- promocja
Pył snów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 9 - ebook
Pył snów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 9 - ebook
Dziewiąty i przedostatni tom Malazańskiej Księgi Poległych. Na wojnie przegrywają wszyscy. Tę okrutną prawdę można wyczytać w oczach każdego żołnierza na każdym ze światów… W Letherze armia malazańskich wygnańców pod dowództwem przybocznej Tavore wyrusza w marsz na wschodnie Pustkowia, by walczyć o nieznaną sprawę z nieprzyjacielem, którego żaden z żołnierzy nigdy nie widział. Na tych samych Pustkowiach gromadzą się również inni, gotowi stawić czoło przeznaczeniu. Wojowniczy Barghastowie, niezdolni do tego, by wywrzeć zemstę na Tiste Edur, szukają za granicą nowego nieprzyjaciela, a przed Onosem Toolanem, ongiś nieśmiertelnym T’lan Imassem, obecnie zaś śmiertelnym wodzem klanów Białych Twarzy, stanęła groźba buntu. Na południu, zgubańskie Szare Hełmy wytargowały prawo przejścia przez zdradzieckie królestwo Bolkando. Zgubańczycy zamierzają się spotkać z Łowcami Kości, ale złożona przez nich przysięga wierności Malazańczykom zostanie poddana poważnej próbie. Starożytne enklawy pradawnej rasy szukają natomiast zbawienia – nie wśród swoich, lecz wśród ludzi – ponieważ do ostatniego ocalałego bastionu K’Chain Che’Malle zbliża się starodawny wróg. Ostatnia wielka armia Imperium Malazańskiego jest zdeterminowana stanąć do jeszcze jednej bohaterskiej bitwy w imię odkupienia. Czy jednak można uznać czyny za bohaterskie, jeśli obywają się bez świadków? I czy to, czego nikt nie ujrzał, może na zawsze zmienić losy świata? Przeznaczenie rzadko jest proste, a prawda nigdy nie bywa jasna. Pewne jest tylko jedno – czas nie sprzyja żadnej ze stron. Albowiem dokonano odczytu Talii Smoków i uwolniono straszliwą moc, której nikt nie potrafi zrozumieć…
W dalekim kraju, pod obojętnym niebem, rozpoczyna się przedostatni rozdział „Malazańskiej księgi poległych”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-11-9 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autora
Choć, rzecz jasna, nie słynę z pisania opasłych tomów, od początku byłem przekonany, że zakończenie „Malazańskiej Księgi Poległych” będzie wymagało czegoś wykraczającego poza możliwości współczesnej technologii oprawy książek. Do tej pory unikałem cliffhangerów, ponieważ jako czytelnik zawsze nie znosiłem czekania na następny tom, by się dowiedzieć, co się wydarzy. Niestety, _Pył snów_ jest pierwszym tomem dwutomowej powieści, której zakończeniem będzie _Okaleczony Bóg_. W związku z tym, jeśli liczycie na rozwiązania rozmaitych wątków, nie znajdziecie ich tutaj. Zwróćcie też uwagę, że _Pył snów_ nie ma epilogu oraz nie jest strukturalnie kompletną powieścią w tradycyjnym sensie. Dlatego muszę was prosić o cierpliwość. Wiem, że potraficie ją okazać, w końcu czekaliście już długo.
Steven Erikson
Victoria, B.C.PODZIĘKOWANIA
Podziękowania
Komentowanie pierwszej połowy bardzo długiej, dwutomowej powieści nie należy do łatwych zadań. Chciałbym wyrazić wdzięczność (i współczucie) Williamowi Hunterowi, Hazel Kendall, Bowenowi Thomas Lundinowi i Aidanowi-Paulowi Canavanowi, za ich spostrzegawczość oraz cierpliwość. Na podziękowania zasługuje również personel z „The Black Stilt” i „Café Macchiato” z Victorii, za wyrozumiałość wobec mojej kapitulacji przed kawą bezkofeinową. Dziękuję także Clare Thomas i wyrażam szczególną wdzięczność uczniom z warsztatów pisarskich, które prowadziłem przez kilka ostatnich miesięcy. Shannon, Margaret, Shigenori, Brenda, Jade i Lenore: dzięki Wam przypomniałem sobie, o co chodzi w literaturze.DRAMATIS PERSONAE
Dramatis Personae
Malazańczycy
Przyboczna Tavore
Wielki mag Szybki Ben
Pięść Keneb
Pięść Blistig
Kapitan Lostara Yil
Banaschar
Kapitan Milutek
Kapitan Skanarow
Kapitan Faradan Sort
Kapitan Ruthan Gudd
Kapitan Prędki
Kapitan Untilly Rum
Porucznik Pryszcz
Porucznik Raband
Sinn
Pędrak
Drużyny
Sierżant Skrzypek
Kapral Tarcz
Koryk
Śmieszka
Flaszka
Corabb Bhilan Thenu’alas
Mątwa
Sierżant Gesler
Kapral Chmura
Krótkonos
Mądrala
Jętka
Sierżant Postronek
Kapral Odprysk
Kulas
Ebron
Okruch (Kliwer Pień)
Sierżant Hellian
Kapral Obrażalski
Kapral Bezdech
Balgrid
Możliwe
Sierżant Balsam
Kapral Trupismród
Rzezigardzioł
Galt
Płatek
Opak
Sierżant Thom Tissy
Tulipan
Mewiślad
Sierżant Urb
Kapral Reem
Masan Gilani
Solanka
Nikły
Sierżant Sinter
Kapral Pravalak Rim
Miodzik
Strap Mull
Ławica
Zerkacz
Sierżant Badan Gruk
Kapral Kryza
Zgarniaczka
Nep Bruzda
Reliko
Całkiem Nieprzytomny
Sierżant Porządnicki
Kapral Całuśnica
Obława
Mulvan Straszny
Neller
Czaszkośmierć
Mieczobłysk
Martwy Płot
Alchemik Bavedict
Sierżant Jutrzenka
Sierżant Nososmark
Kapral Słodkiesadło
Kapral Dwudzbankowa
Khundryle
Wódz wojenny Gall
Hanavat (żona Galla)
Jarabb
Shelemasa
Vedith
Zgubańskie Szare Hełmy
Śmiertelny Miecz Krughava
Tarcza Kowadło Tanakalian
Boży Jeździec Run’Thurvian
Letheryjczycy
Król Tehol
Królowa Janath
Kanclerz Bugg
Ceda Bugg
Skarbnik Bugg
Yan Tovis (Pomroka)
Yedan Derryg (Wachta)
Brys Beddict
Atri-ceda Aranict
Shurq Elalle
Skorgen Kaban
Ublala Pung
Czarownica Pully
Czarownica Skwish
Zwięzła
Treściwa
Rucket
Ursto Hoobutt
Pinosel
Barghastowie
Wódz wojenny Onos Toolan
Hetan
Stavi
Storii
Wódz Stolmen
Czarnoksiężnik Cafal
Strahl
Bakal
Wódz Maral Eb
Tnąca Skórę Ralata
Awl Nurt
Setoc od Wilków
Wąż
Rutt
Trzymana
Badalle
Saddic
Brayderal
Imassowie
Onrack
Kilava
Ulshun Pral
T’lan Imassowie
Lera Epar
Kalt Urmanal
Rystalle Ev
Brolos Haran
Ilm Absinos
Ulag Togtil
Nom Kala
Inistral Ovan
K’chain Che’malle
Matrona Gunth’an Acyl
Strażnik J’an Bre’nigan
Łowca K’ell Sag’Churok
Jedyna Córka Gunth Mach
Łowca K’ell Kor Thuran
Łowca K’ell Rythok
Zabójca Shi’gal Gu’Rull
Sulkit
Boży Jeździec Kalyth (z Elanów)
Inni
Silchas Ruin
Rud Elalle
Telorast
Serwatka
Zbłąkany (Errastas)
Kłykieć (Sechul Lath)
Kilmandaros
Mael
Olar Ethil
Udinaas
Sheb
Taxilanin
Veed
Asane
Oddech
Ostatni
Nappet
Rautos
Sandalath Drukorlat
Withal
Mape
Rind
Pule
Garbus
PchełkaPROLOG
Prolog
Równina Elan, na zachód od Kolanse
Nadeszło światło i zjawił się upał.
Klęczał, biorąc ostrożnie w rękę każdą kruchą fałdę. Musiał się upewnić, że wszystkie zagięcia są w porządku i żaden kawałek ciała dziewczynki nie jest wystawiony na słońce. Naciągnął kaptur nieco bardziej, zostawiając w miejscu twarzy tylko dziurę wielkości pięści. Twarzyczka była ledwie szarą plamą w mroku. Potem uniósł delikatnie dziecko i położył je sobie na lewym przedramieniu. Nie było w tym nic trudnego.
Rozbili obóz w pobliżu drzewa, jedynego, jakie tu rosło. W pobliżu, ale nie pod nim. To był gamleh, a te drzewa gniewały się na ludzi. Poprzedniej nocy jego korona była gęstą masą szarych, trzepoczących liści, przynajmniej do chwili, gdy podeszli bliżej. Dziś rano gałęzie były nagie.
Rutt zwrócił się ku zachodowi, unosząc dziewczynkę, którą nazwał Trzymaną. Trawa była tu bezbarwna, a w niektórych miejscach zniszczył ją suchy wiatr, unoszący pył otaczający jasne korzenie, co sprawiało, że rośliny więdły. Gdzieniegdzie po zniknięciu pyłu i korzeni pozostał żwir. W innych miejscach widział tylko skałę macierzystą, czarną i pełną nierówności. Równina Elan traciła włosy, jak mogłaby powiedzieć Badalle, zawsze kierująca spojrzenie zielonych oczu na słowa we własnej głowie. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczynka ma dar, Rutt wiedział jednak, że niektóre dary w rzeczywistości są przekleństwem.
Podeszła do niego. Jej spalone słońcem ręce były cienkie jak bocianie szyje, a zwisające luźno u boków dłonie pokrył pył. W porównaniu z chuderlawymi udami wydawały się za duże. Dmuchnęła, by przegonić otaczające jej usta muchy i zaintonowała:
_Rutt trzyma Trzymaną,_
_Opatula ją szczelnie,_
_Gdy nadejdzie ranek,_
A _potem wstaje…_
– Badalle – przerwał jej. Wiedział, że jeszcze nie skończyła wiersza, ale zdawał też sobie sprawę, że nie ma sensu jej poganiać. – Jeszcze żyjemy.
Skinęła głową.
Te trzy słowa, które codziennie wypowiadał, stały się już rytuałem, lecz mimo to nie straciły nuty zaskoczenia, lekkiego niedowierzania. Ostatniej nocy żebrojady dręczyły ich ze szczególną natarczywością, ale były też dobre wieści. Być może zostawili już Ojców za sobą.
Rutt poprawił na ręce dziecko zwane Trzymaną i ruszył w drogę, kuśtykając na opuchniętych nogach. Szedł na zachód, w samo serce równiny.
Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że reszta podąża za nim. Ci, którzy mogli iść. Po resztę przyjdą żebrojady. Nie prosił o pozycję głowy węża. Nie prosił o nic, ale był z nich najwyższy i być może również najstarszy. Mógł mieć trzynaście albo nawet czternaście lat.
Badalle znowu zaczęła recytować:
_I rusza_ w _drogę_
_Tym rankiem,_
_Ściskając Trzymaną,_
_A jego żebrowany ogon_
_Wije się jak język,_
_Słońca._
_Trzeba mieć długi_
_Język,_
_Gdy szuka się wody,_
_Jak lubi to robić słońce…_
Badalle obserwowała go przez dłuższą chwilę. Reszta grupy ustawiła się w szereg i wznowiła wędrówkę. Wkrótce dziewczynka również przyłączy się do żebrowanego węża. Zdmuchnęła muchy, ale oczywiście zaraz wróciły, gromadząc się wokół wrzodów na jej ustach i próbując zlizywać płyn z kącików oczu. Badalle była kiedyś piękna. Miała zielone oczy i długie złociste loki. Ale uroda zapewnia uśmiechy tylko przez krótką chwilę. Rozpływa się, gdy w spiżarni robi się pusto.
– Muchy tworzą obraz cierpienia – wyszeptała dziewczynka. – A cierpienie jest brzydkie.
Patrzyła na Rutta. Był głową węża. Był kłami, ale jego ostatnie ukąszenie stanowiło żart zrozumiały wyłącznie dla niej.
Ten wąż zapomniał, jak się je.
Była w grupie tych, którzy przybyli z południa. Z Korbanse, Krosis i Kanros, a nawet z wysp Otpelas. Niektórzy, jak ona, maszerowali wzdłuż brzegu morza Pelasiar, aż dotarli do zachodniego skraju Stet, krainy ongiś porośniętej potężną puszczą. Znaleźli tam drewnianą drogę. Niekiedy zwali ją Szlakiem Pniaków. Drzewa pocięto na płaskie kręgi, które następnie ułożono w niekończące się szeregi. Później przybyły inne dzieci, z samego Stet. Szły wzdłuż koryt wyschniętych strumieni, wijących się przez szarą gęstwę zwalonych drzew i chorych krzewów. Pewne znaki świadczyły, że dawna nazwa Puszcza Stet nie była przesadą, Badalle nie dała się jednak przekonać do końca. Widziała tylko zniszczone, zryte pustkowie. Nigdzie nie rosły żadne drzewa. Nazwali tę drogę Szlakiem Pniaków, ale w innych chwilach był to Szlak Puszczański. Ten żart również rozumiała tylko ona.
Oczywiście potrzeba było mnóstwa drzew, by stworzyć ten trakt, być może więc rzeczywiście kiedyś rosła tu puszcza. Teraz zniknęła.
Na północnym krańcu Stet, gdzie zaczynała się Równina Elan, spotkali drugą kolumnę dzieci, a następnego dnia dołączyła do nich trzecia, zmierzająca z północy, z samego Kolanse. Na jej czele szedł Rutt. Dźwigał Trzymaną. Był wysoki i wychudzony – łokcie, ramiona, kolana i kostki sterczały mu pod naciągniętą skórą. Miał wielkie, błyszczące oczy. Nadal zachował wszystkie zęby i co rano ruszał na czele kolumny. Był kłami węża, a reszta zmierzała za nim.
Wszyscy wierzyli, że Rutt wie, dokąd idzie, ale nie pytali go o to, bo wiara była ważniejsza od prawdy, brzmiącej tak, że był tak samo zagubiony jak wszyscy.
_Cały dzień Rutt trzyma Trzymaną_
_I osłania ją_
_Swym cieniem._
_Trudno nie kochać Rutta,_
_Ale Trzymana go nie kocha,_
_A jej nie kocha nikt_
_Oprócz Rutta._
Visto pochodził z Okanu. Gdy głodomory i inkwizytorzy o skórze białej jak kość wkroczyli do miasta, matka kazała mu uciekać, razem z siostrą, która była dwa lata starsza od niego. Pobiegli ulicami, omijając płonące budynki. Noc wypełniały krzyki. Głodomory rozwalały drzwi, wyciągały ludzi na zewnątrz i robiły im straszne rzeczy, a białoskórzy przyglądali się spokojnie, mówiąc, że wszystko to jest konieczne.
Wyrwali mu siostrę z rąk. To jej krzyki wciąż rozbrzmiewały mu echem pod czaszką. Co noc od owego czasu towarzyszyły mu na szlaku snu, od chwili, gdy ulegał zmęczeniu, aż po moment, gdy budził się, by ujrzeć bladą twarz świtu.
Wydawało mu się, że biegł bez końca. Zmierzał na zachód, uciekając przed głodomorami. Jadł, co tylko znalazł, dręczyło go pragnienie, a gdy już prześcignął głodomorów, pojawiły się żebrojady, wielkie stada wychudłych psów o zaczerwienionych ślepiach. Bestie nie bały się niczego. Dalej grasowali Ojcowie, spowici w czarne szaty. Wpadali do nędznych, przydrożnych obozów i porywali dzieci. Pewnego dnia Visto i kilku innych natknęli się na ich stare nocne obozowisko i na własne oczy ujrzeli wśród węgielków małe, rozszczepione kości pokryte niebieskoszarymi plamkami. Wtedy zrozumieli, co robią Ojcowie z porwanymi dziećmi.
Visto pamiętał chwilę, gdy po raz pierwszy ujrzał Puszczę Stet. Ogołocone wzgórza pokrywały szeregi rozpłatanych pniaków. Ich korzenie przypominały mu jedno z cmentarzysk nadal otaczających jego rodzinne miasto, pamiątkę po ostatnich zarżniętych zwierzętach gospodarskich. Spoglądając na to, co pozostało po puszczy, Visto uświadomił sobie, że cały świat umarł. Nic nie ocalało i nie miał dokąd pójść.
Mimo to wlókł się ciągle przed siebie, jeden z dziesiątków, być może nawet setek tysięcy. Szeregi dzieci ciągnęły się długimi milami. Choć wiele umierało po drodze, ich miejsce zajmowały następne. Visto nawet sobie nie wyobrażał, że na świecie jest tyle dzieci. Były jak wielkie stado, ostatnie z wielkich stad, jedyne źródło pożywienia dla ostatnich, zdesperowanych myśliwych.
Visto miał czternaście lat. Nie wkroczył jeszcze w fazę przyśpieszonego wzrostu i teraz już w nią nie wkroczy. Jego wielki, okrągły brzuch był twardy jak skała, a kręgosłup zakrzywiał się ostro do przodu tuż nad biodrami. Chłopak szedł jak ciężarna kobieta. Stopy miał płaskie, bolały go kości. Wypełniali go Jeźdźcy Satra. Robaki w jego ciele rosły z każdym dniem. Wkrótce dojrzeją i wylezą na zewnątrz z jego nozdrzy, kącików ust, uszu, pępka, penisa, odbytu oraz ust. Świadkom wyda się, że chłopak zapada się w siebie, skóra marszczy mu się i kurczy wzdłuż przeszywających całe ciało bruzd. Z pozoru w jednej chwili zmieni się w starca. A potem umrze.
Czekał na tę chwilę z czymś bliskim niecierpliwości. Miał nadzieję, że żebrojady pożrą jego ciało, połkną jaja Jeźdźców Satra i również zginą. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby zjedli go Ojcowie, był jednak pewien, że nie są tacy głupi. Nie, z pewnością go nie tkną. Szkoda.
Wąż opuszczał już Puszczę Stet. Drewniana droga zmieniła się w kupiecki szlak. W pyle wijącego się ku Równinie Elan traktu odciskały się koleiny. Visto umrze na równinie, duch chłopaka opuści skurczone ciało i ruszy w długą drogę powrotną do domu. Do siostry i matki.
A jego duch był już bardzo znużony wędrówką.
* * *
Pod koniec dnia Badalle zmusiła się do wejścia na stary, długi kurhan. Na jego końcu stało starożytne, martwe drzewo, nerwowo trzepoczące szarymi liśćmi. Gdy się odwróciła i spojrzała na wschód, widziała stąd całą przebytą dziś drogę. Za rozległym obozem ciągnęła się kręta linia ciał, sięgająca aż po horyzont. To był bardzo zły dzień, zbyt upalny i suchy, a jedyny wodopój wypełniało cuchnące, pełne robactwa błoto o rybim smaku martwych, gnijących owadów.
Stała tam przez długi czas, spoglądając na żebrowane ciało węża. Tych, którzy padli na szlaku, nie odpychano na bok, lecz po prostu przechodzono po nich. Dlatego drogę pokrywały teraz zdeptane ciała i kości, kosmyki powiewających na wietrze włosów, a z pewnością również szeroko otwarte oczy. Wąż z Żeber. Po elańsku Chal Managal.
Zdmuchnęła z ust muchy.
I wyrecytowała kolejny wiersz.
_Tym rankiem_
_Widzieliśmy drzewo_
_O szarych liściach,_
_A gdy podeszliśmy bliżej,_
_Liście odleciały._
_W południe bezimienny chłopiec_
_Ze zjedzonym nosem_
_Padł i już się nie poruszył,_
_A liście przyleciały_
_Na żer._
_O zmierzchu zobaczyliśmy drugie drzewo._
_Szare, latające liście_
_Wracały na spoczynek._
_Gdy nadejdzie ranek,_
_Znowu polecą._
Ampelas Zakorzeniony, Pustkowia
Maszynerię pokrywał oleisty pył, lśniący w słabym blasku lampy. Gdy snop światła przesuwał się po nim, migotliwe odbicia tworzyły iluzję ruchu, przywodzącą na myśl gadzie łuski. Jak zwykle wydawało się to okrutnie trafne. Dyszała ciężko, biegnąc wąskim korytarzem. Co chwila musiała się schylać, by nie uderzyć w grube czarne przewody zwisające z sufitu. Swędziało ją w nosie i gardle od ostrego metalicznego odoru wypełniającego nieruchome powietrze. Tu, w odsłoniętych wnętrznościach Korzenia, kobieta odnosiła wrażenie, że ze wszystkich stron otacza ją niepoznawalna, niezgłębiona tajemnica straszliwych arkanów. Mimo to ciemne, porzucone korytarze były jej ulubionym miejscem. Świetnie znała wszystkie przepojone poczuciem winy motywacje, które ją tu sprowadzały.
Korzeń wabił zagubionych, a Kalyth z pewnością się do nich zaliczała. Nie można było powiedzieć, żeby nie potrafiła znaleźć drogi w niezliczonych, krętych korytarzach albo ogromnych komorach wypełnionych milczącymi, nieruchomymi maszynami, omijać dziur w podłodze, nigdy niezasłoniętych kamiennymi płytami, albo chaosu metalu i przewodów, wysypującego się z niezabezpieczonych ścian. Nie, po miesiącach wędrówek potrafiła tu sobie poradzić. Klątwa bezradnego, bezsilnego oszołomienia spadła na jej ducha. Nie była osobą, którą chcieli w niej widzieć, i żadne jej słowa nie mogły ich o tym przekonać.
Przyszła na świat w plemieniu żyjącym na Równinie Elan. Osiągnęła tam wiek dojrzały, zmieniając się z dziecka w dziewczynę, a potem z dziewczyny w kobietę. Nie miała w sobie niczego niezwykłego, nic nie świadczyło, by była wyjątkowa albo posiadała jakieś nieoczekiwane talenty. Wyszła za mąż miesiąc po pierwszym krwawieniu. Urodziła troje dzieci. Niemal pokochała męża i nauczyła się żyć z lekkim rozczarowaniem, z jakim na nią spoglądał, gdy jej młodzieńcza uroda ustąpiła miejsca nużącemu macierzyństwu. Prawdę mówiąc, wiodła życie niczym się nieróżniące od życia jej matki. Dlatego nie potrzebowała szczególnych uzdolnień, by wyraźnie dostrzec swą przyszłą drogę. Kolejne lata powolnego rozkładu ciała, utrata jędrności, pogłębiające się bruzdy na twarzy, opadające piersi, odrażające słabnięcie pęcherza. Pewnego dnia nie będzie już mogła iść dalej i plemię ją zostawi, by umarła w samotności, jak musieli umierać wszyscy. Elanowie rozumieli śmierć lepiej niż osiadli mieszkańcy Kolanse, którzy ofiarowali umarłym krypty i skarbce, a do tego podrzynali gardła sługom i doradcom, upychając ich następnie w korytarzu grobowca, by służyli swym panom również po śmierci. Służyli im przez całą wieczność.
Wszyscy umierają w samotności. To była prosta prawda. Nikt nie musiał się jej bać. Przed osądzeniem każdej duszy duchy czekały, aż sama osądzi przeżyte życie. Jeśli znajdzie spokój, okażą jej miłosierdzie. Jeśli zaś przybędzie udręka jadąca na Dzikiej Kobyle, no cóż, będą umiały zachować się odpowiednio. W końcu dusza nie mogła okłamać samej siebie. Oszukańcze argumenty brzmiały fałszywie, ich wykrętna słabość była zbyt oczywista, by można ją było zignorować.
To było życie. Dalekie od doskonałości, ale tylko trochę nieszczęśliwe. Życie, które można było zredukować do czegoś przypominającego zadowolenie, nawet jeśli rezultat okazałby się bezkształtny i pozbawiony znaczenia.
Nie była czarownicą. Nie posiadała oddechu szamanki, nigdy więc nie stanie się Jeźdźcem na Łaciatym Koniu. A gdy dla niej i jej ludu nadszedł kres tego życia, rankiem pełnym grozy i przemocy, nie okazała niczego poza zasługującym na potępienie samolubstwem. Nie chciała umrzeć, uciekła przed wszystkim, co znała.
To nie były cnoty.
Nie miała żadnych cnót.
Dotarła do centralnych, krętych schodów o stopniach za krótkich i zbyt szerokich dla ludzkich stóp, a potem ruszyła w górę. Oddychała coraz szybciej i płycej, opuszczając Korzeń i przechodząc do dolnych komór Karmnika. Następnie skorzystała z wyposażonej w przeciwwagę rampy, która uniosła ją pionowym szybem nad kipiącymi kadziami pełnymi grzybów oraz zagrodami dla orthenów i grisholi, aż wreszcie zatrzymała się z drżeniem i zgrzytem na parterze Macicy. Tutaj uszy kobiety zaatakowała kakofonia produkowana przez młode. Syczące wrzaski bólu towarzyszące okrutnym operacjom, deklaracjom przeznaczenia wyrażanym w języku gorzkich posmaków. Odzyskała częściowo dech w piersiach i ruszyła pośpiesznie w górę, zostawiając za sobą piętra pełne straszliwego oburzenia, smrodu odchodów i paniki błyszczącej niczym olej na miękkich skórach wijących się wszędzie istot. Odwracała od nich wzrok, zasłaniając jednocześnie uszy dłońmi.
Z Macicy przeszła do Serca. Mijała tam wysokie postacie, które nie zwracały na nią najmniejszej uwagi. Musiała schodzić im z drogi, by nie zdeptały jej szponiastymi nogami. Po obu stronach centralnej rampy stali dwaj Żołnierze Ve’Gath, dwukrotnie wyżsi od niej. Ich niezwykłe zbroje przypominały potężną maszynerię ukrytego głęboko pod ziemią Korzenia. Twarze skrywali za zdobnymi zasłonami hełmów. Widać było tylko zębate pyski. Mogło się wydawać, że uśmiechają się złowieszczo, jakby byli zachwyceni przeznaczeniem swej kasty. Prawdziwi żołnierze K’Chain Che’Malle budzili w Kalyth dogłębny strach, silniejszy niż Strażnicy J’an albo Łowcy K’ell. Matrona produkowała ich w wielkiej liczbie. Kobieta nie potrzebowała więcej dowodów. Zbliżała się wojna.
Fakt, że narodziny Ve’Gathów sprawiały matronie straszliwy ból, że każdy wyłaniał się z niej w strumieniu krwi i cuchnących płynów, stracił wszelkie znaczenie. Kalyth wiedziała, że konieczność jest najokrutniejszym z panów.
Żaden z żołnierzy nie zatrzymywał jej, gdy weszła na rampę. Pod stopami miała płaski kamień pełen dziur przeznaczonych dla pazurów. Otoczył ją chłodny powiew. Nagły spadek temperatury miał za zadanie koić instynktowny strach odczuwany przez wszystkich K’Chain, w chwili gdy machina ruszała ze zgrzytem w górę, mijając poszczególne piętra Serca, zmierzając do Oczu, Wewnętrznej Twierdzy, Gniazda Acyl i domu samej matrony. Kalyth jechała w górę sama i mechanizm nie pracował zbyt głośno. Dlatego słyszała właściwie tylko szum powietrza, który zawsze ją dezorientował, wywołując wrażenie spadania, mimo że zmierzała szybko w górę. Pot na jej kończynach i czole stygnął gwałtownie. Gdy rampa zatrzymała się na parterze Oczu, kobieta drżała już z zimna.
Obserwowali ją Strażnicy J’an stojący u podstawy półokręgu schodów prowadzących do Gniazda. Podobnie jak Ve’Gathowie, z pozoru odnosili się do niej obojętnie. Z pewnością wiedzieli, że ją wezwano, ale nawet gdyby tak nie było, nie widzieliby w niej żadnego zagrożenia dla matrony, do której ochrony ich wyhodowano. Kalyth była nie tylko nieszkodliwa, lecz wręcz bezużyteczna.
Otoczyło ją gorące, cuchnące powietrze, dławiące jak mokry płaszcz. Podeszła do schodów i zaczęła się wspinać z wysiłkiem do domostwa matrony.
Na pomoście straż pełnił ostatni wartownik. Bre’nigan miał co najmniej tysiąc lat. Był chudy i wysoki, jeszcze wyższy niż Ve’Gathowie. Liczne warstwy jego łusek pokryła srebrzysta patyna, nadająca istocie widmowy wygląd, jakby wyrzeźbiono ją z wyblakłej na słońcu miki. W wąskich oczach nie można było dostrzec źrenicy ani tęczówki, tylko mglistą żółć zaćm. Kalyth podejrzewała, że Strażnik jest ślepy, nie potrafiła jednak tego określić, albowiem J’an poruszał się bardzo pewnie, a nawet z gracją i płynną elegancją. Długi, lekko zakrzywiony miecz, zawieszony na mosiężnym pierścieniu u pasa – do połowy pogrążonym w skórze stworzenia – dorównywał długością wzrostowi Kalyth. Wykonano go z jakiejś ceramicznej substancji o lekkim odcieniu fuksji, ale gładkie ostrze lśniło srebrzystym blaskiem.
Pozdrowiła Bre’nigana skinieniem głowy, nie wywołując żadnej reakcji, a potem go ominęła.
Do tej chwili miała nadzieję, modliła się o jej spełnienie, ale gdy zobaczyła, że parze stojących przed matroną K’Chain nikt nie towarzyszy, nadeszło załamanie. Ogarnęła ją niepohamowana rozpacz. Kobieta poczuła ucisk w piersi. Z trudem zaczerpnęła tchu.
Za przybyszami, na podwyższeniu, spoczywała ogromna matrona, Gunth’an Acyl. Promieniowały od niej fale cierpienia – to pozostawało niezmienne, ale obecnie Kalyth wyczuwała też gorzką nutę czegoś innego.
Wytrącona z równowagi, zrozpaczona kobieta dopiero w tej chwili zauważyła, że obie istoty są w fatalnym stanie. Straszliwe rany nie zagoiły się jeszcze do końca, a boki, szyje oraz biodra pokrywała chaotyczna siatka blizn. Stworzenia były straszliwie wychudzone, odcisnęły się w nich ślady okrutnego cierpienia i przemocy. Serce Kalyth przeszyło ukłucie współczucia.
Szybko jednak o nim zapomniała. Prawda wyglądała tak, że Łowca K’ell Sag Churok i Jedyna Córka Gunth Mach zawiedli.
Matrona przemówiła w umyśle Kalyth, nie był to jednak głos, tylko niepowstrzymany przekaz wiedzy i znaczenia.
– _Boży Jeźdźcze Kalyth, wybór okazał się błędny. Nadal jesteśmy złamani. Nadal jestem złamana. Nie zdołasz naprawić, nie sama, nie zdołasz naprawić._
Ani wiedza, ani znaczenie nie były dla Kalyth mile widzianymi darami. Kobieta wyczuwała szaleństwo kryjące się za słowami Gunth’an Acyl. Matrona z pewnością była obłąkana. Kurs, jaki wymusiła na swych dzieciach i na samej Kalyth, był owocem jej obłędu. Żadna perswazja nie mogła być skuteczna.
Gunth’an Acyl najprawdopodobniej rozumiała, że Kalyth uważa ją za szaloną, to jednak niczego nie zmieniało. Dla prastarej królowej nie liczyło się nic poza bólem i rozpaczliwą, dręczącą potrzebą.
– _Boży Jeźdźcze Kalyth, spróbują raz jeszcze. Co jest złamane, musi zostać naprawione._
Kobieta nie wierzyła, by Sag Churok i Jedyna Córka mogli przeżyć drugą taką wyprawę. To była kolejna prawda, która nie zdołała podważyć władającego Acyl imperatywu.
– _Boży Jeźdźcze Kalyth, tym razem będziesz im towarzyszyć w Poszukiwaniach. K’Chain Che’Malle są ślepi na rozpoznanie._
Zatem wreszcie dotarli do tego, o czym wiedziała, że jest nieuniknione pomimo jej wszelkich nadziei i modlitw.
– Nie mogę – wyszeptała.
– _Zrobisz to. Strażnicy są już wybrani. Łowcy K’ell Sag Churok, Rythok i Kor Thuran. Shi’gal Gu’Rull. Jedyna Córka Gunth Mach._
– Nie mogę – powtórzyła Kalyth. – Brak mi… talentów. Nie jestem Bożym Jeźdźcem. Jestem ślepa na to, czego Boży Jeździec potrzebuje. Nie znajdę Śmiertelnego Miecza, matrono. Ani Tarczy Kowadła. Przykro mi.
Ogromny gad przesunął masywne cielsko z dźwiękiem przywodzącym na myśl zapadanie się kamieni w żwir. Wlepił w kobietę spojrzenie lśniących oczu. Płynęły z nich fale przymusu.
– _Ja cię wybrałam, Boży Jeźdźcze Kalyth. To moje dzieci są ślepe. To one są winne porażek, nie ja. Przegraliśmy wszystkie wojny. Jestem ostatnią matroną. Nieprzyjaciel mnie szuka. Nieprzyjaciel mnie zniszczy. Twój rodzaj rozkwita w tym świecie. Na ten fakt nawet moje dzieci nie są ślepe. Wśród was znajdę nowych obrońców. Musi ich odszukać mój Boży Jeździec. Mój Boży Jeździec wyruszy o świcie._
Kalyth nie powiedziała już nic więcej. Wiedziała, że to na nic się nie zda. Po chwili pokłoniła się i opuściła Gniazdo, krocząc niepewnie, jakby znieczulił ją trunek.
Miał im towarzyszyć Shi’gal. Znaczenie tego faktu było oczywiste. Tym razem nie będzie niepowodzenia. Porażka będzie oznaczała niezadowolenie matrony. Jej osąd. Trzej Łowcy K’ell, Jedyna Córka i sama Kalyth. Jeśli nie osiągną celu… z pewnością nie unikną śmiercionośnego gniewu Zabójcy Shi’gala.
Wiedziała, że o świcie wyruszy w swą ostatnią podróż.
Na Pustkowia, w poszukiwaniu obrońców, którzy nawet nie istnieją.
Uświadomiła sobie, że to pokuta nałożona na jej duszę. Musi cierpieć za swe tchórzostwo.
Powinnam była zginąć razem ze wszystkimi. Razem z mężem i dziećmi. Nie powinnam była uciekać. Teraz muszę zapłacić za samolubstwo.
Jedynym pocieszeniem była myśl, że koniec nadejdzie szybko. Nawet nie poczuje, a tym bardziej nie zobaczy, śmiertelnego ciosu Shi’gala.
Matrona nigdy nie produkowała więcej niż trzech Zabójców jednocześnie. Ich posmak był trucizną, uniemożliwiającą jakiekolwiek sojusze. Gdyby któryś z nich zdecydował, że trzeba usunąć matronę, dwaj pozostali z samej swej natury sprzeciwią się temu. To znaczyło, że każdy Shi’gal broni matrony przed dwoma pozostałymi. Wysłanie jednego z nich na Poszukiwania było bardzo ryzykowne. Zostanie jej do obrony tylko dwóch Zabójców.
To był kolejny dowód na to, że jest szalona. Narażała się na takie niebezpieczeństwo, jednocześnie odsyłając Jedyną Córkę, swe jedyne dziecko potencjalnie zdolne do rozmnażania. To urągało zdrowemu rozsądkowi.
Ale przecież Kalyth ruszała w drogę po śmierć. Co ją obchodził los tych przerażających istot? Niech nadejdzie wojna. Niech tajemniczy nieprzyjaciel spadnie na Ampelas Zakorzeniony, na wszystkie Zakorzenione, i wymorduje ostatnich K’Chain Che’Malle. Świat nie będzie po nich płakał.
Zresztą Kalyth wiedziała wszystko o bezpotomnym wymarciu. Jedyną prawdziwą klątwą było zostanie ostatnią ze swego rodzaju. Tak jest, świetnie rozumiała taki los, znała prawdziwą głębię samotności – nie marne, płytkie, płaczliwe użalanie się nad sobą, jakiemu oddawali się ludzie w innych miejscach, lecz okrutną świadomość nieuleczalnej samotności bez nadziei na zbawienie.
To prawda, wszyscy umierają w samotności. Może temu towarzyszyć żal. Albo smutek. To jednak nic w porównaniu z losem ostatniej rasy. Dla niej nie ma ucieczki przed świadomością porażki. Totalnej, miażdżącej klęski. Świadomość zagłady całego rodzaju otacza ofiarę ze wszystkich stron, spada na ostatnie barki ciężarem, jakiego żadna samotna dusza nie zdoła podźwignąć.
Język K’Chain Che’Malle pozostawiał po sobie śladowe dary, które stały się teraz dla Kalyth udręką. Jej umysł przebudził się w stopniu znacznie wykraczającym poza to, co znała w poprzednim życiu. Wiedza nie była błogosławieństwem – świadomość równała się chorobie kalającej całego ducha. Nawet gdyby wydłubała sobie oczy, i tak widziałaby za wiele.
Czy szamanów jej plemienia również nawiedziło druzgocące poczucie winy, gdy wreszcie sobie uświadomili, że zbliża się koniec? Przypomniała sobie rozpacz widoczną w ich oczach i zrozumiała ją w sposób niemożliwy w poprzednim życiu. Mogła jedynie przeklinać śmiercionośne błogosławieństwa K’Chain Che’Malle. Przeklinać je z całego serca, z całą siłą swej nienawiści.
Ruszyła z powrotem w dół. Potrzebowała ciasnoty Korzenia, rozklekotanej maszynerii otaczającej ją ze wszystkich stron, lepkiego oleju skapującego na ziemię, cuchnącego zaduchu. Świat się rozpadł. Była ostatnią z Elanów i jej ostatnim zadaniem na ziemi miał być nadzór nad zagładą ostatniej matrony K’Chain Che’Malle. Czy znajdowała w tym satysfakcję? Jeśli tak, to tylko złośliwą, co jednak czyniło jej smak jeszcze bardziej kuszącym.
Do jej ludu śmierć przybyła z góry, przesłaniając zachodzące słońce, czarny, wystrzępiony omen unoszący się nisko nad ziemią. Teraz ona stanie się tą straszliwą wizją, tym strzępkiem zamordowanego księżyca, który runął na ziemię. Prędzej czy później nic nie uniknie upadku.
Wszystko to prawda.
Spójrzcie na rozpacz w moich oczach.
* * *
Shi’gal Gu’Rull stał na samej krawędzi Czoła. Nocny wicher zawodził głośno, opływając jego wysoką, chudą postać. Był najstarszym spośród Shi’gali. Podczas długiej służby dla Acyl pokonał już w walce siedmiu innych Zabójców. Miał za sobą sześćdziesiąt jeden stuleci życia i wzrostu, był dwukrotnie wyższy od dorosłego Łowcy K’ell. Łowcom dawano bowiem posmak nagłego kresu po upływie dziesięciu wieków, przy tworzeniu Shi’gali nie stosowano zaś takiego posmaku. Potencjalnie mogli przeżyć samą matronę.
Hodowano ich z myślą o sprycie, Gu’Rull nie miał więc złudzeń, jeśli chodzi o stan umysłu Matki Acyl. Nieudolna adaptacja pobożnych struktur wiary nie posłużyła ani matronie, ani wszystkim K’Chain Che’Malle. Pragnęła mieć ludzkich czcicieli, ludzkie sługi, ale ludzie byli zbyt słabi i delikatni, by mieć jakąkolwiek wartość. Najlepszym dowodem na to była Kalyth. Acyl dała jej posmak przenikliwości, który powinien przynieść pewność i siłę, a słaby umysł ludzkiej kobiety wypaczył go, uczynił zeń nowe narzędzie służące samooskarżaniu się i użalaniu nad sobą.
Podczas Poszukiwań posmak zaniknie. Szybko krążąca krew Kalyth ciągle rozcieńczała dar Acyl, a nie będzie go można uzupełniać. Kobieta zostanie zdana na własną inteligencję, a ta według wszelkich kryteriów była niska. Gu’Rull uważał, że Kalyth już w tej chwili jest całkowicie bezużyteczna, a na tej bezsensownej wyprawie stanie się dla nich tylko obciążeniem.
Najlepiej byłoby zabić ją jak najszybciej, lecz, niestety, rozkazy Matki Acyl nie pozostawiały mu podobnej swobody. Boży Jeździec musi wybrać Śmiertelnego Miecza i Tarczę Kowadło spośród swych pobratymców.
Sag’Churok zdał relację z porażki, jaką zakończył się pierwszy wybór. Czerwona Maska z Awli okazał się jedną wielką kolekcją wad. Gu’Rull nie wierzył, by Bożemu Jeźdźcowi powiodło się lepiej. Ludzie mogli faktycznie rozkwitać na szerokim świecie, ale wyłącznie dzięki temu, że rozmnażali się straszliwie szybko, podobnie jak dzikie ortheny. Nie posiadali żadnych innych talentów.
Shi’gal uniósł skrócony pysk i otworzył szczeliny nozdrzy, by powęszyć w zimnym nocnym powietrzu. Wiatr wiał ze wschodu, jak zwykle przynosząc zapach śmierci.
Gu’Rull splądrował żałosne wspomnienia Bożego Jeźdźca i wiedział, że na wschodzie, na równinach znanych jako Elan, nie znajdą ratunku. Sag’Churok i Gunth Mach wyruszyli na zachód, do Awl’danu, i tam również spotkało ich niepowodzenie. Północ była martwym, niegościnnym królestwem pełnym lodu, burzliwych mórz i straszliwego zimna.
Musieli więc udać się na południe.
Shi’gal nie opuszczał Ampelasa Zakorzenionego od ośmiu stuleci. W tym krótkim czasie zapewne niewiele się zmieniło w regionie zwanym przez ludzi Pustkowiami. Niemniej jednak zasady taktyki radziły przeprowadzić zwiad.
Dlatego Gu’Rull rozwinął wyrosłe przed miesiącem skrzydła, rozpościerając wydłużone, pierzaste łuski, by wypełnił je wiatr.
Zabójca skoczył z wysokiego urwiska Czoła, rozkładając skrzydła na pełną rozpiętość. Zabrzmiała pieśń lotu, niski, jękliwy gwizd, który dla Shi’gali był muzyką wolności.
Opuszczał Ampelasa Zakorzenionego… minęło zbyt wiele czasu, odkąd Gu’Rull czuł się ostatnio tak… podekscytowany.
Dwoje nowych oczu, ulokowanych pod linią żuchwy, otworzyło się po raz pierwszy. Złożony obraz – niebo na górze i ziemia na dole – zdezorientował na moment Zabójcę, ale po chwili udało mu się wprowadzić niezbędny podział i obie wizje połączyły się w szeroką panoramę otaczającego go świata.
Nowe posmaki Acyl były ambitne, a nawet błyskotliwe. Czy tego rodzaju kreatywność zawsze łączyła się z obłędem? Być może.
Czy ta perspektywa obudziła w Gu’Rullu nadzieję? Nie. Nadzieja nie była możliwa.
Zabójca leciał przez noc, wysoko nad spustoszoną, niemal całkowicie martwą krainą. Jak strzępek zamordowanego księżyca.
Pustkowia
Nie był sam. W gruncie rzeczy, nie pamiętał, by kiedykolwiek był sam. To było niewyobrażalne. Tyle przynajmniej rozumiał. O ile potrafił to określić, nie miał ciała. Posiadał też osobliwy przywilej niemal dowolnego przemieszczania się od jednego towarzysza do drugiego. Był przekonany, że gdyby umarli albo znaleźli jakiś sposób, by go nie wpuścić, przestałby istnieć. A on tak bardzo chciał zachować życie, nadal unosić się w powietrzu, pełen euforycznego zachwytu przyjaciółmi składającymi się na dziwaczną, niedobraną rodzinę.
Wędrowali przez smętne pustkowie, pełne spękanych skał, usypanych przez wiatr pryzm szarego piasku oraz rumowisk z wulkanicznego szkła, zaczynających się i kończących z obojętną przypadkowością. Wzgórza i skalne wzniesienia zderzały się ze sobą w całkowitym chaosie. Na pofałdowanym horyzoncie nie widzieli ani jednego drzewa. Zza rzadkich chmur spoglądało na nich zamazane oko słońca. Było upalnie, a wiatr nie cichł ani na chwilę.
Jedynym pożywieniem, jakie tu znajdowali, były stada osobliwych, pokrytych łuskami gryzoni – ich chude mięso miało smak pyłu – oraz przerośnięte rhizany, mające pod skrzydłami torby obrzękłe od mlecznej wody. Dniem i nocą śledziły ich ćmy płaszczowe, cierpliwie czekające, aż któreś z nich padnie, by już się nie podnieść. To jednak nie wydawało się prawdopodobne. Przelatując od jednego wędrowca do drugiego, wyczuwał ich wrodzoną determinację i niezachwianą siłę.
Cechowali się wielkim hartem ducha, lecz, niestety, nie zmieniało to faktu, że ich rozmowy składały się głównie z ciągłych utyskiwań i sprzeczek.
– Cóż za marnotrawstwo – mówił Sheb, drapiąc się po swędzącej brodzie. – Można by wykopać kilka studni, a potem zbudować z tych kamieni domy, sklepy i tak dalej. Stworzyć coś wartościowego. Z pustej ziemi nie ma żadnego pożytku. Marzę o dniu, gdy wszystko zostanie zagospodarowane, na całej powierzchni świata. Gdy wszystkie miasta połączą się w jedno…
– Nie byłoby wtedy ziemi uprawnej – sprzeciwił się Ostatni, jak zwykle z lękliwą niepewnością. – Nie byłoby co jeść…
– Nie bądź idiotą – warknął Sheb. – Uprawiano by ziemię. Po prostu nie byłoby takich bezużytecznych pustkowi, gdzie nie żyje nic poza cholernymi szczurami. Szczury pod ziemią, szczury w powietrzu, owady i kości… Potrafisz uwierzyć w takie stosy kości?
– Ale…
– Zamknij się, Ostatni – przerwał mu Sheb. – I tak nigdy nie masz nic użytecznego do powiedzenia.
– Proszę, tylko bez bójek – odezwała się słabym, drżącym głosem Asane. – I tak już jest okropnie, a ty do tego wywołujesz awantury, Sheb…
– Uważaj, starucho, bo będziesz następna.
– A może spróbujesz się ze mną, Sheb? – zapytał Nappet. – Nie? Tak też myślałem. – Splunął. – Potrafisz tylko gadać. Pewnej nocy, gdy zaśniesz, wytnę ci ozór i rzucę go jebanym ćmom płaszczowym. Kto będzie się skarżył? Asane? Oddech? Ostatni? Taxilanin? Rautos? Nikt, Sheb. Wszyscy zatańczymy z radości.
– Mnie w to nie mieszaj – sprzeciwił się Rautos. – Wycierpiałem się za całe życie, kiedy mieszkałem z żoną. Nie muszę dodawać, że za nią nie tęsknię.
– Rautos jak zwykle to samo – warknęła Oddech. – Moja żona zrobiła to, moja żona powiedziała tamto. Mam już dość słuchania o twojej żonie. Jej tu nie ma, tak? Zapewne ją utopiłeś i dlatego musiałeś uciekać. Utopiłeś ją w swojej pięknej fontannie, przytrzymałeś jej głowę pod wodą, patrzyłeś, jak wybałusza oczy i otwiera usta, próbując krzyczeć. Przyglądałeś się temu z uśmiechem na twarzy, tak jest. Nie zapomniałam. Nie mogę zapomnieć. To było okropne. Jesteś mordercą, Rautos.
– Ta znowu o utopieniu – warknął Sheb.
– Może jej też wytnę język – oznajmił z uśmiechem Nappet. – I Rautosowi. Koniec pieprzenia o utopieniu i żonach albo narzekania. Reszta jest w porządku. Ostatni, ty nic nigdy nie mówisz, a jeśli nawet coś powiesz, nikogo to nie drażni. Asane, ty na ogół wiesz, kiedy trzymać gębę na kłódkę. A taxilanin w ogóle się nie odzywa. Kiedy zostaniemy sami…
– Widzę coś – odezwał się Rautos.
Poczuł, że ich uwaga przenosi się na horyzont, i dostrzegł tam ich oczami coś, co wznosiło się ku niebu. Było za wąskie na górę, a zbyt potężne na drzewo. Od sterczącego jak ząb obiektu dzieliło ich jeszcze kilka mil.
– Chcę to zobaczyć – oznajmił taxilanin.
– A co tam, i tak nie mamy dokąd iść – poparł go Nappet.
Pozostali zgodzili się w milczeniu. Szli już nie wiadomo jak długo i sprzeczki o to, dokąd powinni się udać, dawno wygasły. Żadne z nich nie potrafiło na to odpowiedzieć. Nie wiedzieli nawet, gdzie się znajdują.
Ruszyli ku odległemu, tajemniczemu obiektowi.
Ucieszył się z tego. Towarzyszył im z radością. Zauważył, że podziela ciekawość taxilanina, która nasilała się z każdą chwilą, i gdyby ktoś rzucił jej wyzwanie, z łatwością przezwyciężyłaby obawy Asane oraz obsesje dręczące pozostałych – utopienie Oddech, nieszczęśliwe małżeństwo Rautosa, pozbawione znaczenia życie lękliwego Ostatniego, nienawiść Sheba oraz upodobanie do okrucieństwa Nappeta. Rozmowy umilkły. Było słychać tylko odgłos bosych stóp na skalistym podłożu oraz ciche zawodzenia nieustającego wichru.
* * *
Wysoko w górze, dwadzieścia ciem płaszczowych śledziło samotnego wędrowca idącego przez pustkowia. Zwabiły je tu głosy, lecz znalazły tylko samotnego, wychudłego mężczyznę. Jego skóra miała matowozieloną barwę, a z ust sterczały mu kły. Niósł miecz, ale poza tym był nagi. Samotny wędrowiec przemawiający siedmioma głosami, znający siebie pod siedmioma imionami. Był wieloma, lecz był jednym. Wszyscy zgubili drogę i on również.
Ćmy płaszczowe czekały, aż jego życie się skończy. Minęły już jednak tygodnie. Miesiące. Na razie głodowały.
* * *
Postrzegał wzorce wymagające rozważenia. Ich elementy zachowywały jednak odrębność – unoszące się w powietrzu witki, plamy czerni przepływające przez jego pole widzenia. Ale przynajmniej odzyskał wzrok. To już coś. Zbutwiała tkanina spadła mu z oczu, porwana prądami powietrza, których nie czuł.
We wzorcach odnajdzie klucz do wszystkich zagadek. Był tego pewien. Musi tylko połączyć je w całość i osiągnie zrozumienie, dowie się wszystkiego, co musi wiedzieć. Pojmie dręczące go wizje.
Dziwna dwunoga jaszczurka o krótkim kikutowatym ogonie, zakuta w czarną, lśniącą zbroję, stoi na jakimś kamiennym pomoście. Rynsztokami po obu jej stronach spływają strumienie krwi. Spojrzenie nieludzkich, niemrugających oczu wbija w źródło owego krwawienia – smoka przykutego do kratownicy potężnych drewnianych belek gwoździami barwy rdzy, z których skapuje rosa. Zwinięta z bólu bestia oparła się śmierci, jej życie przeobraziło się w wieczność bólu. Jaszczurkę otacza okrutny półcień zimnej satysfakcji.
W innej wizji dwa wilki patrzą na niego z niskiego wzniesienia pokrytego trawą i przypominającymi kości wypukłościami skalnymi. Ostrożnie, niespokojnie, jakby poddawały ocenie rywala. Za nimi padają z gęstych chmur skośne strugi deszczu. Odwrócił się, jakby nie obchodziło go ich spojrzenie, i ruszył przez ogołoconą równinę. W oddali wznosiły się dziesiątki dolmenów, rozrzuconych bezładnie, ale wyglądających identycznie. A może to były posągi? Podszedł bliżej, przyglądając się uważnie sylwetkom. Miały dziwne, sterczące kaptury, zwracały ku niemu chude, zgarbione plecy i zakręcone ogony. Ziemia, na której przycupnęły, lśniła, jak posypana diamentami albo tłuczonym szkłem.
Gdy był już blisko milczących, nieruchomych wartowników i wkrótce miał dotrzeć do najbliższego, przemknął nad nim głęboki cień. Powietrze nagle zrobiło się lodowate. Zatrzymał się zrozpaczony i spojrzał w górę.
Nie zobaczył niczego oprócz gwiazd. Wszystkie unosiły się swobodnie, jakby zerwały się z postronków. Wyglądały jak pyłki w opróżnianym powoli basenie. Słabe głosy opadły z góry, dotknęły jego czoła niczym płatki śniegu i natychmiast się stopiły, tracąc wszelkie znaczenie. W Otchłani trwały spory, ale on nic z nich nie rozumiał. Gdy tylko spojrzał w górę, zachwiał się, stracił równowagę, poczuł, że jego stopy unoszą się nad ziemię. Popatrzył w dół.
Tam również były gwiazdy, ale rozbłysnął wśród nich tuzin słońc gorejących zielonym ogniem. Mknęły przez czarną pustkę, tworząc w niej krwawiące światłem szczeliny. W miarę jak się zbliżały, stawały się coraz ogromniejsze, oślepiając go. Usłyszał wir nieprzeliczonych głosów. To, co przedtem wydawało mu się płatkami śniegu szybko topniejącymi na jego rozpalonym czole, paliło teraz jak ogień.
Gdyby tylko zdołał przyciągnąć do siebie fragmenty, połączyć je w mozaikę i ujrzeć prawdziwy wzorzec. Gdyby mógł…
Spirale. Tak jest, tym właśnie są. Ruch go nie oszuka, pozwoli mu dostrzec kryjący się pod spodem kształt.
Spirale pośród futra.
Tatuaże! Widział je. Widział!
Gdy tylko tatuaże znieruchomiały, przypomniał sobie, kim jest.
Jestem Heboric Widmoworęki, Boży Jeździec obalonego boga.
Widzę cię, Fenerze.
Tak ogromna sylwetka, tak bardzo zagubiona. Niezdolna się poruszyć.
Jego bóg był uwięziony. Podobnie jak Heboric musiał bez słowa obserwować gorejące słońca spadające na ziemię. Kapłan i jego bóg stali im na drodze, ale tej siły nie można było odepchnąć na bok. Nigdy nie stworzono tarczy wystarczająco potężnej, by ją powstrzymać.
Otchłani nie obchodzi nasz los. Przedstawia nam swoje argumenty, którym nie możemy się oprzeć.
Fenerze, stałem się twoją zgubą. A ty, stary boże, stałeś się moją.
Nie żałuję już jednak niczego. Tak właśnie powinno się stać. W końcu wojna nie rozumie innego języka. Tocząc ją, sami ściągamy na siebie zniszczenie i karzemy swe dzieci nieszczęsnym dziedzictwem krwi.
Wreszcie wszystko zrozumiał. Pojął sens bogów wojny, uświadomił sobie, co oznacza fakt ich istnienia. Gdy spoglądał na zbliżające się z każdą chwilą nefrytowe słońca, przygniotła go świadomość daremności kryjącej się za całą tą arogancją, całą tą bezmyślną zarozumiałością.
Spójrzcie, jak rozwijamy chorągwie nienawiści.
Popatrzcie, do czego nas to doprowadziło.
Zaczęła się ostatnia wojna. Wojna z wrogiem, przed którym nie ma obrony. Tego arbitra o klarownym spojrzeniu nie oszukają ani słowa, ani czyny. Jest odporny na kłamstwa, obojętny na tłumaczenia i czcze zapewnienia o konieczności, na gadanie o wyborze mniejszego zła, mającym zapewnić łatwe usprawiedliwienie. Tak jest, słyszał teraz argumenty, puste jak eter, który przemierzały.
Byliśmy w raju. A potem przywołaliśmy bogów wojny, by sprowadzić zniszczenie na siebie i na nasz świat. Na jego ziemię, powietrze, wodę i niezliczone formy życia. Nie, nie okazujcie zaskoczenia ani zdumionej niewinności. Spoglądam teraz oczami Otchłani. Widzę oczami wroga i przemówię jego głosem.
Spójrzcie, przyjaciele. Jestem sprawiedliwością.
Gdy wreszcie się spotkamy, to się wam nie spodoba.
A jeśli pod koniec obudzi się w was poczucie ironii, spójrzcie, jak płaczę nefrytowymi łzami, i odpowiedzcie uśmiechem.
Jeśli macie odwagę.
Czy ją macie, przyjaciele?