś człowiekiem renesansu. Wszystko potrafisz…
Zapaliła papierosa. Wydychała dym, zamykając oczy. Szczęśliwa. Patrzyłem na jej usta puszczające obłoczki. Gdy zgasiła, zdjąłem jej okulary i zatopiłem się w jej źrenicach. Gryzłem jej gorzko-słodkie wargi. Tarła mi uszy swoimi maleńkimi dłońmi i wodziła mi po skórze swoim noskiem. Głowa płonęła.
3
Po siódmej rano zameldowałem się w Rojnie. Ruben szczekał uwięziony w domu. Szczupak z pomocnikiem działali od godziny. Do wystawionych pod odpowiednim kątem słupów zwieńczonych platformą mieli dobudować wieżyczkę z daszkiem pokrytym deskami. Po czterech godzinach budowla była ukończona. Jej wysokość nie powalała — sześć metrów — ale jako że znajdowała się na lekkim wzniesieniu, widok z niej był imponujący. Wziąłem nikona i zrobiłem parę inaugurujących zdjęć. Poprosiłem także Szczupaka, by zapozował do pamiątkowej fotografii.
— Moja wieża Eiffla — rzekłem z dumą.
Koło południa wybrałem się do Melchiora. Znalazłem go w kościele. Spoglądał przez dziurę w dachu. Może patrzył, a może się modlił. Zresztą patrzenie w niebo chyba zawsze jest modlitwą. Dopiero na dźwięk mojego głosu powrócił do rzeczywistości. Trzy dni temu msza, w czasie której uroczyście wprowadzono do kościoła plastikową figurę ojca Pio ofiarowaną przez Helenę Mizerę, zakończyła się zarwaniem sklepienia nad ołtarzem. To nie mógł być przypadek, że sufit runął akurat w chwili przybycia do niej najsławniejszego stygmatyka.
— Co słychać, kochany panie Stanisławie? — spytał ciepło.
— A czy może być coś ważniejszego? — wskazałem ręką na dziurę.
— Pańskie życie, panie Staszku. Kościół bardziej się nim interesuje niż spróchniałym dachem.
Jego dobre oczy mówiły, że to nie tylko pobożny żart.
— Ksiądz powinien pracować w piarze naszego episkopatu. Wizerunek biskupów bardzo by się poprawił. Już mówiłem, że się ksiądz tutaj marnuje…
— Podobnie jak pan. Widocznie to nasze marnowanie ma głębszy sens.
— Ostatnio akurat zaznałem za jego sprawą cudu — wskazałem ręką na figurę ojca Pio.
Twarz księdza rozkwitła w wielkie „och!”.
— Spotkał pan naszą Helenkę?
— To też — uśmiechnąłem się. — Ale… pamięta ksiądz, jak skarżyłem się na alergię? Nie mogłem wchodzić do kościoła z powodu zapachu lilii. Jeden kielich przy ołtarzu wystarczyłby, abym wylądował w szpitalu. Zadzwonił ksiądz, że pani Kuta, dostarczycielka lilii, nie żyje, i mogę się czuć bezpiecznie. Tak więc w niedzielę usiadłem sobie spokojnie w pierwszej ławce. Nagle patrzę, co ja mówię, czuję, że wraz z ojcem Pio wkraczają do kościoła lilie.
— O Boże — ksiądz chwycił się za głowę — przepraszam pana, to było całkowicie nieprzewidziane, te kwiaty dostarczył…
— Nieważne — przerwałem przerażonemu Melchiorowi. — Proszę księdza, to wtedy właśnie wydarzył się cud. Wyjąłem chusteczkę, przygotowując się na atak, a tu nic. Moja alergia zniknęła. Na drugi dzień wszedłem do kościoła, aby się upewnić, że to nie złudzenie. Dosłownie wsadziłem nos w kielichy i żadnej reakcji. Normalnie już bym nie żył.
— No proszę — popatrzył na mnie z niedowierzaniem. — A wie pan, że świadkowie zeznawali zgodnie, że zapach lilii zapowiadał zwykle uzdrowienia ojca Pio. Powinien się pan zgłosić do lekarzy, żeby wystawili świadectwo — Melchior, sceptycznie nastawiony do włoskiego świętego, pewnie żartował, ale mówił to ze śmiertelną powagą.
— Ee, musiałbym mieć poświadczenie, że wcześniej miałem alergię. Zresztą Pio jest już święty, więc jako świadek jestem zbędny.
Melchior pokręcił głową.
— To przynajmniej proszę opowiedzieć o tym Helence. Zacznie fruwać.
— Mam do księdza prośbę, żeby nie mówić głośno o mojej słabości do Heleny — zażartowałem, mając nadzieję, że ksiądz twórczo rozwinie temat naszej wspólnej fascynacji. — Moja pani może być zazdrosna i jeszcze się rozmyśli.
— Z czym?
— Ze ślubem.
Górski oniemiał.
— Nie wiedziałem, że sprawa z tą wdową jest tak poważna, inaczej bym nie żartował. Kiedy ślub? — spytał skruszony.
Zdębiałem. Uświadomiłem sobie, że myśli o innej osobie.
O wdowie po Andrzeju Guzowskim.
— Ale ja nie mówię o ślubie z Krystyną…
— Przepraszam — był wyraźnie zaskoczony. — Wydawało mi się, że coś jest między wami.
Teraz dopiero przypomniałem sobie naszą rozmowę o ludziach, którzy są wierni swemu małżonkowi do końca, nawet po jego śmierci. Nie wyobrażają sobie małżeńskiego spotkania w niebie w poszerzonym zestawie. Melchior mówił wtedy, że Bóg potrafi kochać jednocześnie miliony istnień. I była to dla mnie z pewnością wskazówka, bym nie lękał się zaangażować w związek z wdową.
— Rzeczywiście, przez jakiś czas myślałem, że w przedziwny sposób jesteśmy sobie przeznaczeni. Ale to pękło. Może z mojej winy…
Melchior wyraźnie się przejął. Aż mnie to zdziwiło.
— Panie Staszku, wiem, że to sprawy serca, nie chciałbym wchodzić z butami…
— Ależ proszę, chętnie wysłucham. Z kim o tym rozmawiać, jak nie z księdzem?
Wiedziałem, że nie jest ze mną do końca szczery, a jednocześnie nie było nikogo lepszego do zwierzeń. Przedziwna mieszanka jego ciepła i inteligencji działała jak magnes. Poprowadził mnie w bardziej intymną przestrzeń ogrodu. Siedliśmy w oplecionej winoroślą świątyni dumania.
— Piszę opowieść o Pustelniku, o tym pokutniku, którego dzieje przekazała mi przed śmiercią Eleonora Szacowna. Zna ksiądz doskonale tę historię, bo przecież sama pani Eleonora mówiła mi, że konsultowała z księdzem jej warstwę teologiczno-biblijną. Powtórzę tylko to, co jest w niej istotne dla mojej powieści. Hrabia zabija swego najlepszego przyjaciela oraz żonę, nakrywając ich w alkowie. Zabójstwo w afekcie. Sąd go uniewinnia i nie nakłada na niego nawet zwyczajowej minimalnej kary. Hrabia nie wytrzymuje wyrzutów sumienia. Pozoruje samobójstwo i znika ze świata. Trafia do naszej puszczy i pędzi żywot pustelnika. To jest historia o winie nieodpokutowanej, która prędzej czy później dobija człowieka. Na nieszczęście tę fabułę opowiedziałem kiedyś Krystynie. Nie wiedząc, że trafię w jej czuły punkt…
Melchior uniósł brwi pytająco.
— Oczywiście mówię to jak na spowiedzi…
Zrobił uspokajający gest ręką.
— Krystyna zwierzyła mi się, że to ona nieopatrznymi słowami przyczyniła się do samobójstwa męża. I te słowa teraz ją zabijają. Wymyśliła sobie, że aby jej dalsze życie miało sens, musi być pokutą. Ona już nie ma prawa do miłości ani do szczęścia.
Melchior był wstrząśnięty. Wydawało mi się, że aż nienaturalnie. W końcu Krystynę znał tylko pośrednio.
— Kiedy mąż wyznał jej, że chce sobie palnąć w łeb, powiedziała, że lepsze to od powieszenia, bo gałąź mogłaby znów nie wytrzymać. Wtedy zrozumiał, że przejrzała jego tajemnicę. Dwadzieścia lat wcześniej Guzowski chciał popełnić samobójstwo w duecie, z przyjacielem, tylko że pod nim złamała się gałąź. W ten sposób przeżył, ale całe lata uciekał ścigany wyrzutami sumienia, że zdradził przyjaciela. W końcu dołączył do niego.
— I pan uważa, że rzeczywiście tak było? Że Guzowski popełnił samobójstwo z powodu tych słów?
— Ona tak to widzi… Prawdy nie dojdziemy. Pokazywała mi wiersze, które on rzekomo pisał. Stwierdziłem jednak bez wątpienia, że były pisane jej ręką. Ona żyje w jakimś obłędzie. Fakty kłębią się jak chaszcze. Może ojciec Pio by to rozwikłał. Ja wysiadam.
Górski spojrzał mi w oczy z jakimś żalem. Nie mogłem pojąć tej jego reakcji.
— Miałem nadzieję, że pan się tak łatwo nie podda. Mógł pan uratować ją przed nią samą. W miłości często człowiek, mówiąc „nie”, mówi „tak”…
Zaskoczyło mnie, że tak się zaangażował. Dlaczego tak bardzo mu zależało, żebym akurat pojął wdowę? Nie chciałem go wprowadzać w przykre dla mnie szczegóły. Nie powiedziałem, że Krystyna, jeśliby nawet szukała pocieszenia, to już w innej miłości, z innym człowiekiem, na antypodach. Pojechała do Australii, do Marka Donara, byłego wspólnika swojego męża, który wedle krążącej opinii wyczyścił konta firmy i ulotnił się za granicę. Miało to być jednym z powodów samobójstwa Guzowskiego. Poczułem żal, że Górski nie zachęcał mnie wcześniej do tego ożenku. Może gdybym miał w nim wsparcie, zawalczyłbym skuteczniej o Krystynę.
— Odnosiłem wrażenie, że księdzu nie jest w smak moje śledztwo w sprawie samobójstwa Guzowskiego. Kiedy prosiłem o pożyczenie mi O naśladowaniu Chrystusa, odmówił mi ksiądz.
Widziałem, że te słowa go zabolały. Nie chciał pożyczyć mi książki, gdyż — jak tłumaczył — prowadził na jej marginesie intymne zapiski, swoją „rozmowę z Bogiem”. Według mojego przypuszczenia mogły tam jednak być słowa świadczące o jego znajomości z Guzowskim.
— Mówiłem panu, że nie wszystko mogę powiedzieć. Ale nie sądziłem, że to będzie miało tak fatalne skutki.
— Co dokładnie ksiądz ma na myśli?
Melchior spojrzał na zegarek.
— Przepraszam, jestem umówiony u Mizerów, mamy dogadać sprawy związane z darowizną na dach. Spotkajmy się jutro — poprosił.
— Rano wyjeżdżam do Poznania — rzuciłem, jeszcze odrobinę zły. — Ale może po południu?
— Powiedzmy o dziewiątej wieczorem. Będę już po wszystkim, nikt nam nie przeszkodzi. Przekażę panu coś, co pozwoli lepiej zrozumieć sprawę.
— Znowu jakiś kawałek prawdy? — powiedziałem i zaraz pożałowałem swej ironii.
Uśmiechnął się pokornie.
— Proszę, proszę dać mi jeden dzień, przemodlę wszystko raz jeszcze. I dobrze… dam panu O naśladowaniu Chrystusa…
Wyszedłem od niego zdziwiony. Co było w moich słowach takiego, że Melchior zmienił zdanie i zdecydował się pożyczyć mi tę zakazaną wcześniej lekturę?
Po powrocie do domu skierowałem się do mojego skromnego ogródka, gdzie udało mi się jeszcze wyhodować dziesięć krzaków pomidorów, fasolę i najbardziej imponujące ze wszystkiego — dynie. „Słońca” wylegujące się w cieniu śliwy, która w tym roku niestety nie owocowała. Może obrodzi w następnym.
Zerwałem koszyk w większości nadgnitych pomidorów i zrobiłem z nich przecier. Wyszło tego pełne trzy słoiki. Czyściutka czerwień poprzetykana jasnymi pestkami. Wstawiłem do garnka i ze wzruszeniem słuchałem po chwili bulgoczącej między nimi wody. Rozmarzyłem się. Wyobraziłem sobie, jak otworzę je — otworzymy je razem z Myszką — zimą.
4
Rano pojechałem do Poznania uruchomić spłuczkę. Zdążyłem jeszcze zjeść z Iwoną śniadanie, a potem moja pani pobiegła do wydawnictwa. Zapytałem ją, czy Michał puścił już w obieg informację, że jesteśmy parą.
— Do mnie nic nie dotarło… — urwała, wydawało mi się, że nie chce na ten temat rozmawiać. Przypuszczałem, że dopadł ją już jakiś „życzliwy” komentarz i woli mi go nie przekazywać.
Po dwunastej wyruszyłem na miasto. Zamierzałem odwiedzić parę księgarń. Wychodząc z podziemnego parkingu na placu Wolności, wpadłem na Zbyszka, tego, który naraił mi ziemię w Rojnie. A zatem właściwie sprawcę wszystkich moich zawirowań. Gdyby nie on, nigdy nie trafiłbym do puszczy. Rozłożyłem ramiona i zamierzałem wygłosić jakąś sentencję na temat jego wiekopomnej roli, ale zdążyłem wypowiedzieć tylko:
— Och…
— Nic nie mów… — pokręcił głową, zaciskając powieki. — Niezłą atrakcję mi zafundowałeś!
— Ja?! — krzyknąłem zdumiony.
— Chłopie, czy ty wiesz, że wybrałem się na twój pogrzeb?
Na mojej twarzy malował się wielki znak zapytania.
— Przeczytałem w gazecie nekrolog. Twoje nazwisko, imię…
— Aha — kiwnąłem głową, wszystko się wyjaśniło. — Stanisław Madej, tylko rocznik się nie zgadza.
— A więc go znasz?
— Trudno, żebym nie znał swego prześladowcy.
— O czym ty gadasz? — zaciekawił się.
— To skomplikowana historia.
Poszliśmy na piwo. Co prawda wieczorem miałem być w Rojnie, aby spotkać się z Melchiorem, ale co tam — jedno piwo to przecież nic. Einmal ist keinmal. Takich ilości alkomat nie wykazuje.
Zdałem Zbyszkowi relację o człowieku, który nosił to samo imię i nazwisko co ja i załatwił mnie przed dwudziestoma laty arcyzłośliwą recenzją mojego debiutanckiego tomiku opowiadań.
— Zarzucił mi, że moim grafomaństwem kalam jego nazwisko. To był właściwie szantaż: albo zamilknę, albo on mnie uciszy. Dałem się zastraszyć. Nic już nie napisałem. Pędziłem żywot w kominiarce. Po dwudziestu latach od tej cholernej recenzji trafiłem do szpitala. Rozpoznała mnie Baśka Żurawska, z naszej klasy.
— Pamiętam, siedziałem z nią za karę w ławce.
— Przyszła mi obwieścić, że mam raka, i w domyśle, że moje dni są policzone. W ciągu kilku sekund rozpadłem się na kawałki. Dotknąłem swojej śmierci. Po paru godzinach wróciła, by poinformować, że to pomyłka. Widziała wyniki innego Madeja, też Stanisława. Nie miałem stuprocentowej pewności, czy tamten chory to ten sam facet, który mnie prześladował. Nie odważyłem się sprawdzić — skończyłem moją opowieść.
— Gość był wykładowcą na politechnice — relacjonował Zbyszek. — Nie zostałem do końca pogrzebu, ale wysłuchałem mowy rektora. Podobno twój imiennik był wybitnym naukowcem, a jednocześnie humanistą.
— To by się zgadzało. W liście, w którym mnie pohańbił, pisał, że jest po politechnice. Granice przypadków zostały przekroczone. To na pewno on. Albo mi się to wszystko śni. Może ten facet w ogóle nie istniał? Może to zmarł jakiś tchórz, który siedział we mnie całe życie? Może to wszystko dzieje się we mnie? — pytającym wzrokiem zaatakowałem Zbyszka.
— A ja co? Jestem twoim jelitem grubym? — oburzył się. — Dalej, Stachu, walniemy jeszcze po jednym. Takie jaja, trzeba opić.
— Ja już nie mogę, chyba że… Zadzwonię do mojej lubej.
Zagwizdał z podziwu. Podniosłem rękę, powstrzymując go od komentarzy, i nacisnąłem najczęściej używany ostatnio numer.
— Iwonka, mam dla ciebie nieoczekiwaną propozycję. Czy byłabyś tak dobra i pojechała ze mną dzisiaj do Rojna… Wypiłem trochę, a mam żelazne zasady. Tak? Jakaś ty kochana! OK. Ściskam… — rozłączyłem się. — Iwonka, królowa, zgodziła się mnie odwieźć. Zatem mogę… — obwieściłem Zbyszkowi radosną wiadomość.
Miło opija się odejście swoich dręczycieli. Oczywiście zapomniałem całkowicie o pierwszym przykazaniu, że jako cukrzyk piwa mam się wystrzegać jak diabła. Taka stypa zdarza się raz w życiu. Wiedziałem, że to niezbyt etyczne opijać czyjąś śmierć, ale ja raczej piłem za swoje nowe życie. Za swoje ocalenie. Impreza się rozkręciła. Domówiliśmy barszcz z kołdunami i polędwiczki w sosie borowikowym.
— Zbyszek, nawet nie wiesz, ile ci zawdzięczam.
— Stachu, ty naprawdę jesteś taki szczęśliwy?
— Kurde, aż wstyd wyznać. Zbychu, ja się w tej puszczy dopiero narodziłem. Poznałem smak życia. Kobiety…
— Nie czaruj… — Zbyszek nie dowierzał. Brał moje wyznania za dobry żart.
— Takie są fakty. Najpierw poznałem tam pewną wdowę. Zakochałem się nieszczęśliwie. Ale wiesz, takie nieszczęśliwe zakochanie też jest piękne. — Przed oczyma stanęła mi Krystyna. Wszystkie najcudowniejsze chwile. Ostatkiem sił powstrzymałem się, by nie wdać się w intymne szczegóły. — No a teraz Iwonka, kobieta zupełnie inna. Nazywam ją Myszka, jest taka malutka. Chciałbym ją cały czas głaskać, dotykać. Pieścić. Ciepły magnes. Przytulanka. Osoba, która daje ci absolutną gwarancję bezpieczeństwa. Myślę, że jestem zakochany. Nie jestem w tych sprawach fachowcem, ale…
Rozkleiłem się jak papeć na deszczu. Nieprzyzwoicie. Zbyszek słuchał z malejącym entuzjazmem i dyskretnie zaczął spoglądać na zegarek. Zrobiła się siódma. Lekko zaniepokojony zadzwoniłem do Myszki. Nie odebrała. Oddzwoniła po kwadransie, informując, że jej wizyta u dentysty przedłuża się nieoczekiwanie, gdyż musiała przepuścić pacjenta z ropnym zapaleniem zęba. Rwą mu, bo infekcja już dociera do mózgu. Co ma zrobić, nie opłaca jej się przekładać wizyty, tym bardziej że kto wie, czy nie skończy jak ten nieszczęśnik, który ją wyrzucił z kolejki. Zaproponowała, żebym zadzwonił do Melchiora i przełożył spotkanie.
Cholera. Tak mi zależało na tej wizycie. Melchiorowi minie ochota do zwierzeń i obejdę się smakiem. Nie miałem jednak wyboru. Wykręciłem numer na plebanię. Telefon nie odpowiadał. Po dwudziestu minutach ponowiłem próbę. Znów bez skutku.
Zbyszek rozłożył ręce.
— Stasiu, sorry, ale muszę lecieć. Jestem umówiony z klientem. Mam szansę zarobić w jeden wieczór to co zwykle przez cały miesiąc. Rybka ciągnie. Mam do sprzedania pałacyk w Wąchocku, piękna sprawa. Może reflektujesz?
— Dziękuję… Chwilowo mówię pas.
Zostałem sam. Z rachunkiem. Niby to Zbyszek zapraszał, ale na koniec zaczął się spieszyć i rzucił, że zapłaci następnym razem. Zresztą potraktował to, jakbym miał zapłacić za szatnię. Drobiazg. Niecałe dwieście złotych.
Myszka przyjechała o dziewiątej. Dokładnie wtedy, kiedy miałem spotkać się z Melchiorem. Byłem na nią wściekły. Bez sensu oczywiście. Jeśli ktoś zawinił, to tylko ja albo ślepy los. W drodze do Rojna próbowałem jeszcze ze trzy razy dzwonić do Melchiora. Bez skutku. Myśli ciągle szybowały na plebanię. Wstyd przed księdzem to jedno, ale najbardziej się obawiałem, że wykorzysta moje spóźnienie i zrezygnuje z wyznań. Nie potrafiłem się uspokoić. Myszka wyczuła moje zdenerwowanie i właściwie przez całą drogę milczała.
Zostawiłem Iwonę samą pod opieką Rubena, mojego „prawie wilczura”, i udałem się do księdza już sam, wierząc, że na terenie Rojna nie przyjdzie nikomu do głowy badać mnie alkomatem.
— Myślę, że będę za godzinę, w razie czego zadzwonię. Jakie to cudowne, że mam komu zostawić swój domek.
Perspektywa powrotu szalenie mnie podnieciła. Musnąłem usta Myszki.
— Czekaj na mnie — westchnąłem miłośnie. Musiałem być żenujący.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki