- W empik go
Quidam - ebook
Quidam - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 258 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czytałeś, i nawet, czego nie spodziałem się był, dawałeś do Uważałeś zapewne, że dziełu temu dałem nazwę przypowieści, nie zaś powieści, a to z przyczyny, że intrygi i węzła dramatycznego, właściwego powieściom, wielce się tu wystrzegałem – nie o to mi szło, ale właśnie że o to raczej głównie, co zazwyczaj tylko pobocznie z właściwych powieści wyciągamy.
Dlatego to i bohater jest tylko ktoś – jakiś tam człowiek – quidam! Nic on nie działa, szuka tylko i pragnie dobra i prawdy, to jest, jak to mówią: nic właściwie nie robi – cierpi wiele, a zabity jest prawie że przypadkiem, i to w jatkach!
Jest tam i drugi Quidam, któremu to nazwisko przeszło było w imię własne, ale i ten jest tylko jakiś ogrodnik, jeden z miliona chrześcijan! Zali to jest tragiczne? – pozwalam Ci wątpić, wielki poeto!
Ale Ty, którego ś.p. Juliusz Słowacki nazwał Poetą-Ruin, i który jak nikt nigdzie umiałeś świat ruin opiewać, pozwól mi w zamian powiedzieć Ci, że w przypowieści tej mojej pomiędzy jej żywymi postaciami, lubo nie ma arków połamanych i rozrzuconych kolumn, nie mniej smętny, jakkolwiek z właściwego mi punktu oglądany, krajobraz ruin się przedstawia. Serce tej Zofii, tak czarującej talentami, a tak nerwami i wolą do siebie nienależnej, może właśnie całej jednej świątyni-wiedzy jest ruiną?
Cywilizacja, według wszelkiego podobieństwa, do dziś jeszcze podobna jest do tego kościoła, który za Kapitolem tyle razy przy księżyca świetle oglądałeś – do tego kościoła, co w kwadracie kolumn świątyni starożytnej, jako gołąb w rozłamanej klatce, przesuwa, tak iż, mszy świętej idąc słuchać, przechodzi się owdzie przez Jowiszowy przysionek. Daruj mi więc, wielki poeto, że z niektórych tylko korzystałem uwag Twoich co do kształtowania się tej mojej przypowieści, inne za niebyłe uważając. Cywilizacja składa się z nabytków wiedzy izraelskiej – greckiej – rzymskiej, a łono Jej chrześcijańskie, czy myślisz, że w świadomej siebie rzeczywistości już tryumfalnie rozbłysło? Mag jest Żyd – Artemidor i Zofia są Grekowie – znajdziesz tam i Rzym, lubo Tobie, wielki poeto, inaczej i gdzie indziej, nie zaś w mniej plastycznych sferach, ruiny oglądać i sławić przystało. Szczęśliwszym byłeś.
Cyprian Norwid
Pisałem 1859I
Przypłynął młodzian z górnego Epiru
Do miasta Regium, na rzymskim okręcie;
Grek był, lecz matki ród się wiódł z Iliru;
Krwi też dwoistej wzajem przeniknięcie
Na twarzy jego dostrzec można było,
W sposób, iż profil z greckich miał medali,
A w oczy patrząc: skroń nabrzmiałą siłą,
I włos mniej ciemny – i usta z korali.
Z Regium, jak długi brzeg, ku Puteoli
W konnej i gwarnej jechał karawanie,
Czas to był, kiedy z imperialnej woli
Poczęto wielkie o drogach staranie,
I częste mosty, z gładkiego kamienia,
Skałę ze skałą wiązały ogniwem -
I różni ludzie, i różne cierpienia
Żelazem granit obrabiały krzywem:
Adryjan, cesarz w sztuce wszelkiej biegły,
Doglądać lubił kamienie i cegły.
Od Puteoli, po appijskim bruku,
Epirski młodzian zdążał już do Komy,
A Romę marzył podobną do łuku
Tryumfalnego, którego ogromy
U samych niebios swój początek biorą,
Lub samych niebios stały się podporą.
Wszakże on jeden z całej karawany
Marzył – gdy inni toczyli rozmowę,
Jak świat na nowo został popisany?
O ile prawo carskie lub ludowe? -
Gdzie: w wstępnym Rynku albo w Trastubernae -
Osły i konie zanocować wierne? -
Jest coś wśród wielkich miast i naokoło,
Zwłaszcza pod wieczór, zwłaszcza dla pielgrzyma,
Co wypogadza lub zachmurza czoło,
Ziejąc nań niby westchnienie olbrzyma -
Jest coś w tym szmerze, co pierwszy dolata,
Skoro się miejskich bram rozemknie krata.
To coś – Epirczyk nasz poczuwał w chwili,
Kiedy się kupcy z celnikiem wadzili
O jucznych osłów porządek zmięszany -
O kilka asów na lampę u ściany.
Nareszcie w miasto weszła karawana,
Wielkimi juki chmurna i leniwa,
Raz jeszcze widzieć dając twarz młodziana,
Gdzie się ulica okręcała krzywa,
A strażnik z włócznią stojący brązową:
"Ktoś jest?" – latyńską zapytywał mową.
"Syn Aleksandra z Epiru" – i dalej
Osły a konie szły – – i znów pytali.II
Minął rok całym dni i godzin tokiem -
Za Awentynem słońce czerwieniało.
Przez plac dwóch ludzi szło swobodnym krokiem,
Zbliżonych k'sobie jak dwugłowne ciało.
Wieczór był cichy, cichością jedyną,
Samemu tylko właściwą Rzymowi.
Ni wieś, ni miasto – tu cię woły miną,
A tam wykwintna biga zastanowi;
Tłumy z jakiegoś wracają igrzyska,
Po wzgórzach warty obchodzą wigilie -
Chłopięta śmietnik zmieniają w ogniska,
Cyprysy milczą – woń roznoszą lilie -
Syn Aleksandra, wstrzymawszy się nieco,
Do gramatyka rzymskiego te słowa
Mówił: "Te światła, co u wnijścia świecą,
Gdzie właśnie nocna przelatuje sowa,
Rok temu, skoro zapalano, pomnę:
Wjeżdżałem obcy w to miasto ogromne."
"Któż by zgadł? – na to Gramatyk odrzecze -
Że oto w czasie tak krótkim, zaiste,
Nieokrzesane straciwszy narzecze,
Latyńskie słowo wypowiadasz czyste!
Co więcej! mądrość mający na celu,
Kto by zgadł, mówię, że w wjazdu rocznicę
Zwiedzić już myślisz, młody przyjacielu,
Artemidora mądrości świątnicę?" -
"W czasie tak krótkim, powiadasz – pociecha!"
Epirczyk odrzekł z westchnieniem głębokiem.III
I szli. – Rok minął dni i godzin tokiem.
Artemidora ogród oświecony:
Fastigium domu nad skrawym obłokiem
Czerni się w trójkąt; niżej biust złocony,
Z framugi ciężkie wychyliwszy czoło,
Rzekłbyś, iż chyłkiem pogląda wokoło.
Zofiję z Knidos mędrzec miał u siebie.
– Uczniowie w laurów ciennikach siedzieli,
Czekając: gwiazdy aż błysną na niebie,
Czekając: pomoc aż ich rozweseli
Tym ogniem tylko pomocy właściwym,
Ni to widzialnym, ni światłym, lecz żywym,
Ogniem wewnętrznej gorączki i drgania
Powiek, gdy ciężeć poczną od czuwania,
A słów mierzonym śpiewanych akcentem
Skoro się przy tym wyrzuci niemało,
I subtelności niejednej, zakrętem
Wstecznym, skoro się dobrze naszukało – -
I człowiek, w całej myślenia machinie,
Poczyna czuć się zostawionym sobie,
Lubując giętkość jak skoczek na linie,
Starego ojca niosący w osobie.
– Tej to gorączki z nałogu czekano,
A coraz nową rzecz dyskutowano.
Zofija z Knidos pośród tej drużyny
Mądrej podobną była do opalu,
Co zda się mieścić wszystkie tęczy płyny -
Lecz nie rozlewa ich z skąpstwa czy żalu?
Żalu – bo opal z łzawym błyska mętem;
Skąpstwa – bo blask swój wycedza ze wstrętem.
Zrodzona w Knidos, w Rzymie wychowana,
Gdyby to było nie za Adryjana,
Kiedy już Sybill błękitne jaskinie
Proroczych w sobie nie kryły trójnogów -
Może by głos jej był jako naczynie
Brzmiące – dla ludzi śmiertelnych i bogów.
Lecz inny wzywał smak, rządziło nie to:
Była więc więcej od Sybill – kobietą!
Była tym samym – bo czasów własnością,
Natchnieniem smaków ich – z bezświadomością!
Pod tymi laury, których liść szeroki
Lamp różnofarbnych złamały promienie,
Szaty ją wiewne tulą jak obłoki
I układają na ciche kamienie -
Z rzeźbą ich łącząc tak żywą naturę,
Jak rzeźba wpaja się w architekturę.
Zaiste, odłam to jakiejś świątyni,
Gdzieś barbarzyńskim roztartej obuchem -
Nikt zeń całości nowej nie uczyni,
Ni ją spokrewni z cudzoziemskim duchem:
Zawsze to będzie pamiątka bez-łzawa
Czegoś, co nie ma istoty ni prawa.
Ty, coś ją widział, zakryj sobie oczy
I powiedz, co z niej pamiętasz szczególnie?
Nie gładkość czoła, ni wieniec warkoczy,
Pamiętasz jakieś wzięcie się – ogólnie -
I głos: ten słodkie miewać zwykł poczęcie
Potem się kroplił jako płyn – a potem
Jakobyś srebrnym wydzwaniał go młotem -
Potem – i rylca było w nim zgrzytnięcie!
Ruch też głosowi wtórował, a zawsze
Prędzej, w obejście przechodząc łaskawsze.
Taką to panią mędrzec gościł w chwili,
Kiedy przez salve mozaiką wybite,
Na progach sieni stopami zużyte,
Męże dwaj cichym koturnem wchodzili.
Starszy był w szarym płaszczu i tunice,
A laskę przed się stawiał jako świecę
Prostą, o wiele dłuższą nad użytek.
Każdy zwój płaszcza jego, założony
Jak pargaminu pisanego zwitek,
Łamał się ostro lub obsuwał w strony,
W sposób, iż z tyłu widząc go o zmroku,
Jak sprzęt nieżywy wydałby się oku -
Sprzęt świeżo zdjętą szatą obrzucony.
"Mistrzu Jazonie Magu! – rzekł mu drugi
Czy nie raczycie prosto do ogrodu?" -
A w glosie jego było coś i sługi,
I przyjaciela, i bliskiego z rodu.
– Starzec krok zwrócił za odpowiedź całą
I weszli oba boczną furtką małą.
Weszli – ostatni goście spodziewam.
Perystyl odtąd pustą już przestrzenią – -
W alabastrowej lampa stojąc bani,
Mdlała – kolumny blado się czerwienią
Od strony światła, ciemniejąc od drugiej -
Czasem słów kilka posłyszysz za sienią,
Czasem leniwy krok sennego sługi.
Lampa przedzgonnym co tryśnie promieniem,
To się mozaiki na ziemi poruszą,
To arabeski zatrzęsą sklepieniem,
Jakby gmach – ciałem, ona była duszą.V
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak Cnota z świata-tego Księciem -
Mdławe, lecz ufne, choć wciąż je coś mami.
Pomiędzy świtem a nocą jest chwila,
Gdy hoże łuny z czarnymi krepami
Błądzą, aż bystry promień je przesila.
Ostatnia gwiazda wtedy w niebo tonie,
A słońce rude swe wynosi skronie -
I periodyczna pamiątka stworzenia
Wciąż od Pańskiego kreśli się skinienia.
– Pod taką dobę do swojej gospody
Syn Aleksandra z Epiru powraca.
Wszedł i dwa palce przyłożył do brody:
Drgnął, błędną ręką płaszcz na sobie maca;
Co gęstsze zwoje, to otrząsnął lepiej -
I wybiegł krokiem niepewnym, jak ślepi.
Niewiasta, za nim patrząc z korytarza,
Etruskiej lampy knot podjęła igłą
I poruszyła oliwę zastygłą,
Mrucząc: "Czy mieszek? drachmę? nie uważa!"
Tak szepcąc, w ciemność kątów pozierała,
I szła, i milkła, i znów coś szeptałaV
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak Cnota z świata-tego Księciem -
Mdławe, lecz ufne, choć wciąż je mrok mami.
– Pod taką dobę u Artemidora
Do głównej sali wracano z ogrodu:
Śniadać zbliżyła się konieczna pora
Dla gości, skrzydłem poruszonych chłodu,
Chłodu, co, lubo letni, ostro godził
Na bezsennością gorące powieki
I trzeźwił róże mdłe, a oczom szkodził,
Po-rozparzanym od wewnętrznej spieki.
Szli więc do sali, gdy niewolnik zasię,
Do laurowego wbiegnąwszy ciennika,
Zdjął lirę Zofii wiszącą na pasie,
Pargaminowe zwitki spod stolika,
Pudełko z kości słoniowej z woniami,
I oddał służbie stojącej za drzwiami.
Niedługo uczta u Artemidora
Zwykłymi kończyć się będzie toasty;
Wszelkiej tam rzeczy osobna jest pora,
I o wigilii najdalej dwunastej
Ktokolwiek salve wybite mozaiką
Koturnem swoim niebacznie zawadzi,
Przyjętą będzie pocieszał się bajką:
Że Mistrz dyktuje właśnie, albo radzi.
– Z Koryntu rodem, Artemidor w Rzymie
Sławy urokiem otoczył swe imię;
Był nawet wzywani do Adryjana,
Na posłuchania treści niewiadomej -
Bliżsi wszelako – tych przyjmował z rana -
Twierdzili, że był wolnym jak atomy,
Że w Adryjanie cesarz dlań jest człekiem,
Że Amaltei napawa go mlekiem,
Że w jednym ledwo folguje mu snadnie:
W archeologii – którą zna dokładnie.
Pewna jest wszakże, iż ci bliżsi, właśnie
Im więcej bliżsi, widzieli mniej jaśnie.
To miał do siebie Mędrzec, tak iż w domu
Stawał się prawie nie znanym nikomu.
Nie był to wszakże fałszerz, ni jakowy
Pochlebca płaski, ni umysł jałowy,
Ni tajemnicą owiany mąż czynu,
Arystokracji szpieg, albo szpieg gminu.
– Wcale. – Filozof był to szkoły własnej -
Ta, że posady nie mając zbyt jasnej,
Utrzymywała się w całości ścisłej
Przez solidarnie ukrywaną próżnię,
Im bardziej uczeń w duchu był zawisły,
Zobowiązywał więcej – lecz ostrożnie -
Wylania przy tym skąpy? czy lękliwy?
Kończył, iż jak się skłamał, tak był żywy!
Chcesz poznać wartość szkoły lub podania,
Na ich ostatnie spojrzyj egzemplarze:
Tych jeśli błędem są pocałowania,
Jakaż być musi miłość pierwowzoru! -
Tych jeśli cechą jest siła-uporu,
Jakaż być musi na czele skalistość? -
Tych jeśli brudem całym szata z woru,
Jakaż być musi na górze przeczystość?
Artemidora uliczni czciciele
Podobni byli do zbiegłych klijentów,
Gdy ogłuszali, rozprawiali wiele;
Skoro kto przeczyć śmiał – szukali mętów,
A często naprzód, czując się niepewni,
Kończyli śmiechem lub milknęli rzewni.
Dla mniej ćwiczonych mieli pobłażanie,
Zwłaszcza w publicznych miejscach oczywiste;
Lecz jakby mówiąc: "Cóż mi dajesz za nie?
Uderz choć czołem i wpisz się na listę."
Koryncki mędrzec mawiać zwykł: "Gdzie ruszę,
Oblegają mię te Epimeusze " -
I nieraz w szczerym widziałeś go gniewie,
Gdy który z owych wieszał się na drzewie,
Lub patrzył w ogród Artemidorowy,
Co robi mędrzec? gdy nie miewa mowy -VI
Zofia, do siebie weszedłszy leniwo,
Wśród perskiej sofy skronie utuliła
I płaszcza jeden róg powlekła krzywo
Ku ramieniowi – i tak zostawiła:
Nie jak kto spocząć chcący się odziewa,
Lecz jak kto, nie chcąc nic, co pocznie, zrywa.
Ten ją owładnął woli bezkierunek -
I zostawała tak, patrząc na lirę,
Na skrzynkę z kości, gdzie się chowa mirrę,
Na zwitki wreszcie, które przez trafunek,
Pomięszał sługa z przenośnym ciężarem -
I pomyśliła: co też one znaczą? -
Lecz zostawała pod bezwoli czarem,
Marząc: czy same do niej przyjść nie raczą? -
Słońce coraz to jaśniejszym promieniem
I coraz cieplej wzierało w mieszkania,
Przedmioty jedne usuwając cieniem,
Zbliżając drugie przez ich wyświetlania.
Na pargaminu zwitek promień żwawy
Spadł, jako złoty liść na ciemne trawy,
I błyszczał, chwiejąc się niejaką chwilę -
I znikł – i nastał moment ciemnej przerwy:
Płaszcz Zofii frunął z lekka, jak motyle -
Wstała – i legła znów, patrząc jak pierwej.
Kto była Zofia? – wiemy, lecz czym w Rzymie?
Odpowiedź z zwykłych pozorów zawiła:
Bezmężna, sama w willi swojej żyła.
Nadawano jej Poetessy imię;
I tę językom ludzkim dawszy stronę
Osobistości swej, czuła się wolną.
– "Nie darmo piorun laurową koronę
Mija" – mawiała, gdy była swywolną,
Gdy osłupienia mijały ją owe
Częste, dla których uchodziła w stronę,
Lub jak niedawno na pargaminowe
Patrzyła zwitki – – – – – – – – – – – – – – – – – – osłupienia, niby
Do wyczerpnięcia wnętrznego podobne:
Oczy jej wtedy szkliły się jak szyby l
Zdały się szukać czegoś palce drobne:
Czegoś, jak gdyby strun liry zniknionej -
Czegoś, jak gdyby perełki zgubionej.
Nareszcie wstała – za nią płaszcz szkarłatny
Powlókł się, jako ciężkiej fali struga.
Podjęła zwitki w sposób tak udatny,
Jakby kto patrzył na nią, może sługa -
I rozwinąwszy, że były obfite,
Ciekawość wzrosła, co by zawierały? -
Lecz nie czytała – raczej, jak są zwite,
Baczyła, zwój ich roztoczywszy cały,
Podobną będąc w tej cichej robocie
Do jakiej dawnej Sybilli, gdy w grocie
Poprzekreślanej słońca promieniami,
Jak w strunach złotej liry rozrzuconych,
Duma – a duch jej trzepoce skrzydłami,
O wysokościach marząc niezgłębionych.
Wreszcie, początek znalazłszy rapsodu,
Czytała – – – – – – – – – – – – – – – "Zofio!" – greckie były słowa -
Tu zatrzymała się: "Szkoda zachodu! -
Mówiąc – za długa rzecz: rozboli głowa -"
Dalej: "Zofijo! – znaczy tu: mądrości!" -
I śmiać się bardzo poczęła z zazdrości -
Komu? – mądrości? – więc, kończąc czytanie
Rzekła: "Nie do mnie!" – z gniewu czy z radości -
"Wszelako – krewne mi te wszystkie panie
Z Olimpu, bądźmyż przeto, jak przystoi
Na pokrewieństwo, mądrzy – cóż tam stoi?"
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -
ZWITEK PIERWSZY
§ 1
Mądrości! tobie poślubiłem z dawna -
I oto wzięła mię ta Roma sławna
W wielmożne dłonie swoje, mnie, z Epiru
Sierotę! – Ówdzie mdłą byłem rośliną
Na pustce dziadów; tu – drobiną żwiru.
Mniej: pyłem, może i pyłu drobiną.
Zowąd próg domu zdawał mi się światem,
Stąd Epir cały progiem mi domowym.
Rozszerzyłem się, prawda; idzież zatem,
Że wzrosłem?- – – – – – – – – – – – – – – – – zwitkiem tym pargaminowym
Można by ludzi otoczyć gromadę,
Tak bo szeroki! – wszakże jednym słowem,
Krótszym a głębszym, wlewać można radę,
Moc, rozrzewnienie, pociechę, lub zdradę! -
Cóż stąd?-
Czy człowiek, widząc tak szeroko
Na każdą chwilę swojego żywota,
Ile zakreśla mu dokoła oko,
Doszedłby, gdzie są wszechmądrości wrota? -
I wielkich świata spotkał luminarzy
Tam, gdzie powinien, nie tam, gdzie się zdarzy?
Czy raczej zwiedzić winien obszar cały,
Nie okiem jego, lecz okiem ludzkości
Skreślony jemu, gdy był jeszcze mały,
I śnił na progów własnych pochyłości,
I patrząc, gdzie się widnokrąg zasklepia,
Myślił, że człowiek, skoro tam dobieży,
Rękoma swymi niebios się uczepia,
Wysysa nektar i jak Bachus leży? – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -
Trzebaż więc zawsze, by serce górala
Po brukach miasta pierwej się wytarło
I łza człowiecza wędrowała z dala
Tu? – by samotniej niż w zaciszy marła,
Twardniejąc z wolna jak ziarno opala!
Złotnik ażeby brał potem jej jądro,
Ważył i w kolce osadzał, i może,
Dewizą jaką naznaczywszy mądrą,
Przypiął do ciżem, lub psu na obrożę! -
Nie! – tu jest czasów jakaś tajemnica,
Albo tu kłamie się już jak dla rymu,
Albo jednego tu nie ma szlachcica,
Co by, jak Scipio, sam gadał do Rzymu,
Albo tu cała szlachta – to konnica! – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -