- W empik go
Raczycho - ebook
Raczycho - ebook
Tym razem przed Zuzą wielkie wyzwania nie tylko w życiu zawodowym, ale także prywatnym. Sprawa tajemniczych zaginięć dzieci sekretarza partii przeplata się z wiadomością o stanie zdrowia Zuzy.
Jak bowiem odmówić sobie palenia ekstra mocnych bez filtra i popijania stocka, gdy organizm atakuje nowotwór kości?
Raczycho powoduje w życiu Zuzy prawdziwe trzęsienie ziemi. Kobieta spieszy się, żeby zdążyć zamknąć najważniejsze sprawy. Rozwiązując zagadki kryminalne jednocześnie zmaga się z postępującą chorobą i przygotowuje się na odejście, bo wie, że nie ma lekarstwa…
Jacek Ostrowski kolejny raz udowadnia, że tworząc postać Zuzy doskonale wiedział, gdzie chce by ta historia nas zaprowadziła…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-89-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dziś twój wielki dzień, szmato – zwrócił się do kobiety skulonej na podłodze i przykutej łańcuchem za nogę do łóżka. – Co? Nie cieszysz się? – zapytał ze śmiechem.
– Błagam, wypuść mnie. Nikomu o tobie nie powiem, obiecuję – wyszeptała.
– A komu miałabyś powiedzieć? Wymień mi tu kogoś.
Podszedł do niej i przykucnął. Kobieta raptownie cofnęła się i przywarła plecami do ściany.
Wyciągnął rękę i poprawił włosy opadające jej na czoło.
– Ładna jesteś, ale nie bój się, buźki ci nie pokanceruję. Rozpruję ci jedynie brzuch i usunę wnętrzności. Na co ci one, kiedy już cię szlag trafi?
Uwięziona kobieta wybuchła płaczem.
– Dlaczego? Dlaczego ja? – łkała. – Nie zrobiłam ci nic złego, nie znam cię.
– Ale ja ciebie znam. Masz dwadzieścia osiem lat, jesteś nauczycielką, polonistką, i nazywasz się Agnieszka Marciniak. Wystarczy?
– Skąd to wiesz?
– Obserwowałem cię. Nie myśl, że trafiłaś jedynie los na loterii. Jesteś wybranką, a to coś więcej, doceń to.
– Nie chcę być tą wybranką, chcę żyć, błagam – skamlała. – Zrobię, co zechcesz, tylko mnie nie zabijaj.
– Spokojnie, nie denerwuj się, zaraz będzie po wszystkim. Lepiej nie traćmy czasu na jałowe dyskusje.
Poklepał ją przyjacielsko po ramieniu i podszedł do szafy, by wydobyć z niej dużą folię.
– Pewnie ciekawi cię, na co mi ona. Już spieszę wyjaśniać. Dzięki niej nie poplamię twoimi wnętrznościami podłogi. Jeszcze przyniosę wiadra na jelita. Nakarmię nimi ryby w pobliskim jeziorze. One to uwielbiają.
Kobieta zbladła, ogarnięta śmiertelną trwogą, ręce zaczęły jej drżeć. Szarpnęła łańcuchem we wszystkie strony w geście rozpaczy, ale na próżno.
Mężczyzna powoli rozłożył folię na środku pomieszczenia. Na jej brzegach ustawił dwa wiadra ocynkowane. Na koniec z torby wyjął długi, zakrzywiony nóż. Przejechał po jego ostrzu palcem. Z zadowoleniem pokiwał głową.
Spojrzał na Marciniak.
– Jestem gotów. To co? Zaczynamy?
– Błagam! Nie! – krzyknęła.
– Nie drzyj mordy! – ryknął na nią. Jego twarz, do tej pory emanująca spokojem, zmieniła się diametralnie – wyrażała furię, a w oczach pojawiło się szaleństwo.
Z kieszeni wyciągnął sznurek i zaczął nim pętać kobietę. Szarpała się, wyrywała, ale daremnie. Był za silny, żeby mogła mu się skutecznie przeciwstawić.
– Nie stawiaj się, suko – mruczał pod nosem. – To nic nie da.
Wreszcie się uporał z wiązaniem. Teraz Marciniak leżała na plecach na środku folii i nie była w stanie się poruszyć. W usta wcisnął jej kawał szmaty.
Założył na siebie długi fartuch rzeźniczy, chwycił nóż i ukląkł na podłodze. Wsunął go Marciniak pod ubranie i powoli je rozcinał, obnażając jej ciało. Nawet na chwilę nie spuścił wzroku z oczu ofiary, delektował się jej strachem. Kiedy skończył, ostrze dotknęło brzucha nieszczęśnicy. Czuł, jak pręży się pod jego naciskiem. Widział kropelki potu spływające z czoła kobiety.
– Boisz się? I słusznie, bo będzie cholernie boleć – szeptał jej do ucha. – Musisz cierpieć, bardzo cierpieć.
Raptownie wyrwał jej knebel, po czym gwałtownym ruchem wbił nóż niedużo poniżej pępka. Kobieta zawyła z bólu, a on nieśpiesznie rozcinał jej brzuch, nie zważając przy tym na wypływające z niego wnętrzności.
Był środek nocy, Płock spał i tylko w nielicznych oknach jarzyło się słabe światło. Zuza siedziała na kanapie i trzymała w dłoniach zdjęcie. Wciąż nie wierzyła własnym oczom, choć fotografia była wyraźna i nie mogło być mowy o żadnej pomyłce – to na pewno był Leszek Jarzębowski. Nowak też od razu go poznał. Jakim cudem żył? Przecież wykonano na nim wyrok śmierci, w papierach miała dokument, który to potwierdzał. Dopuszczono się mistyfikacji? Oszukano ją? Jeśli tak, to w jakim celu? Tylko jedno mogło to tłumaczyć: musiał być na ich usługach, musiał być ich człowiekiem. W sumie do nich pasował, i to jak ulał. A to sukinsyny. Pójdzie do Marcinkowskiego, on musi coś wiedzieć na ten temat, ciekawe, co jej powie. Dużo się po tej wizycie nie spodziewała, bo pewnie i tak jak piskorz wykręci się od odpowiedzi. Sięgnęła po kieliszek, ale zaraz na powrót go odstawiła. Wystarczy na dziś, jutro zapowiada się pracowity dzień, więc musi być w formie. Spojrzała na zegar, trzecia rano, czas iść spać. Podniosła się z kanapy i podeszła do okna, wyjrzała na zewnątrz i zimny dreszcz niczym błyskawica przemknął jej po kręgosłupie. Po drugiej stronie ulicy, nieopodal latarni dojrzała mężczyznę w długim płaszczu i tyrolskim kapeluszu. Stał oparty o ścianę pobliskiej kamienicy i patrzył w jej okno. Twarzy nie widziała, bo skrywała się w cieniu budynku. Z sylwetki bardzo przypominał Leszka, ale nie była do końca pewna, czy to on. Szybko cofnęła się w głąb pomieszczenia. Zgasiła światło i znowu wyjrzała. Mężczyzna zniknął.
– Cholera! – zaklęła. – Koszmar powrócił. Czy on mi nigdy nie odpuści? Wraca nawet po śmierci.
Sprawdziła drzwi wejściowe, czy aby dobrze zamknięte, i poszła spać.
Długo się męczyła, nim zasnęła, co chwila przekręcała się z boku na bok, nawiedzały ją wspomnienia, te złe, krwawe sceny z leśniczówki, te, o których przez lata starała się tak usilnie zapomnieć. Teraz jej wysiłki wzięły w łeb, zdały się na nic. Wszystko odżyło, jakby miało miejsce wczoraj.
W mieszkaniu rozległ się świdrujący w uszach dźwięk budzika. Zuza, wyrwana z głębokiego snu, zerwała się na równe nogi, nie wiedziała, co się dzieje, w panice rozglądała się po pokoju. Potrzeba było dłuższej chwili, nim dotarło do niej, że to tylko koszmarne sny.
Wstała z okropnym bólem głowy, łyknęła trzy pastylki z krzyżykiem, i pomogło. Idąc do kancelarii, po drodze wstąpiła do ratusza, do Marcinkowskiego. Kiedy weszła, czytał gazetę, oczywiście „Trybunę Ludu”, dziennik z żelaznej listy obowiązkowych lektur działaczy partyjnych i bezpieki. Był wyraźnie zadowolony z jej niespodziewanej wizyty, odłożył gazetę, uśmiechnął się szeroko, ręką wskazał krzesło i od razu wyjął koniak.
– Za wcześnie! – zareagowała energicznie Zuza.
– Ale ja się napiję. Co cię sprowadza? Chyba coś ważnego, bo wizyt kurtuazyjnych to mi raczej nie składasz.
Nic nie mówiąc, położyła mu na biurku fotografię. Rzucił na nią okiem i zaraz jej oddał.
– Jeśli chcesz zapytać o tego człowieka, to go nie znam, a powinienem?
– Owszem, to Leszek Jarzębowski, mówi ci coś to nazwisko?
– Nie, a kto to taki?
– On nie żyje, ale jak się okazuje, tylko teoretycznie. Mam w domu dokumenty stwierdzające, że go powieszono, a to zdjęcie wykonano kilka dni temu. Jak to wytłumaczysz? Reinkarnacja, cudowne zmartwychwstanie? Nie wiem, jakiego jeszcze określenia można tu użyć. Co tu jest grane, do cholery?
Ostentacyjnie wzruszył ramionami.
– Zadajesz mi dziwne pytanie. Skąd mam to wiedzieć, skoro go nie znam? Ale teraz przynajmniej już wiem, o kogo chodzi, o mojego niedoszłego zięcia. Sporo o nim słyszałem, pasowałby do naszej rodzinki – zadrwił. – Muszę z przykrością stwierdzić, że nie masz szczęścia do facetów. Z każdym coś było nie tak, ale ten chociaż miał jaja, mimo że w głowie miał nieźle porąbane. Powoli tracę nadzieję, że zostanę dziadkiem – dalej kpił.
Zuzą zatrzęsło ze złości, ale jego chamskie docinki puściła mimo uszu.
– Skoro uważasz się za mojego ojca, to czemu pozwalasz, żeby człowiek, który chciał mnie zamordować, teraz chodził bezkarnie po Płocku? Wspominasz o jajach? Ty też ich nie masz. Mocny jesteś tylko w gębie i nic więcej. A w ogóle to idź w diabły.
Podniosła się z krzesła i wyszła bez słowa pożegnania.
Marcinkowski chwilę siedział zamyślony, po czym sięgnął po słuchawkę i wykręcił znany sobie numer.
– Tu pułkownik Marcinkowski, połączcie mnie z generałem Matusiakiem, i to pilnie.
Zuza bezpośrednio po opuszczeniu ratusza udała się do baru mlecznego na śniadanie. Ledwie umościła się przy stoliku, gdy przysiadła się do niej jakaś kobieta. Zuza rzuciła jej niechętne spojrzenie, bo niczego innego teraz nie pragnęła, jak w spokoju zjeść śniadanie, gdyż powiedzieć „delektować się nim” byłoby sporym nadużyciem.
– Tam są wolne stoliki. – Zuza wskazała ręką inną część sali i zabrała się do lektury „Trybuny Mazowieckiej”.
– Ale ja do pani na słówko, pani mecenas. Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki.
– Wszystko jest niecierpiące zwłoki, a tym bardziej moje kakao. Zimne obrasta obrzydliwymi kożuchami i nie da się go pić.
– Proszę mnie wysłuchać, obiecuję, że będę się streszczać.
– Na to liczę, kochanieńka. – Westchnęła głośno. – A więc o co chodzi? Tylko same konkrety.
Teraz dopiero przyjrzała się kobiecie. Ubrana dobrze jak na prowincjonalne miasteczko, wiek blisko sześćdziesiątki, dłonie nad wyraz gładkie, a więc inteligentka albo żona jakiegoś partyjnego dupka, tak zwana czerwona lala.
– Zna pani sekretarza Gutkowskiego?
Zuza na szybko przeszukała pamięć, ale bez rezultatu.
– Nie, nie kojarzę tego typa. A o co chodzi? Co przeskrobał? No bo każdy z nich to kawał sukinsyna.
– Nie on, chodzi mi o jego żonę, Nataszę.
– A co z nią nie tak? Łajdaczy się z innym partyjniakiem, a może z księdzem?
Kobieta rozejrzała się płochliwie po sali.
– Ona zabija dzieci – wyszeptała.
Zuza spojrzała na nią badawczo, a po chwili parsknęła głośnym śmiechem.
Nieznajomą wyraźnie speszyła jej reakcja.
– Czemu się pani śmieje? Nie wierzy mi pani?
– Czyje to dzieci? Pewnie jeździ tą słynną czarną wołgą. To jest ciężkie oskarżenie. Nie słyszałam ostatnio, żeby ktoś mordował dzieci. Nie lubi jej pani? Ma na imię Natasza, więc może jest Rosjanką. Pewnie dlatego krzywo pani na nią patrzy. Mam rację? Ja też ich nie lubię, ale nie można nikogo bezkarnie oskarżać. Na to jest paragraf i można skończyć w kryminale.
– Pani mecenas, ja nie wiem, czy to Rosjanka, czy nie, ale to prawda.
– Może same umierają?
– Nie, nie. Mówię pani, ona je zabija.
Zuza zerknęła tęsknie na kakao. Zobaczyła, jak zaczynają się tworzyć na nim kożuchy.
– Cóż mogę poradzić? Niech pani idzie na milicję i tam to zgłosi. Najlepiej porozmawiać z kapitanem Mariańskim. To jest doświadczony milicjant. Łatwo go pani pozna, ma strasznie pokancerowaną facjatę. A przy okazji, jak już pani tam będzie, to proszę go ode mnie pozdrowić. On od lat czuje do mnie prawdziwą miętę.
– Byłam, ale mi nie uwierzyli, przesłuchał mnie oficer, taki gruby, sporządził notatkę i na tym koniec. Nie wiem, czy to ten Mariański, bo się nie przedstawił, ale ma okropne blizny na twarzy.
– To on, znam go jak własną kieszeń, a może i lepiej. – Zuza uśmiechnęła się tajemniczo. – Dobrze, przyjrzę się sprawie, ale nic nie obiecuję. Teraz proszę iść do domu i pozwolić mi w spokoju zjeść śniadanie.
– W pani nadzieja, pani mecenas. To ja przyjdę za kilka dni spytać, czego się pani dowiedziała.
– Nie, proszę się nie fatygować. Sama panią znajdę. – Zuza już raz była w ten sposób nękana, i to przez wiele miesięcy. Dopiero wyrok sądowy ostudził jej prześladowcę. Wolała tego ponownie nie przerabiać.
– Dziękuję.
Kobieta wstała z krzesła i się oddaliła.
Kakao wystygło i całe pokryło się grubymi kożuchami, obrzydlistwo. Zuza odstawiła kubek, zjadła bułkę z marmoladą, po czym udała się do kancelarii. Aplikantka na jej widok natychmiast postawiła czajnik na gazie. Dziewczyna starała się, a Zuza coraz bardziej się do niej przekonywała. Czuła, że będą z niej ludzie, mimo że jej wujem był ten sukinsyn Ludwicki, co stanowiło spory balast przy ich wzajemnych relacjach. Ledwie się rozpakowała i rozsiadła w fotelu, a już szklanka z gorącą herbatą stała przed nią na biurku. Zuza wyjęła z szuflady akta dzisiejszej sprawy. Musiała je jeszcze przejrzeć na szybko, bo ten dupek sędzia Nowacki tylko czekał na jej jakieś potknięcie. Tymczasem dziewczyna, zamiast wyjść z pokoju, tkwiła w miejscu niczym słup soli. Dziwne zachowanie. Zuza spojrzała na nią z niepokojem.
– Co się stało? Gadaj szybko, bo mam sporo pracy.
– Chciałam przeprosić – zaczęła dukać aplikantka. – Przez to zdjęcie pani się bardzo zdenerwowała, może niepotrzebnie je zrobiłam. To się więcej nie powtórzy, obiecuję.
– Co ty mi tu pieprzysz takie farmazony? – ryknęła na nią Zuza. – Jestem ci za nie bardzo wdzięczna. Przynajmniej nie żyję w błogiej nieświadomości. Wiem, że gdzieś w mieście czai się taki jeden skurwysyn i coś knuje, ale skoro tu jesteś, to mam dla ciebie zadanie.
– Co potrzeba zrobić? – Dziewczynie z ciekawości aż oczy zabłysły.
– Dowiedz się czegoś o rodzinie sekretarza Gutkowskiego, a zwłaszcza o jego żonie, Nataszy.
– Nie słyszałam o nim, kto to?
– Tak jak ja i dlatego tu i ówdzie zasięgnij języka na ich temat. Myślę, że coś znajdziesz, bo jak już zdążyłam zauważyć, masz bardzo szerokie znajomości.
– Ale o co konkretnie mam pytać? Czego mam szukać?
– Nie wiem czego, jakichś ploteczek, czegoś o ich dzieciach. Ile ich jest, gdzie chodzą do szkoły. Szczególnie interesuje mnie Natasza, choć... – Zuza się zawahała. Czy faktycznie ją to zainteresowało? Raczej nie, ale dziewczyna musiała coś robić, nie będzie wciąż flirtować z tymi starymi kozłami Nowakiem i Kowalskim. Jeszcze ją któryś zbałamuci. – Popytaj o wszystkich. Porozmawiaj z sekretarką pierwszego sekretarza, ma wobec mnie dług wdzięczności. Gdyby nic nie wiedziała, idź do sekretarza od spraw propagandy, nazywa się Niegórski, jak się na mnie powołasz, to pewnie nie odmówi ci pomocy. Jest oślizły jak wąż, ale tym się nie przejmuj, u nich to w zasadzie powszechna ułomność.
Aplikantka wyszła, Zuza sięgnęła po słuchawkę. Potrzebowała Nowaka, i to na gwałt. Pechowo trafiła, bo akurat poszedł na rynek po kurę. Żona miała mu przekazać, że dzwoniła Lewandowska, ale czy ta czarownica mu to powie? Wątpliwe. Od zawsze nie cierpiała Zuzy, pewnie była o nią zazdrosna. Trzeba zadzwonić później.
Trzasnęły drzwi wejściowe, to pewnie Kowalski. Należało mu przyznać, że od powrotu bardzo się starał, nie przyprowadzał panienek do biura i na każdym kroku starał się być usłużny. Raz nawet wyręczył ją w sądzie. Ciekawe, jak długo potrwa ta sielanka. Pewnie do pierwszej zarwanej cizi.
Ktoś zapukał do drzwi, które zaraz potem się uchyliły. Zuza ujrzała Teresę, psychiatrę, starą przyjaciółkę. Bardzo się ucieszyła, bo dawno się nie widziały.
– Wchodź! Mam mało czasu, ale choć chwilkę pogadamy. – Zaprosiła ją do środka.
Uściskały się serdecznie.
– Co u ciebie? – spytała Zuza. – Mam nadzieję, że lepiej niż ostatnio. Wtedy byłaś w paskudnym nastroju.
– Bez zmian. Faceci przestali mnie kręcić, za dużo przez nich problemów. Dzieci rosną. W szpitalu stosunki paskudne. Jest nowy ordynator, kawał szui. To tak w skrócie.
– Widzę, że Kowalski mocno ci zalazł za skórę. Muszę cię uprzedzić, że wrócił do kancelarii.
Teresa pokręciła głową, nie kryjąc dezaprobaty. Zapewne nie chciała się z nim widzieć twarzą w twarz, co było zrozumiałe.
– Co takiego oni mają w sobie, że wciąż im ulegamy? Chyba źle zrobiłaś, przyjmując go z powrotem, znów zrobi ci z kancelarii dom schadzek.
– Może nie. Bądźmy dobrej myśli. Nie mogłam dłużej patrzeć, jak się stacza, jak zmierza do katastrofy. Wyznał mi ostatnio, że tam w Nowym Rynku głównie pisywał pisma procesowe za kurę, mało tego, za żywą kurę. To przecież prawdziwy upadek adwokata. To tak jak prostytutka, która daje dupy za papierosa.
– Nie przesadzaj, ty też nieraz pisałaś za darmo, sama mi o tym mówiłaś.
– Owszem, ale tylko czasami i w uzasadnionych sytuacjach. Czego się napijesz?
– Niczego, jestem skonana po nocnym dyżurze. Wstąpiłam do ciebie w drodze do domu. Mam sprawę.
– Ty? Do mnie? Przecież już się szczęśliwie rozwiodłaś. Chyba że nerwy ci puściły i udusiłaś jakiegoś czubka. Paragraf sto czterdzieści osiem, kocham to.
– Nie, to nie to, choć nieraz mam wielką ochotę.
Teresa wyjęła papierosy i zapaliła. Zuza natychmiast uchyliła okno, bo nie cierpiała zapachu zefirów.
– Mam na oddziale pacjentkę, która twierdzi, że jej syn konstruuje bombę i chce ją podłożyć w sejmie.
– Poważnie? Ręce same układają się do oklasków, ta kobieta ma mądrego syna. Też bym to z chęcią rozwaliła, ale brakuje mi odwagi i wiedzy pirotechnicznej.
– Proszę, nie żartuj. Leczę ją od lat i przez to znam bardzo dobrze. Mam podstawy, żeby jej wierzyć.
Zuza spojrzała na nią zdziwiona.
– Nawet jeśli tak, to czego ode mnie oczekujesz? Niech się do mnie zgłosi, ale już po fakcie, po wielkim bum! Będę go bronić za darmo, słowo.
Teresa wyjęła z torebki kartkę i położyła ją na biurku.
– To są namiary na tego mężczyznę, pogadaj z nim, oceń jego zamierzenia. Proszę cię.
– A czemu ty tego nie zrobisz?
– Zna mnie, wie, że jestem lekarką jego matki, i nie chce ze mną gadać. Często słowo „psychiatra” źle działa na ludzi i tu akurat mamy do czynienia z takim przypadkiem.
Zuza zerknęła na adres i na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia.
– To przecież Łąck.
– Jak nie masz czym dojechać, to cię tam zawiozę.
– Spokojnie, dam radę, ale nie obiecuję, że go odwiodę od tego pomysłu, bo nie ukrywam, że bardzo mi on przypadł do gustu, a w takiej sytuacji trudno jest znaleźć mocne argumenty na nie. Musiałabym sporo nakłamać.
– Poradzisz sobie, wierzę w ciebie. Każdy adwokat to notoryczny kłamca. – Zaśmiała się. – Teraz zabieram się stąd, bo po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze już ledwie na nogach stoję. Jak tam będziesz, to przy okazji rozejrzyj się po jego mieszkaniu. Ponoć w kuchni zrobił laboratorium i miesza w nim składniki.
– To wszystko wiesz od jego matki, notabene wariatki? – zadrwiła Zuza.
– Uważasz, że wariaci nie mają momentami przebłysków świadomości? Większość z nich je ma.
– Wiem jedno: te wasze kolorowe pigułki potrafią z ludzkim umysłem czynić cuda. Za dobrze mi utkwiła w głowie sprawa Piaseckiego. Jutro mam wyjazd do sądu w Gostyninie, to w drodze powrotnej do niego zajrzę. Może mu się dorzucę na te składniki.
– Nawet w żartach o tym nie mów. – Teresa nie kryła oburzenia. – Tu chodzi o życie setek ludzi.
– A co ty? Zapisałaś się do PZPR? Żal ci towarzyszy partyjnych?
– Idę już lepiej do domu, bo się jeszcze pokłócimy. Z góry dziękuję.
– Nie ma sprawy. – Zuza puściła do niej oko. – Mam w piwnicy dwa wiadra prochu, podrzucę mu przy okazji.
– Wariatka!
Lekarka chwyciła torebkę i opuściła kancelarię.
W chwilę potem zjawił się listonosz.
Do cholery, gdzie się podziała aplikantka? – zastanawiała się Zuza, kwitując odbiór listu poleconego. Spojrzała na pieczątkę nadawcy. „Przychodnia Rejonowa ulica Królewiecka RENTGEN”.
Dziwne, przecież niedawno była na prześwietleniu, na małym obrazku, więc czego mogą jeszcze od niej chcieć? Rozerwała kopertę, a w środku znalazła wezwanie na powtórne prześwietlenie, ale tym razem na duży obrazek. Poczuła niepokój, czyżby coś znaleziono? Cholera, byle nie gruźlica. Dobrze wiedziała, jak się Nowak z nią męczył. Nie chciałaby tego przechodzić, a co najgorsze, rzucać papierosów. Nie, to kategorycznie odpada. Zawsze mówiła, że zejdzie z tego świata z papierosem w ustach i kieliszkiem w dłoni, i to ma się spełnić.
Kowalski zajrzał do jej pokoju, akurat kiedy studiowała wezwanie. Zerknął na kopertę.
– Co? Znów coś złapałaś? – spytał, śmiejąc się.
– Widzę, że jak ty dostajesz pismo z ośrodka zdrowia, to tylko z poradni wenerologicznej – odgryzła mu się. – Wyobraź sobie, że są jeszcze inni specjaliści. – Schowała wezwanie do torebki, bo znając go, wiedziała, że zaraz po jej wyjściu przetrząsnąłby wszystkie szuflady. – Co cię sprowadza? – spytała zaczepnie.
– Spotkałem Teresę i opowiedziała mi o zabawnym zdarzeniu. U niej na oddziale jest dwóch Chrystusów. No i doszło do rękoczynów, bo jeden zarzucił drugiemu, że się pod niego podszywa.
– Faktycznie, zabawne – odparła beznamiętnym głosem, głośno wzdychając. – Suchar. Wiesz, ile ja już słyszałam takich historii? Mnóstwo! Mnie to przestało bawić. Ci wariaci przynajmniej są tam, gdzie powinni. Pamiętam sprawę niejakiego Antoniewicza. Ubzdurał sobie, że przyczyną rozbicia się iła, którym leciała Anna Jantar, był zamach. Chodził po mieście, zaczepiał ludzi, robił jakieś eksperymenty na parówkach i puszkach po konserwach. W końcu podczas jednego z eksperymentów wyfrunął z okna swojego mieszkania i skończył jak ci z iła. Wszyscy wiedzieli, że ma nierówno pod sufitem, ale nikt nie zawiadomił psychiatrów. Nie dali mu odpowiednich kolorowych pastylek i skończył tak jak skończył, amen. Muszę teraz wyjść, bo sędzia Nowacki znów mnie opierdoli, że się spóźniłam. Gdyby mnie ktoś szukał, to będę za dwie godziny.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------