Pypcie na języku - ebook
Pypcie na języku - ebook
„Pypcie: z życia (autora) wzięte, kulturalne, historyczne i nostalgiczne, współczesne, wirtualne i komórkowe, kulinarne, zapożyczone, językoznawcze, obywatelskie.
***PILNE. Nie znajdziesz lepszej polszczyzny niż Rusinka.***
Taki intrygujący komunikat przewijałby się dziś jako «pasek» w telewizji. Jako odpowiednik Paska Jana Chryzostoma, najbardziej szalonego naszego zabytku językowego. To taka pętla czasowa, że można by się na pasku powiesić. Tylko po co to robić!? Czy nie lepiej bawić się i dziwić, zanurzać w odmętach i mętach języka i znajdować w tym czystą przyjemność? Wzorem Rusinek. Michał Rusinek” – Michał Ogórek
„Te opowieści, właściwie błahe, lecz nakreślone z prawdziwym mistrzostwem, są obrazkami naszej codzienności wplecionej w język i naszego języka wplecionego w codzienność – uzmysławiają nam, że język jest czymś bardzo osobistym, a użyty w sposób nietypowy pozwala dostrzec zadziwiające wymiary rzeczywistości („Organizujemy sylwestry. Dowolne terminy”). Czy to delikatnie pastwiąc się nad słowną kreatywnością naszych rodaków („Mariola frontuje na nabiale”, „Rekord Guinnessa – największy Papież na świecie”), czy to ukazując zabawne sytuacje, których „głównym bohaterem” jest język („Znaleziono psa. Wiadomość w smażalni”), czy wreszcie opisując nieporozumienia wynikłe z niestandardowego użycia słów („Pokażę panu cipkę”), Rusinek zdradza ogromną czułość wobec języka i fascynację jego przewrotnością” – Katarzyna Kłosińska
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1982-7 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiedzmy to sobie od razu, żeby nie było niedomówień i bolesnych rozczarowań: książka ta nie jest monografią dermatologicznych wykwitów, lecz zbiorem felietonów poświęconych pewnym zjawiskom językowym.
Język, którym się posługujemy, ma paradoksalną naturę: im bardziej jest poprawny, tym bardziej staje się niezauważalny, znika nam z oczu. Przypomina szybę, przez którą oglądamy świat: tak czystą, że nie ma jak na niej zatrzymać wzroku. Żebyśmy przypomnieli sobie o istnieniu języka, na jego powierzchni musi pojawić się rysa, błąd, odstępstwo od reguły. Wtedy dopiero uświadamiamy sobie, że opowieść o świecie jest zrobiona ze słów, które też mają swoją wagę, miarę, a nawet historię.
Można też posłużyć się bardziej cielesną metaforą. Z językiem – tym anatomicznym, jak i tym służącym do komunikacji – jest podobnie: przypominamy sobie o jego istnieniu dopiero wtedy, gdy wyczujemy na jego powierzchni jakiś pypeć, coś, co nas uwiera, boli, drażni, przeszkadza albo po prostu śmieszy. Te uczucia, jak widać dość mieszane, mają wspólny mianownik: świadomość języka.
Nie chodzi o świadomość profesjonalisty, który potrafi nazwać każdą część mowy, rozpoznać wszystkie figury stylistyczne i prześledzić całe meandry etymologii. I nie chodzi o wyższość znawcy, który uważa, że może pouczać innych. Chodzi o świadomość, że nasz świat składa się nie tylko z rzeczy, ale i ze słów, które nie są owym rzeczom podporządkowane jako ich znaki, ale są równouprawnionym materiałem budulcowym. Dzięki tak rozumianej świadomości świat jest o wiele bogatszy, a przyglądanie się temu, co dzieje się między jego słownymi i niesłownymi elementami, może dostarczyć nam wiele radości. Również radości poznawczej, bo głęboko wierzę, że ona istnieje.
Z takiego przyglądania się światu wzięła się książka, którą trzymają Państwo w ręku. Mam nadzieję, że wspomniana radość, która mi towarzyszyła przy jej pisaniu, udzieli się choć w drobnym stopniu Czytelnikom.
M.R.
(Na książkę składają się teksty, które dość nieregularnie publikowałem w krakowskim dodatku „Gazety Wyborczej” w latach 2013–2016, dyscyplinowany przez redaktorów Jerzego Lewińskiego i Michała Olszewskiego, którym tu oto uprzejmie dziękuję).CHWILKA
Kiedy byłem mały, mój stryj miał zwyczaj wylizywać talerz, patrząc na nas, dzieci, łobuzersko i mówiąc: „Spójrzcie, czego robić nie należy”. Ponieważ od tej pory talerzy nie wylizuję, przynajmniej publicznie, więc mam prawo uważać, że chwyt pedagogiczny tego typu bywa skuteczny. Tak więc, drodzy Czytelnicy, spójrzcie, czego robić nie należy. Nie należy mianowicie naśmiewać się z nazwisk. Nie tylko wówczas, kiedy samemu nosi się nazwisko ryzykowne, które i innych mogłoby sprowokować do żartów. Nie wypada – i już.
Ale jednak przyznajmy, ileż radości przynosi nam konstatacja, że przewodnik po muzyce kameralnej napisała Danuta Gwizdalanka. Radość ta nie jest jednak rubaszna, bo nie wiąże się przecież z imputowaną śmiesznością nazwiska, ale z adekwatnością jego znaczenia do materii tej i wielu innych publikacji muzykologicznych autorki. Pozostając w podobnej tematyce, warto zwrócić uwagę na jednego z najlepszych tenorów świata o nazwisku Piotr Beczała (który, na domiar złego, został niedawno, jak doniosła prasa, wybuczany).
Pomińmy milczeniem wszystkie analogiczne adekwatności, jakie przydarzają się ginekologom, przypomnijmy jednak posła Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego (a obecnie senatora PiS) o nazwisku Zdzisław Pupa, który swego czasu wydał wojnę pornografii, mimo że sytuacje miał po temu niejako utrudnioną. W czasach PRL-u mogło się wydawać, że polityków niektórych resortów dobierano ze względu na adekwatność nazwisk: ministrem budownictwa i przemysłu materiałów budowlanych był pod koniec lat 70. Adam Glazur, a mniej więcej w tym samym czasie tekę ministra rolnictwa dzierżył Leon Kłonica. W powołanej do życia w stanie wojennym Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego zasiadali natomiast generałowie Oliwa, Baryła i Żyto; krążył nawet dowcip, że z WRON-y wyłoniła się KRA, czyli Krajowy Ruch Antyalkoholowy, na czele którego stanęli właśnie ci dowódcy.
Na koniec przejdźmy na cmentarz, bo gdzieżby indziej? Spacery po nekropoliach mogą dostarczyć sporo materiału do badań nad nazwiskami. Swego czasu dyrektorem krakowskiego cmentarza był pan o nazwisku Kwatera. Wisława Szymborska opowiadała, że kiedyś zauważyła na tym właśnie cmentarzu grób kobiety dwojga nazwisk: Chwilka-Tylko. Nieboszczka o takim nazwisku właściwie nie potrzebuje epitafium, bo los – a może demon języka – ułożył jej jedno z najkrótszych i zarazem najpiękniejszych.
LAMPECZKA
Kiedy po raz pierwszy zaproszono mnie do programu śniadaniowego w telewizji, przeżyłem kilka szoków naraz. Po pierwsze, kazano mi wstać o barbarzyńsko wczesnej porze (ponoć profesor Władysław Bartoszewski odmówił udziału w takim programie, twierdząc, że nawet w obozie koncentracyjnym nie budzono tak wcześnie). Po drugie, zaproszono mnie do rozmowy o pewnej książce poetyckiej, ale okazało się, że mamy na to około dwóch minut (na szczęście miała krótki tytuł, bo już się obawiałem, że samo podanie nazwiska autora i tytułu zajmie większość czasu antenowego). Po trzecie, wrzucono mnie do studia w czasie bloku reklamowego, usadzono na kanapie i kazano się uśmiechać. A kiedy uprzejmie zapytałem dziennikarkę prowadzącą rozmowę, co powinienem wiedzieć, odpowiedziała szybko: „Niech pan się nie opiera, bo się pan zleje”.
Przez całe dwie minuty rozmowy miałem dość zdumioną minę, nie wiedząc za bardzo, jak mam zareagować na ostrzeżenie dziennikarki: zapewnić ją, że choć pora wczesna, to udało mi się jeszcze w hotelu wykonać wiele czynności higienicznych? Obrazić się, że porusza tak intymne kwestie przy pierwszym spotkaniu? A może zapytać, co miała na myśli?
W czasie kolejnej przerwy reklamowej wybrałem trzecią opcję i dowiedziałem się, że chodziło po prostu o to, bym się nie opierał o oparcie kanapy, bo wówczas zleję się z tłem i będę niekorzystnie wyglądał. A w każdym razie „nie będzie to dobrze wyglądało w obrazku”. Szczerze mówiąc, odetchnąłem.
Bywam zapraszany do telewizji, więc już się nauczyłem, że jeśli realizator telewizyjny proponuje mi „setkę”, nie musi mu chodzić o 100 g wódki czystej, ale o wypowiedź do kamery, w której zachodzi stuprocentowa zgodność dźwięku i obrazu. W czasie której oczywiście tym bardziej należy uważać, żeby się nie zlać.
Współczesne języki specjalistyczne najchętniej operują zapożyczeniami z angielskiego. I tak na przykład wieloznaczny „sun gun” to nie nazwa broni, nad którą pracowali hitlerowscy naukowcy w czasie II wojny światowej, a którą rozbroił James Bond, ale nazwa lampy przykręcanej do kamery.
Niedawno byłem w Wilnie na spotkaniach z dziecięcymi czytelnikami. Lokalna polska telewizja postanowiła nagrać ze mną rozmowę. Operator ustawił kamerę na statywie i zaczął przykręcać lampę. „O, sun gun” – powiedziałem, żeby się popisać znajomością specjalistycznego języka. Realizatorzy zdziwili się nieco, więc zapytałem zmieszany, jak się u nich nazywa ów przedmiot. Odpowiedzieli: „po prostu łampeczka”. Przez „ł” przedniojęzykowe, oczywiście.
TORT
Ze wszystkich ludzkich dążeń najbardziej zgubne wydaje się dążenie do elegancji. Powiedzmy, że mamy już na sobie garnitur, koszulę odprasowaną i piękny krawat, ale jeszcze nam mało, więc coś sobie dokładamy, dopinamy, dorabiamy – żeby było piękniej niż zwykle. I to coś często ściąga nas w otchłań.
Istnieją różne językowe sposoby dodawania wypowiedziom elegancji, zazwyczaj dość staroświeckie, a przynajmniej postrzegane jako staroświeckie. Nie tak dawno spytałem ekspedienta w piekarni, czy „byłby łaskaw” – sam już nie pamiętam, czy pokroić, czy zapakować. Pamiętam natomiast, że młode osoby stojące za mną w kolejce rozchichotały się, jakbym spojrzał na nie przez monokl albo inne pince-nez. Nie chcę przez to powiedzieć, że elegancja jest staroświecka. W nowoczesnym języku też jest na nią miejsce, ale wciąż dość słabo zagospodarowane. Mam nawet wrażenie, że młodzi ludzie wprawdzie bardzo, o wiele bardziej niż kiedyś, dbają o swój wizerunek, ale przy tym zapominają, że język także jest ważnym jego elementem, a słowo „styl” dotyczy w równym stopniu stroju, jak i wypowiedzi.
Obiecałem sobie jednak, że będę dobrotliwy, a nie gderliwy, wracam więc do niebezpieczeństw związanych z dążeniem do elegancji. Otóż w otchłań potrafią nas także strącić frazy, które czerpiemy z języka oficjalnego i jego komunałów. Śmiał się z takich fraz Flaubert, a nawet ułożył z nich słynny Dictionnaire des idées reçues.
Zaproszono mnie kiedyś na jubileusz biblioteki w niewielkiej miejscowości. Wygłosiłem coś w rodzaju wykładu i przyglądałem się potem dalszej części uroczystości. W pewnej chwili na scenę weszli dobroczyńcy i sponsorzy zasłużonej placówki, a wśród nich – cukiernik. Wręczył dyrektorce biblioteki tort, oczywiście w kształcie otwartej księgi, i powiedział solennym tonem: „Pani dyrektor! Mam nadzieję, że ten tort będzie dla pani pamiątką na długie lata”.
Myślę, że ta fraza spodobałaby się Flaubertowi. Ale i muszę pamiętać, że jeśli kiedyś, po długich latach, trafię znów do tej biblioteki i jej pracownicy poczęstują mnie tortem – będę musiał udawać, że jestem na diecie.
KARZEŁEK
Bardzo wcześnie przeszedłem mutację. W piątej, może szóstej klasie mówiłem już głębokim barytonem, co w zestawieniu z dość wątłym ciałkiem dawać musiało efekt komiczny. Ale miało też i konsekwencje praktyczne. Stałem się bowiem bardzo popularny wśród starszych kolegów, którzy prosili mnie, żebym kupował im to i owo w pobliskim sklepie monopolowym. W solidnie zakratowanej witrynie wisiał wówczas przykurzony plakat z wizerunkiem obrażonej damulki i dydaktycznym napisem: „Z pijanym nie tańczę”. Ale mnie przepełniała wyłącznie duma. Dostawałem odliczoną kwotę, szedłem do sklepu, robiłem poważną minę i zamawiałem, co chcieli koledzy. Ekspedientce nigdy brew nie drgnęła. Pewnego razu za ladą obok niej stała jakaś nowa, której wcześniej nie widziałem. Powiedziałem swoim barytonem: „Poproszę pół litra stołowej”, ekspedientka bez słowa wzięła pieniądze, zaczęła zawijać butelkę w papier, wskazała na mnie ruchem głowy i wyszeptała do tej nowej wyjaśniająco: „Karzełek”.
No cóż, każdy przeżywał w dzieciństwie jakieś upokorzenia. Ta historia przypomniała mi się jednak nie z powodów psychoanalitycznych, lecz ze względu na wciąż żywy, wciąż tworzący się na nowo słownik pijacki. Nie ma się co dziwić, że najnowsze dwa wydania Polskiego słownika pijackiego Tuwima zostały uzupełnione o suplement autorstwa Piotra Bikonta, zbierający branżowe słownictwo ostatnich dekad. Niektóre słowa, jak „małpka”, odeszły w zapomnienie. Zniknęła, jakże słusznie, wspomniana wódka Stołowa. Unia Europejska zamieniła nam pięćdziesiątki na czterdziestki, pojawiły się też oczywiście kalki z angielskiego, jak cocktail, drink czy – niedawno – shot.
Wydaje się, że najmniej twórczy językowo są konsumenci wina. Wino to wino. Element obcy, by nie rzec: napływowy. „Czy mają państwo białe wino?” – zapytaliśmy kiedyś, nie tak znowu dawno, w pewnej restauracji przydrożnej. „Sprawdzę” – odrzekła kelnerka. Po chwili wróciła, mówiąc ze źle ukrywanym obrzydzeniem: „Jest tylko takie żółtawe...”.
Najbardziej twórczy językowo wydają się konsumenci trunków swojskich: wódki i piwa. Idzie się przecież na „bro” albo „bronx”, czyli „browar”, lub „na lokalne” (kontestując międzynarodowe wytwórnie), ewentualnie „na witaminkę” (piwo zawiera ponoć witaminy z grupy B). Jest też metonimiczna „piana” lub metaforyczny „kefirek”.
Wśród określeń pijackich znalazłem także „karzełka”. Oznaczało ono wprawdzie nie pół litra stołowej, ale po prostu małe piwo. Niemniej jednak odnotowałem ten fakt z pewną ulgą.
SPR
Kiedy skończyłem studia i dostałem się na studia doktoranckie, listonosz przyniósł mi złowrogo wyglądające pismo z Wojskowej Komendy Uzupełnień. Wzywano mnie w nim do stawienia się określonego dnia o godzinie siódmej rano „w celu: SPR”. Pobladłem. Czyżby chciano mnie jednak wziąć do wojska? Sprawdzić moją zdolność bojową?
Sekretariat mojego uniwersytetu na wszelki wypadek wystawił mi dokument poświadczający, że jestem doktorantem, czyli rodzajem studenta. Zaniepokojona Wisława Szymborska, której wówczas sekretarzowałem, powiedziała, że w razie czego może zadzwonić do Janusza Onyszkiewicza, który był wtedy ministrem obrony narodowej. Ja natomiast zadzwoniłem kilka dni przed terminem do WKU, gdzie mnie uspokojono, mówiąc, że nie muszę przychodzić akurat tego dnia o siódmej rano, ale mogę któregoś wcześniejszego dnia o dowolnej godzinie. Ale i dodano, że ważne, bym przyszedł przed terminem, w przeciwnym razie mogą mnie doprowadzić siłą.
Przyszedłem dzień wcześniej. Drżącą ręką podałem wezwanie. Przyjmujący mnie oficer spytał, co robię po studiach. Podałem dokument z uniwersytetu. Wyjaśnił, że zaproszono mnie, by zaproponować studiowanie w Szkole Podchorążych Rezerwy, w skrócie SPR. Kiedy spytałem, czemu mnie zaproszono w formie wezwania, wyjaśnił z przepraszającą miną, że mają tylko takie druki.
Nie niepokoiłbym się tak, gdybym pamiętał o wojskowej namiętności do skrótów: tych wszystkich kabekaesach, cekaemach, a kiedyś także baonach. Okazuje się, że funkcjonują one także w nieoficjalnym języku wojskowym: skrót SPR rozwija się w nim jako Siłą Porwany Rodzicom. Ale i stanowią podstawę do tworzenia nowych słów: na oficera dyżurnego jednostki mówi się ponoć „odyniec” – od skrótu OD. Nowe słowa powstają także od stopni wojskowych, nadając im nieco swojskości. I tak na sierżanta mówi się podobno „sierściuch”.
Wojskowym żargonem rządzi metafora. Na maskę przeciwgazową starszego typu (typ MUA, z gumowym wężem łączącym maskę z pochłaniaczem) mówiono „słoń”, natomiast na nowszą (z pochłaniaczami po bokach, typ MP-4) mawia się „buldog” albo „małpiatka”. Ciekawe określenia można znaleźć w żołnierskiej kuchni. „Kaszub w trumnie” oznacza konserwę rybną: jest to więc zarazem metonimia i metafora, jak w poezji. „Pterodaktyl” to przenośne określenie drobiu, a najczęściej łykowatego kurczaka. Na salceson mawia się metaforycznie „lastriko”, na prostokątny serek topiony w sreberku – „telewizorek”, natomiast na kaszankę – „polski kawior”.
Najbardziej zafrapowało mnie określenie „glaukus”, oznaczające ponoć pieczeń rzymską. Czyżby literacka aluzja? To by było budujące. Zwłaszcza że mamy właśnie rok Henryka Sienkiewicza Ale co ma medyk, greckiego pochodzenia, do rzymskiej pieczeni? Odpowiedź przynosi XXIII rozdział Quo vadis, w którym Kryspus mówi do Winicjusza: „Więc Glaukus zostanie przy tobie, panie i wraz z wdową będzie miał p i e c z ę nad tobą” (podkr. M.R.).
PODRÓBKA
Pamiętają państwo klapki Kubota? Jeszcze niedawno była to najpopularniejsza marka klapek na polskich straganach. Powiedzmy sobie szczerze, panowie (w pewnym wieku): wszyscy je nosiliśmy. Poza oczywistymi właściwościami miały one jedną cechę ukrytą, ujawniającą się, gdy ich powierzchnia zostawała przekłuta i do komór powietrznych dostawała się woda. Wówczas klapki, uciskane stopami, pogwizdywały.
Kilkanaście lat temu mieszkaliśmy w peerelowskim bloku. Pewnego dnia na parterze wsiadł ze mną do windy sąsiad mieszkający dwa piętra pod nami. Minę miał zafrasowaną, przestępował z nogi na nogę. „Wie pan – zagadnął – dziwna rzecz. W całym bloku coś gwiżdże. W mieszkaniu gwiżdże. Na klatce gwiżdże. Teraz nawet do piwnicy zszedłem, żeby sprawdzić. Też, cholera, gwiżdże. Nawet w windzie gwiżdże, słyszy pan?”. I wysiadł.
Wtedy dopiero zauważyłem, że miał na stopach klapki Kubota. Wkrótce się wyprowadził i nie zdążyłem mu wyjaśnić, co mu tak gwizdało. Podobno popadł w ciężki alkoholizm. I wkrótce zmarł.
Ta smutna i pouczająca historia przypomniała mi czasy, kiedy światowe marki nie były finansowo dostępne dla przeciętnego Polaka. Polak ów skazany był więc głównie na stragany i dalekowschodnie wersje nieomal wszystkiego: od drobnej galanterii po wielkogabarytową elektronikę. Miały one nie tylko kształty i funkcje przypominające markowe pierwowzory, ale i – a może przede wszystkim – nazwy. Buty Adadis albo Redbook, bielizna Calvim Klain, dres Pumba, dezodorant Roxana. Potem pojawiły się telefony Samsing (jak słowiańska wersja wymowy angielskiego „something”). Niestety, nikt (chyba) nie wymyślił telewizora Panapsuik, choć aż się prosi. Natomiast podobno widziano gdzieś perfumy o ryzykownie – jak na nasz rynek – przekształconej nazwie: Vesrace.
Chociaż dla przeciętnego Polaka oryginały są już łatwiej dostępne, to przecież wielu skazanych jest na tańsze opcje. Nadal więc istnieją stragany, nadal sprzedawane są na nich podróbki. A i inwencja nazewnicza nie opuszcza ich twórców. Kiedy to piszę, edytor tekstu uparcie proponuje mi poprawne nazwy firm. Także nazwy niegdyś kultowych klapek męskich, które, jak się okazało, doczekały się niedawno swoich podróbek. Dalekowschodni producent, jakby specjalnie z myślą o polskojęzycznym kliencie, nazwał je Kobuta.
REKRUT
To było w schyłkowych latach PRL-u. Wówczas chodziłem się strzyc do zakładu fryzjerskiego męskiego, notabene jeszcze przedwojennego, którego – także przedwojenny – właściciel był fryzjerem wszechstronnym. Przychodzili do niego starsi panowie z Kazimierza, zbuntowana młodzież z całego zapewne Krakowa oraz ja. Starszym panom zaczesywał, co było do zaczesania, zbuntowanej młodzieży wycinał na głowach konstrukcje kontestacyjne, a mnie – strzygł na rekruta. Miał znakomitą pamięć do twarzy i fryzur, więc kiedy przyszedłem do niego po raz drugi, spytał, czy strzyżemy tak jak zwykle. Przy kolejnym razie było tak samo. Tym uśpił moją czujność. Za którymś razem wyraźnie z kimś mnie pomylił, bo kiedy po zakończeniu strzyżenia włożyłem okulary (bez których niewiele widzę), zobaczyłem w lustrze kogoś z irokezem, wygolonego gładko po bokach.
Na wszelki wypadek wolałem tam więcej nie przychodzić. Zresztą zakład niebawem został zamknięty, jego właściciel odszedł na emeryturę. Przyszła wolna Polska. Zakłady zaczęły ustępować miejsca salonom fryzjerskim. Niedługo przed maturą poszedłem do jednego z nich, usiadłem na fotelu i po chwili zorientowałem się, że wszyscy fryzjerzy i fryzjerki (była to rodzinna firma) stoją za mną i coś szepczą. Poczułem się odrobinę nieswojo, zwłaszcza że znów byłem bez okularów. Jednak kiedy moja fryzura (wciąż na rekruta) była gotowa, podeszła do mnie pani fryzjerka i zapytała, czy nie chciałbym zostać modelem. Ach, pomyślałem sobie, cóż za wspaniała kariera otwiera się oto przede mną! Sława i bogactwo! Wreszcie ktoś docenił moje przymioty... O jakie przymioty im chodziło – okazało się sekundę, długą sekundę, później, kiedy pani dodała: „Bo pan tak nisko z tyłu zarasta”. To był, że tak powiem, policzek dla mojej osiemnastoletniej dumy. Już więcej moja noga nie postała w tym salonie.
Na salonach poprzestałem, mam swój ulubiony nieopodal domu. Acz w dziedzinie usług fryzjerskich i pokrewnych inwencja nazewnicza poszła znacznie dalej, i to w kilku kierunkach. Pierwszy można by nazwać kierunkiem naukowym: „Instytut fryzur” (Lublin), „Instytut skóry” (Łódź), „Laboratorium włosa” (Warszawa). Drugi – medycznym: „Klinika włosa” (Kielce), „Klinika paznokcia” (Kraków; swoją drogą, dlaczego tylko jednego? Może od czegoś trzeba zacząć? Trzymam kciuki). Ciekawszy wydaje się kierunek rustykalny: „Farma Piękna” (Bielsko-Biała), „Farma Piękności” (Zduńska Wola), a nawet „Miejska Farma Piękności” (Warszawa). Istnieje też, dla równowagi, kierunek industrialny: „Fabryka Piękna” (Płock), „Fabryka Fryzur” (Olsztyn), „Fabryka Urody” (Sosnowiec). Dosyć zaskakującym dla mnie znaleziskiem jest kierunek militarny: „Poligon Urody” (Piaseczno), a nawet „Poligon Urody i Rekreacji” (Warszawa). Tam z pewnością wspaniale strzygą na rekruta.
LUSTRO
Kilka lat temu zaproszono mnie do telewizyjnego programu śniadaniowego. Rozmowa miała dotyczyć dzieci, kazano mi więc przyjechać do Warszawy z dzieckiem. Nocleg zarezerwowano nam w jakimś hotelu, którego nazwy nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że kiedy podałem taksówkarzowi adres, wyregulował lusterko i przyjrzał nam się uważniej. Hotelik okazał się rzeczywiście dość podejrzanego autoramentu. Dostaliśmy klucze oraz ostrzeżenie, żeby nie włączać telewizora, bo tam głównie kanały dla dorosłych. Mój pięcioletni wówczas Kuba wszedł pierwszy do pokoju i zapytał: „Tato, a po co nad łóżkiem jest lustro?”.
Następnego dnia bladym świtem przyjechał po nas telewizyjny kierowca. Czekał w samochodzie, bardzo rozbawiony. Opowiedział, że przyjechał chwilę wcześniej, podszedł do recepcji, nikogo tam nie było, aż wreszcie zeszła do niego jakaś pani w szlafroczku. Kiedy powiedział, że przyjechał po pana Rusinka, pani lekko się spłoszyła i powiedziała ze śpiewnym akcentem: „Ja nie Rusinka! Ja Pol’ka!”.
Wszystko wskazuje na to, że przypadkowo spędziliśmy z Kubą noc w burdelu, w dodatku na koszt telewizji. Literatura, zwłaszcza XIX-wieczna, odnotowuje podobne zwyczaje, nazwijmy to, inicjacyjne. Zgoda, trochę przesadziliśmy z wiekiem inicjowanego. Zyskaliśmy za to rodzinną anegdotę.
Anegdotę, którą mi przypomniała niedawna notka w prasie, donosząca, że Urząd Patentowy „w trosce o moralność” odmówił zarejestrowania nazwy kabaretu „Pożar w Burdelu” jako znaku towarowego. Dziwne. Zacznijmy od samego słowa. Nazywa ono instytucję, która – jak mało która – obrosła w eufemizmy: zamtuz, lupanar, agencja towarzyska, dom publiczny, dom schadzek, a nawet i dzielnica czerwonych latarni – to nie są określenia dosłowne. W średniowieczu prostytucją zajmowano się w publicznych łaźniach, zwanych z francuska właśnie „bordel”. Źródłosłów naszego burdelu jest więc klasycznie eufemistyczny.
Z braku dosłownego, a zarazem i odpowiednio dosadnego określenia, jego miejsce w polszczyźnie zajął „burdel”. Ot, prowizorka. Ale prowizorki są, jak wiadomo, najtrwalsze. Czy słowo to jest sprzeczne z – jak stwierdził ekspert Urzędu Patentowego – „dobrymi obyczajami”? Sprzeczna jest jedynie funkcja instytucji, którą to słowo określa. Zgoda, określa dosadnie. Urzędnik się zagalopował, bo przecież nie chodziło o zarejestrowanie domu publicznego, tylko kabaretu pod nazwą wykorzystującą potoczny frazeologizm. Również nieco zagalopował się kierownik produkcji tamtego programu śniadaniowego. Najchętniej obu – za karę – kazałbym wyjaśniać dzieciom, czemu nad łóżkiem było lustro.