Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Radykał. Jacques Damour - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Radykał. Jacques Damour - ebook

Jacques Damour, czyli Jakub Damour bohater powieści „Radykał”, która wyszła spod pióra Émile'e Zoli pracowity robotnik, ojciec dwójki uroczych dzieci, mąż rozsądnej i pięknej kobiety, mógł prowadzić spokojne i szczęśliwe życie. Jednak historia wkracza do jego warsztatu: Komuna Paryska odbiera mu syna, zmusza do sięgnięcia po broń i burzy jego życie rodzinne. Wywieziony na zesłanie do Nowej Kaledonii, udaje mu się zbiec, i po latach powraca z szalonym pragnieniem odnalezienia swojej rodziny. Niestety, rzeczywistość, którą odkrywa, różni się od tej, którą sobie wyobrażał... W tej fascynującej powieści Émile Zola, mistrz naturalizmu, łączy aspekty społeczne, historyczne i psychologiczne, aby ukazać bezlitosny los swojego bohatera. Przygotuj się na wzruszającą podróż przez nieustępliwy i surowy świat Jacques'a Damour. Emile Zola przenosi nas w fascynującą podróż przez Paryż w swojej książce „Radykał”. Historia skupia się na Jacques'ie Damour, mężczyźnie gotowym zmierzyć się z twardym i nieprzyjaznym światem. Jacques spotyka swojego starego przyjaciela Berru, a rozmowa ta odsłania ich wspólną przeszłość w Komunie dziesięć lat wcześniej. Jacques przeżywał swoje przygody i udręki, włącznie z deportacją na Nową Kaledonię. Po latach wraca do Paryża po amnestii, ale dowiaduje się, że jego życie zmieniło się nie do poznania: żona wyszła za innego mężczyznę. Zrozpaczony, Jacques postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Zola przeplata różne epoki i źródła opowieści, odkrywając coraz to nowe fakty i sekrety postaci. „Radykał” to lektura pełna niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji, utrzymana w malowniczej oprawie. Zola umiejętnie oddaje atmosferę Paryża, tworząc wciągający obraz życia w owym czasie. Przygotuj się na fascynującą podróż literacką z „Radykałem”.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-529-6
Rozmiar pliku: 112 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RADYKAŁ

I.

Tam, w Noumei, zapatrzony w pusty horyzont morski, doświadczał Jakób Damour niejednokrotnie wrażenia, że ma przed oczyma całą historyę swego życia: nędzę oblężenia, szały komuny, i to nagłe wywiezienie, które go przerzuciło tak daleko, rozbitego, jakby stratowanego tylu przejściami. Wspomnienia te, w których grzebał z takiem upodobaniem, nie miały kształtów wizyi wyraźnej, były to raczej mgliste majaki przyćmionej inteligencyi, powracającej machinalnie do pewnych zdarzeń z przeszłości, co same jedne zdołały w duszy przetrwać nietknięte wśród gruzów reszty.

W dwudziestym szóstym roku życia Jakób zaślubił Felicyę, urodziwe dziewczę ośmnastoletnie, siostrzenicę owocarki z la Vilete, od której podnajmywał pokoik. Cyzeler z fachu, zarabiał do dwunastu franków dziennie. Ona była początkowo szwaczką, ale że mieli zaraz w pierwszym roku chłopaka, oddała się więc, rzecz prosta, całkowicie karmieniu dziecka i zajęła się domem. Mały Eugeniusz rozwijał się na podziw. W dziewięć lat po nim przyszła na świat córka, której dano imię Ludwiki; dziecię to było jednak przez długi czas tak wątłe, że sporo grosza poszło z jego powodu na lekarzy i lekarstwa. Mimo tego w małżeńskiem pożyciu stadła nie brakło szczęścia. Damour musiał wprawdzie od czasu do czasu odbyć blaumontag, był jednak w podobnych razach na tyle roztropny, że szedł zaraz spać, przebrawszy miarkę w piciu, a stając nazajutrz o zwykłej porze najprzykładniej do roboty, nazywał się bez ogródek nicponiem.

Gdy Eugeniusz skończył lat dwanaście, oddano go do rzemiosła. Bęben zaledwie umiał pisać i czytać, gdy już zarabiał na życie. Felicya, kobieta w całem słowa znaczeniu dzielna, w prowadzeniu domu okazywała wiele sprytu, choć z drugiej i skąpstwa, jak twierdził ojciec; na stole bowiem daleko częściej niż mięso zjawiały się jarzyny, gospodyni zaś za to skrzętnie ciułała grosze, od wypadku.

Najlepsze to były dla nich czasy. Zajmowali wtenczas w Menilmontant, przy ulicy des Envierges, mieszkanie, złożone z trzech pokoi: pokoju ojca i matki, pokoiku Eugeniusza i jadalni, gdzie umieszczono także warsztat, nie licząc kuchni i gabinetu Ludwiki. Apartament ten znajdywał się wprawdzie na tyłach podwórza, w nizkiej oficynce; mieli jednak pomimo tego podostatkiem powietrza, okna bowiem wychodziły na plac, zajęty pod składy drzewa z zburzonych budowli, gdzie zwożono od rana do wieczora stosy starych materyałów budowlanych i desek.

W chwili wybuchu wojny Damourowie zamieszkiwali przy ulicy des Envierges od lat dziesięciu. Felicya, choć jej się już zbliżała czterdziestka, nie straciła uroków młodości, utyła nawet nieco, awansując w swej dzielnicy na piękność! dzięki swym krągłym ramionom i biodrom. Natomiast Jakób jakby się zasuszył i wyglądał już przy niej staro, choć różnica wieku obojga wynosiła zaledwie lat ośm. Ludwika, wydarta niebezpieczeństwu, zawsze jednak delikatnego zdrowia, wdała się więcej w ojca swą szczupłością dziewczęcą, podczas gdy Eugeniusz, w tym czasie dziewiętnastoletni, posiadał słuszny wzrost i szerokie barki matki. Wyjąwszy pewną ilość poniedziałków, przepędzanych przez ojca i syna w winiarni, żyli w największej harmonii. Felicya gderała oczywiście na te wybryki, gdyż nic jej nie mogło doprowadzić do takiej furyi jak marnotrawstwo grosza. Dwa czy też trzy razy przyszło nawet o to między małżeństwem do bójki, bez żadnych wszakże poważniejszych następstw, albowiem całą winę zwalało się na trunek. Nie było w całej kamienicy stateczniejszej rodziny. Podawano ich sobie za wzór. — W chwili, kiedy Prusacy ruszyli na Paryż i kiedy się zaczęło straszliwe bezrobocie, mieli Damourowie w kasie oszczędności z górą trzy tysiące franków. Sumka wcale nieszpetna, jak na rodzinę rzemieślniczą, co odchowała nie bez trudu dwoje dzieci.

Pierwsze miesiące oblężenia nie były tedy zbyt przykre. W jadalni, obok drzemiących warsztatów, spożywano jeszcze chleb biały i mięso. Z litości nad nędzą jednego z sąsiadów, malarza pokojowego, nazwiskiem Berru, który formalnie ginął z głodu, zapraszali go Damourowie nawet do siebie na objad od czasu do czasu. Przyjaciel ten zaczął oczywiście niebawem przychodzić rano i wieczór. Był to jeden z tych dowcipnisiów, co to mają na zawołanie wesołe słówka, któremi udawało mu się rozbrajać Felicyę, buntującą się w duchu na widok przepaścistej gęby gościa, co pochłaniała u ich stołu niezmordowanie najlepsze kęski.

Wieczorami, przy kartach, drwiąc ile wlazło z Prusaków, Berru, zażarty patryota, rozprawiał o wierceniu min i podkopów za miastem, któremi dałoby się podejść pod same nieprzyjacielskie baterye w Chatillon i Montretout, i powysadzać je w powietrze. Przechodząc z kolei na rząd, tę zgraję tchórzów, gotowych każdej chwili otworzyć Bismarkowi bramy Paryża, aby osadzić napowrót na tronie Henryka V-go, wzruszał ramionami na rzeczpospolitą tych zdrajców. Ach! ta republika!... I rozparłszy się na stole obu łokciami, z fajką na krótkim cybuszku w ustach, roztaczał przed Damourem ustrój państwowy swojego pomysłu: wszyscy braćmi — wszyscy wolnymi — bogactwo dla wszystkich — sprawiedliwość i równość wszędzie, tak u góry, jak i na dole.

— Jak w roku dziewięćdziesiątym trzecim! — dorzucał mężnie, nie bardzo wiedząc, co plecie.

Damoura w czasie tych rozpraw powaga nie opuszczała ani na chwilę. I on przecie był republikaninem; zapewnienia, że rzeczpospolita będzie dniem tryumfu robotnika, dniem powszechnego szczęścia, obijały mu się o uszy od kolebki. Nie umiejąc jednak wyobrazić sobie sposobu, w jakiby rzeczy te mogły oblec się w ciało, przysłuchiwał się uważnie wywodom Berru, ponieważ znajdywał jego rozumowania nader trafnemi, przekonany, że rzeczpospolita zawita do Francyi tym właśnie sposobem, jaki koleżka kreślił. Zapalając się stopniowo, poczynał nawet wierzyć niewzruszenie, że gdyby cały Paryż, mężczyźni, kobiety i dzieci, wyruszyli na Wersal, z marsylianką na ustach, wyrzuconoby bez żadnego trudu za dziesiątą górę Prusaków, a podawszy sobie rękę z prowincyą, utworzonoby z łatwością rząd ludowy, to znaczy obowiązany płacić wszystkim obywatelom rentę.

— Uważaj no ty, — powtarzała mężowi ze swej strony niedowierzająco Felicya, — bo to się gotowo niedobrze skończyć z tym twoim Berru. Karm go sobie ostatecznie, kiedy ci to sprawia przyjemność, ale mu pozwól, niech sobie sam, bez ciebie, idzie kark skręcić.

I ona pragnęła rzeczypospolitej. W czterdziestym ósmym ojciec jej zginął na barykadach. Wspomnienie to jednak, miast drażnić, czyniło ją roztropną. „Gdybym ja była ludem — mówiła — wiedziałabym, jak zmusić rząd do sprawiedliwości: postępowałabym jaknajprzykładniej.“ Wywody Berru raziły ją i przestraszały, ponieważ wydawały się jej niegodziwemi. Widziała wszakże, że Damour staje się pod ich wpływem innym niż dawniej, że nabiera manier i poczyna używać słów, które nie podobały się jej wcale. Jeszcze bardziej jednak trwożyła ją pałająco-ponura mina syna Eugeniusza, kiedy się przysłuchiwał gadaninie Berru. Wieczorami, przy stole, po zaśnięciu Ludwiki, Eugeniusz, popijając zwolna z kieliszka wódki, wpatrywał się, bez jednego słowa, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, w malarza, który przynosił codzień nową historyę jakiejś niebywałej zdrady z Paryża: to o Bonapartystach, dających Niemcom znaki z wzgórza Montmartre — to o zatapianiu na dnie Sekwany worów z mąką i beczek prochu, by miasto wcześniej zmusić do poddania.

— Co za banialuki! — odzywała się Felicya do syna, skoro Berru poszedł sobie wreszcie do domu. — Tylko też sobie nie daj w głowie przewracać. Wiesz przecie, że ten człowiek łże jak najęty.

— Mama wie swoje a ja swoje — odpowiadał Eugeniusz z pełnym grozy giestem.

Około połowy grudnia oszczędności Damourów były zjedzone do szczętu. Co godzinę jednakże nadchodziły wieści o klęskach Prusaków na prowincyi, to o zwycięzkim wypadzie, który miał nakoniec wybawić Paryż. To też małżeństwo nie martwiło się zrazu zbytnio swem położeniem, spodziewając się lada chwila wznowienia pracy po warsztatach. Ponieważ Felicya umiała wśród tego ciągle jeszcze dokazywać cudów gospodarności, więc żyli tak z dnia na dzień czarnym chlebem miesięcy oblężenia, którego jedna tylko Ludwisia nie była w stanie strawić. Wtenczas to jednak w głowie Damoura i Eugeniusza przewróciło się do reszty — jak mówiła matka. Próżnując przymusowo od rana do wieczora, wyrwani z koła swych zajęć i nawyknień, z rękoma osłabłemi, odkąd przestały się imać warsztatu, żyli obadwaj w stanie niezdrowego podniecenia, pełnego wizyj krwawych i dzikich. Zaciągnęli się obaj do oddziału piechurów, — cóż kiedy oddział ten, jak wiele innych zresztą, nie przekroczył ni razu nawet fortyfikacyj, ugrzązłszy na jednem z stanowisk, gdzie żołnierze spędzali dnie na grze w karty lub guziki. Tutaj to Damour, z próżnią w żołądku i z sercem ściśniętem myślą o domowej nędzy, przysłuchując się nowinom, znoszonym przez tego i owego, nabrał przekonania, że rząd musiał sobie chyba poprzysiądz wytępić lud, w celu zawładnięcia rzecząpospolitą. Berru miał racyę! nikomu przecie nie było tajnem, iż Henryk V. znajduje się w Saint Germain, w domu, nad którym powiewa biała chorągiew. Lecz to się musi raz skończyć. Któregokolwiek ranka pójdzie się i wystrzela tych opojów i obżartuchów, co ogładzali i pozwalali bombardować lud roboczy, poprostu, aby przestrzeniej było księżom i szlachcie.

Kiedy wracał na noc do domu z synem, obaj, w gorączce szału, unoszącego się w powietrzu, nie mówili o niczem więcej jak tylko o uśmiercaniu ludzi, wobec bladej i niemej Felicyi, pielęgnującej Ludwisię, która skutkiem złego pożywienia rozchorowała się obłożnie.

Tymczasem przyszedł kres oblężeniu, zawarto zawieszenie broni i wojsko pruskie przedefilowało przez Pola Elizejskie. Przy ulicy des Envierges ukazał się nakoniec znowu chleb biały, po który Felicya chodziła aż na Saint-Denis. Nastrój tego obiadu wszakże był posępny. Eugeniusz, który się uparł był zobaczyć koniecznie Prusaków, kreślił właśnie poczynione przy tej okazyi spostrzeżenia, gdy naraz Damour zawołał, że wszyscy jenerałowie powinni by pójść na gilotynę. Wymachiwał zaś przy tych słowach widelcem tak wojowniczo, że Felicya, zgorszona, widziała się zmuszoną mu go odebrać.

W dniach następnych, kiedy po warsztatach ciągle jeszcze nie podejmowano pracy, zdecydował się rozpocząć robotę na własny rachunek i zaczął naprawiać kilka połamanych przedmiotów metalowych, lichtarzy i tym podobnych gratów, w nadziei spieniężenia ich po dokonanej reparacyi. Eugeniusz, nie mogąc wytrzymać w jednem miejscu, rzucił warsztat już po upływie godziny. Co się tyczy Berru, zniknął on od chwili zawieszenia broni; najprawdopodobniej trafił mu się gdzieś lepszy wikt. Jednego ranka wszakże zjawił się bardzo ożywiony, opowiadając epizod z armatami na Montmartre. Na wszystkie strony wznoszono barykady, nakoniec miał zawitać dzień tryumfu ludu, przyszedł zatem po Damoura, gdyż, jak oświadczył, w podobnej chwili obecność wszystkich dobrych obywateli była niezbędną. Damour wstał od warsztatu, pomimo wyrazu wzburzenia na twarzy Felicyi; — była to komuna.

Potoczyły się teraz dni marca, kwietnia i maja. Kiedy Damoura opadło znużenie a Felicya poczęła go zaklinać, aby w domu pozostał, odpowiadał:

— A moje trzydzieści sous?... Jeżeli je stracę, kto nam da jeść?

Felicya musiała to przyjąć milczącem spuszczeniem głowy. Nie mieli w rzeczy samej na życie ani grosza prócz owych trzydziestu sous ojca i trzydziestu syna, stanowiących żołd gwardyi narodowej, do którego dodawano niekiedy porcyę wina i solonego mięsa. Zresztą Damour był najszczerzej przeświadczony o słuszności swej sprawy; strzelał na Wersal, jak byłby strzelał do Prusaków, w przekonaniu, że zbawia przez to rzeczpospolitą i wywalcza ludowi szczęście. Po trudach i nędzy oblężenia wskutek wstrząśnień wojny domowej, nad życiem jego zawisł, jak zmora, upiór tyranii, pod którego wpływem bił się z heroizmem bohatera z gminu, gotowego życie oddać w obronie wolności. Nie wchodził on w teoretyczne komplikacye idei komunistycznych. W jego oczach komuna była poprostu ziszczeniem wróżb złotego wieku, zadatkiem powszechnego szczęścia; równocześnie zaś wierzył z jeszcze większym uporem, że gdzieś, w Saint Germain czy też w Wersalu, znajduje się w tej chwili król, gotów zaprowadzić we Francyi inkwizycyę i wskrzesić wszystkie bezprawia władców, jeśliby się go tylko wpuściło w bramy Paryża. I tenże sam Damour, który u siebie w domu nie potrafiłby zabić muchy, na stanowisku uśmiercał żandarmów bez skrupułu. Ile razy powrócił zmordowany, czarny od prochu, zlany potem, przepędzał całe godziny u łóżeczka małej Ludwisi, wsłuchując się w jej oddech. Felicya, przekonawszy się, że próby zatrzymania go w domu do niczego nie doprowadzą, z spokojem kobiety roztropnej poczęła wyczekiwać końca strasznego przewrotu.

Pomimo to dnia pewnego nie potrafiła się wstrzymać od uwagi, że ten hultaj Berru, chociaż tak dużo wykrzykiwał, nie głupi był jednak narażać się teraz na kule karabinowe. Miał tyle sprytu, że się postarał o niezgorsze miejsce w intendenturze, co swoją drogą nie przeszkadzało mu wcale, gdy przyszedł, cały lśniący od galonów i piór, do Damourów, rozdmuchiwać pożar w zapalnej głowie Jakóba hałaśliwemi dyskursami, w których była mowa o rozstrzelaniu ministrów, Izby, całej budy, w niedalekim dniu szturmu i wzięcia Wersalu.

— Dlaczego on sam nie pójdzie, zamiast innych namawiać? — mówiła potem Felicya.

Damour jednak na to:

— Cicho bądź!... Ja spełniam moją powinność. Tem gorzej dla tych, co swojej nie spełniają.

Pewnego ranka pod koniec kwietnia przyniesiono na ulicę des Envierges, na noszach Eugeniusza, ugodzonego kulą, pod Moulineaux, w sam środek piersi. W chwili, gdy go na schody wnoszono, wyzionął ducha.

Kiedy Damour wieczorem wrócił z miasta, zastał Felicyę strażującą w milczeniu przy zwłokach syna. Cios to był straszny; pod jego obuchem upadł Damour na ziemię, a żona, słowa nie rzekłszy, nie przeszkadzała mu szlochać, skurczonemu cierpieniem, pod ścianą, bo i cóż mogłaby mu innego powiedzieć, jak tylko: — „Twoja to wina!“ Zawarłszy drzwi sąsiedniej izdebki, zachowywała się jak najciszej, aby nie niepokoić Ludwisi. Kiedy po chwili poszła zajrzeć, czy się dziecko nie przebudziło na odgłos ojcowskiego płaczu, Damour, podniósłszy się, wziął w rękę fotografię Eugeniusza w mundurze gwardyi narodowej i długo się w nią wpatrywał. Następnie ujął za pióro i nakreślił u spodu kartonu: „Ja cię pomszczę!“ — dodając obok datę i podpis własny. Sprawiło mu to dużą ulgę.

Nazajutrz karawan, udekorowany ogromnemi chorągwiami z szkarłatu, odwiózł ciało na cmentarz Père Lachaise, odprowadzony przez wielki tłum ludzi. Ojciec kroczył za ciałem z obnażoną głową, a serce jego wzbierało od srogich myśli na widok czerwonych sztandarów, których krwawa purpura jeszcze posępniejszemi czyniła kiry karawanu. Felicya pozostała na ulicy des Envierges, przy Ludwisi. Wieczorem Damour wrócił między przednie straży strzelać do żandarmów.

Nakoniec zawitały dni maja. Armia wersalska była w Paryżu. Damour nie pokazywał się w domu od dwóch dni, nie odstępując na krok swego oddziału, broniąc barykad w samem zarzewiu walki. Przestawszy sobie zupełnie zdawać sprawę, co się z nim dzieje, strzelał na oślep w dym, ponieważ taki był jego obowiązek. Trzeciego dnia wreszcie zjawił się w domu, zataczając się, cały obszarpany i osłabły, jak opój. Felicya, zdjąwszy zeń ubranie, umyła mu ręce serwetą umaczaną w wodzie, gdy wtem jedna z sąsiadek wpada do nich z wieścią, że komunardzi trzymają się jeszcze na Père-Lachaise, skąd Wersalczycy w żaden sposób nie są w stanie ich wyprzeć!

— Idę tam! — zawołał w tejże chwili Jakób, zrywając się.

Zarzucił na siebie odzież i ujął za strzelbę. Ale ostatnich obrońców komuny nie było na równinie, wśród tych smutnych pól, gdzie Eugeniusz spoczywał. W duszy Damoura zamajaczyła nadzieja śmierci na grobie syna. A nie mógł dotąd ani razu odwiedzić mogiły. Granaty padały naokół, otłukując nagrobki. Wśród wiązów garstka gwardzistów narodowych, ukrytych za grobowcami, których marmur bielił się w słońcu, strzelała jeszcze do żołnierzy, rzucających się w oczy pałającym kolorem czerwonych spodni. Damour stanął na miejscu akurat w chwili, w której nie mogło go minąć aresztowanie. Trzydziestu siedmiu jego towarzyszy rozstrzelano, on sam cudem tylko uszedł masowemu wymiarowi kary. Ponieważ miał ręce umyte przez żonę i ponieważ nie strzelał, ułaskawiono go. Zresztą oszołomiony z utrudzenia, zdruzgotany tylu okropnościami, nie zdołał sobie nigdy później przypomnieć dokładnie dni, które teraz nastąpiły. Pozostałe one dlań widmem zamglonem: i te długie godziny spędzone w ciemnych miejscach, i te męczące marsze wśród najdokuczliwszego skwaru, wrzawa, razy, rozdziawiający gęby tłum, środkiem którego przechodził, wszystko. Kiedy się zdołał nareszcie otrząsnąć z tego stanu ogłupienia, ujrzał się w Wersalu jeńcem.

Felicya przyszła go raz odwiedzić, zawsze spokojna i blada, ale po oznajmieniu Jakóbowi, że Ludwisi się polepszyło, zamilkli oboje, nie mając sobie nic więcej do powiedzenia. Na odchodnem dorzuciła jeszcze, dla dodania mu odwagi, że sprawa jego jest na dobrej drodze i że wkrótce wolność odzyska.

— A Berru? — spytał.

— O! — odrzekła — Berru jest w bezpiecznem miejscu. Drapnął na trzy dni przed wkroczeniem wojsk; nie będzie miał najmniejszych kłopotów.

W miesiąc później Damour odpłynął do Nowej Kaledonii, skazany na deportacyę. Ponieważ nie miał żadnej szarży, sąd wojenny byłby go prawdopodobnie uwolnił zupełnie, gdyby nie był z całym spokojem zeznał, że strzelał od pierwszego dnia. Widząc się po raz ostatni z Felicyą, oświadczył jej:

— Czekaj mnie z naszą małą. Powrócę.

Oto były słowa, najwyraźniejszem rozbrzmiewające echem w zamazanych wspomnieniach Damoura, gdy z ciężką smutkami głową pogrążył się w zadumie w obliczu niedosiężnego wzrokiem widnokręgu morza. Zapadająca noc zastawała go często tak. W dali majaczyła na powierzchni morza długa jasna smuga, niby ślad statku, przebijającego się przez mrok coraz grubszy, jemu się zaś zdawało, że powinien wstać i pójść przez tę świetlaną drogę wierzchem fal do kraju, skoro doń przyrzekł powrócić.JACQUES DAMOUR

I

Là-bas, à Nouméa, lorsque Jacques Damour regardait l'horizon vide de la mer, il croyait y voir parfois toute son histoire, les misères du siège, les colères de la commune, puis cet arrachement qui l'avait jeté si loin, meurtri et comme assommé. Ce n'était pas une vision nette des souvenirs où il se plaisait et s'attendrissait, mais la sourde rumination d'une intelligence obscurcie, qui revenait d'elle-même à certains faits restés debout et précis, dans l'écroulement du reste.

A vingt-six ans, Jacques avait épousé Félicie, une grande belle fille de dix-huit ans, la nièce d'une fruitière de la Villette, qui lui louait une chambre. ui, était ciseleur sur métaux et gagnait jusqu'à des douze francs par jour; elle, avait d'abord été couturière; mais, comme ils eurent tout de suite un garçon, elle arriva bien juste à nourrir le petit et à soigner le ménage. Eugène poussait gaillardement. Neuf ans plus tard, une fille vint à son tour ; et celle-là, Louise, resta longtemps si chétive, qu'ils dépensèrent beaucoup en médecins et en drogues.

Pourtant, le ménage n'était pas malheureux. Damour faisait bien parfois le lundi ; seulement, il se montrait raisonnable, allait se coucher, s'il avait trop bu, et retournait le lendemain au travail, en se traitant lui-même de propre à rien. Dès l'âge de douze ans, Eugène fut mis à l'étau. Le gamin savait à peine lire et écrire, qu'il gagnait déjà sa vie.

Félicie, très propre, menait la maison en femme adroite et prudente, un peu “chienne” peut-être, disait le père, car elle leur servait des légumes plus souvent que de la viande, pour mettre des sous de côté, en cas de malheur. Ce fut leur meilleure époque. Ils habitaient, à Ménilmontant, rue des Envierges, un logement de trois pièces, la chambre du père et de la mère, celle d'Eugène, et une salle à manger où ils avaient installé les étaux, sans compter la cuisine et un cabinet pour Louise. C'était au fond d'une cour, dans un petit bâtiment ; mais ils avaient tout de même de l'air, car leurs fenêtres ouvraient sur un chantier de démolitions, où, du matin au soir, des charrettes venaient décharger des tas de décombres et de vieilles planches.

Lorsque la guerre éclata, les Damour habitaient la rue des Envierges depuis dix ans. Félicie, bien qu'elle approchât de la quarantaine, restait jeune, un peu engraissée, d'une rondeur d'épaules et de hanches qui en faisait la belle femme du quartier.

Au contraire, Jacques s'était comme séché, et les huit années qui les séparaient le montraient déjà vieux à côté d'elle. Louise, tirée de danger, mais toujours délicate, tenait de son père, avec ses maigreurs de fillette; tandis qu'Eugène, alors âgé de dixneuf ans, avait la taille haute et le dos large de sa mère. Ils vivaient très unis, en dehors des quelques lundis où le père et le fils s'attardaient chez les marchands de vin. Félicie boudait, furieuse des sous mangés. Même, à deux ou trois reprises, ils se battirent; mais cela ne tirait point à conséquence, c'était la faute du vin, et il n'y avait pas dans la maison de famille plus rangée. On les citait pour le bon exemple. Quand les Prussiens marchèrent sur Paris, et que le terrible chômage commença, ils possédaient plus de mille francs à la Caisse d'épargne. C'était beau, pour des ouvriers qui avaient élevé deux enfants.

Les premiers mois du siège ne furent donc pas très durs. Dans la salle à manger, où les étaux dormaient, on mangeait encore du pain blanc et de la viande. Apitoyé par la misère d'un voisin, un grand diable de peintre en bâtiment nommé Berru et qui crevait de faim, Damour put même lui faire la charité de l'inviter à dîner parfois ; et bientôt le camarade vint matin et soir. C'était un farceur ayant le mot pour rire, si bien qu'il finit par désarmer Félicie, inquiète et révoltée devant cette large bouche qui engloutissait les meilleurs morceaux. Le soir, on jouait aux cartes, en tapant sur les Prussiens. Berru, patriote, parlait de creuser des mines, des souterrains dans la campagne, et d'aller ainsi jusque sous leurs batteries de Châtillon et de Montretout, afin de les faire sauter. Puis, il tombait sur le gouvernement, un tas de lâches qui, pour ramener Henri V, voulaient ouvrir les portes de Paris à Bismarck. La république de ces traîtres lui faisait hausser les épaules. Ah ! la république ! Et, les deux coudes sur la table, sa courte pipe à la bouche, il expliquait à Damour son gouvernement à lui, tous frères, tous libres, la richesse à tout le monde, la justice et l'égalité régnant partout, en haut et en bas.

- Comme en 93, ajoutait-il carrément, sans savoir.

Damour restait grave. Lui aussi était républicain, parce que, depuis le berceau, il entendait dire autour de lui que la république serait un jour le triomphe de l'ouvrier, le bonheur universel. Mais il n'avait pas d'idée arrêtée sur la façon dont les choses devaient se passer. Aussi écoutait-il Berru avec attention, trouvant qu'il raisonnait très bien, et que, pour sûr, la république arrivait comme il le disait. Il s'enflammait, il croyait fermement que, si Paris entier, les hommes, les femmes, les enfants, avaient marché sur Versailles en chantant La Marseillaise, on aurait culbuté les Prussiens, tendu la main à la province et fondé le gouvernement du peuple, celui qui devait donner des rentes à tous les citoyens.

- Prends garde, répétait Félicie pleine de méfiance, ça finira mal, avec ton Berru. Nourris-le, puisque ça te fait plaisir ; mais laisse-le aller se faire casser la tête tout seul. Elle aussi voulait la république. En 48, son père était mort sur une barricade.

Seulement, ce souvenir, au lieu de l'affoler, la rendait raisonnable. A la place du peuple, elle savait, disait-elle, comment elle forcerait le gouvernement à être juste : elle se conduirait très bien. Les discours de Berru l'indignaient et lui faisaient peur, parce qu'ils ne lui semblaient pas honnêtes. Elle voyait que Damour changeait, prenait des façons, employait des mots, qui ne lui plaisaient guère. Mais elle était plus inquiète encore de l'air ardent et sombre dont son fils Eugène écoutait Berru. Le soir, quand Louise s'était endormie sur la table, Eugène croisait les bras, buvait lentement un petit verre d'eau-de-vie, sans parler, les yeux fixés sur le peintre, qui rapportait toujours de Paris quelque histoire extraordinaire de traîtrise: des bonapartistes faisant, de Montmartre, des signaux aux Allemands, ou bien des sacs de farine et des barils de poudre noyés dans la Seine, pour livrer la ville plus tôt.

- En voilà des cancans ! disait Félicie à son fils, quand Berru s'était décidé à partir. Ne va pas te monter la tête, toi ! Tu sais qu'il ment.

- Je sais ce que je sais, répondait Eugène avec un geste terrible.

Vers le milieu de décembre, les Damour avaient mangé leurs économies. A chaque heure, on annonçait une défaite des Prussiens en province, une sortie victorieuse qui allait enfin délivrer Paris ; et le ménage ne fut pas effrayé d'abord, espérant sans cesse que le travail reprendrait. Félicie faisait des miracles, on vécut au jour le jour de ce pain noir du siège, que seule la petite Louise ne pouvait digérer. Alors, Damour et Eugène achevèrent de se monter la tête, ainsi que disait la mère. Oisifs du matin au soir, sortis de leurs habitudes, et les bras mous depuis qu'ils avaient quitté l'étau, ils vivaient dans un malaise, dans un effarement plein d'imaginations baroques et sanglantes. Tous deux s'étaient bien mis d'un bataillon de marche, seulement, ce bataillon, comme beaucoup d'autres, ne sortit même pas des fortifications, caserné dans un poste où les hommes passaient les journées à jouer aux cartes. Et ce fut là que Damour, l'estomac vide, le coeur serré de savoir la misère chez lui, acquit la conviction, en écoutant les nouvelles des uns et des autres, que le gouvernement avait juré d'exterminer le peuple, pour être maître de la république.

Berru avait raison : personne n'ignorait qu'Henri V était à saint-Germain, dans une maison sur laquelle flottait un drapeau blanc. Mais ça finirait. Un de ces quatre matins, on allait leur flanquer des coups de fusil, à ces crapules qui affamaient et qui laissaient bombarder les ouvriers, histoire simplement de faire de la place aux nobles et aux prêtres.

Quand Damour rentrait avec Eugène, tous deux enfiévrés par le coup de folie du dehors, ils ne parlaient plus que de tuer le monde, devant Félicie pâle et muette, qui soignait la petite Louise retombée malade, à cause de la mauvaise nourriture.

Cependant, le siège s'acheva, l'armistice fut conclu, et les Prussiens défilèrent dans les Champs-Elysées. Rue des Envierges, on mangea du pain blanc, que Félicie était allée chercher à saint-Denis.

Mais le dîner fut sombre. Eugène, qui avait voulu voir les Prussiens, donnait des détails, lorsque Damour, brandissant une fourchette, cria furieusement qu'il aurait fallu guillotiner tous les généraux. Félicie se fâcha et lui arracha la fourchette.

Les jours suivants, comme le travail ne reprenait toujours pas, il se décida à se remettre à l'étau pour son compte : il avait quelques pièces fondues, des flambeaux, qu'il voulait soigner, dans l'espoir de les vendre. Eugène, ne pouvant tenir en place, lâcha la besogne, au bout d'une heure. Quant à Berru, il avait disparu depuis l'armistice ; sans doute, il était tombé ailleurs sur une meilleure table. Mais, un matin, il se présenta très allumé, il raconta l'affaire des canons de Montmartre. Des barricades s'élevaient partout, le triomphe du peuple arrivait enfin; et il venait chercher Damour, en disant qu'on avait besoin de tous les bons citoyens.

Damour quitta son étau, malgré la figure bouleversée de Félicie. C'était la Commune.

Alors, les journées de mars, d'avril et de mai se déroulèrent. Lorsque Damour était las et que sa femme le suppliait de rester à la maison, il répondait: .

- Et mes trente sous ? Qui nous donnera du pain ?

Félicie baissait la tête. Ils n'avaient, pour manger, que les trente sous du père et les trente sous du fils, cette paie de la garde nationale que des distributions de vin et de viande salée augmentaient parfois. Du reste, Damour était convaincu de son droit, il tirait sur les Versaillais comme il aurait tiré sur les Prussiens, persuadé qu'il sauvait la république et qu'il assurait le bonheur du peuple.

Après les fatigues et les misères du siège, l'ébranlement de la guerre civile le faisait vivre dans un cauchemar de tyrannie, où il se débattait en héros obscur, décidé à mourir pour la défense de la liberté. Il n'entrait pas dans les complications théoriques de l'idée communaliste. A ses yeux, la Commune était simplement l'âge d'or annoncé, le commencement de la félicité universelle; tandis qu'il croyait, avec plus d'entêtement encore, qu'il y avait quelque part, à saint-Germain ou à Versailles, un roi prêt à rétablir l'inquisition et les droits des seigneurs, si on le laissait entrer dans Paris. Chez lui, il n'aurait pas été capable d'écraser un insecte ; mais, aux avant-postes, il démolissait les gendarmes, sans un scrupule. Quand il revenait, harassé, noir de sueur et de poudre, il passait des heures auprès de la petite Louise, à l'écouter respirer. Félicie ne tentait plus de le retenir, elle attendait avec son calme de femme avisée la fin de tout ce tremblement.

Pourtant, un jour, elle osa faire remarquer que ce grand diable de Berru, qui criait tant, n'était pas assez bête pour aller attraper des coups de fusil. Il avait eu l'habileté d'obtenir une bonne place dans l'intendance ; ce qui ne l'empêchait pas, quand il venait en uniforme, avec des plumets et des galons, d'exalter les idées de Damour par des discours où il parlait de fusiller les ministres, la Chambre, et toute la boutique, le jour où on irait les prendre à Versailles.

- Pourquoi n'y va-t-il pas lui-même, au lieu de pousser les autres? disait Félicie. Mais Damour répondait :

- Tais-toi. Je fais mon devoir. Tant pis pour ceux qui ne font pas le leur !

Un matin, vers la fin d'avril, on rapporta, rue des Envierges, Eugène sur un brancard. Il avait reçu une balle en pleine poitrine, aux Moulineaux.

Comme on le montait, il expira dans l'escalier.

Quand Damour rentra le soir, il trouva Félicie silencieuse auprès du cadavre de leur fils.

Ce fut un coup terrible, il tomba par terre, et elle le laissa sangloter, assis contre le mur, sans rien lui dire, parce qu'elle ne trouvait rien, et que, si elle avait lâché un mot, elle aurait crié : “ C'est ta faute !” Elle avait fermé la porte du cabinet, elle ne faisait pas de bruit, de peur d'effrayer Louise. Aussi alla-t-elle voir si les sanglots du père ne réveillaient pas l'enfant. Lorsqu'il se releva, il regarda longtemps, contre la glace, une photographie d'Eugène, où le jeune homme s'était fait représenter en garde national. Il prit une plume et écrivit au bas de la carte: “ Je te vengerai”, avec la date et są signature. Ce fut un soulagement. Le lendemain, un corbillard drapé de grands drapeaux rouges conduisit le corps au Père-Lachaise, suivi d'une foule énorme.

Le père marchait tête nue, et la vue des drapeaux, cette pourpre sanglante qui assombrissait encore les bois noirs du corbillard, gonflait son coeur de pensées farouches. Rue des Envierges, Félicie était restée près de Louise. Dès le soir, Damour retourna aux avant-postes tuer des gendarmes.

Enfin, arrivèrent les journées de mai. L'armée de Versailles était dans Paris. Il ne rentra pas de deux jours, il se replia avec son bataillon, défendant les barricades, au milieu des incendies. Il ne savait plus, il tirait des coups de feu dans la fumée, parce que tel était son devoir. Le matin du troisième jour, il reparut rue des Envierges, en lambeaux, chancelant et hébété comme un homme ivre. Félicie le déshabillait et lui lavait les mains avec une serviette mouillée, lorsqu'une voisine dit que les communards tenaient encore dans le Père Lachaise, et que les Versaillais ne savaient comment les en déloger. .

- J'y vais, dit-il simplement.

Il se rhabilla, il reprit son fusil. Mais les derniers défenseurs de la Commune n'étaient pas sur le plateau, dans les terrains nus, où dormait Eugène. Lui, confusément, espérait se faire tuer sur la tombe de son fils. Il ne put même aller jusque-là. Des obus arrivaient, écornaient les grands tombeaux. Entre les ormes, cachés derrière les marbres qui blanchissaient au soleil, quelques gardes nationaux lâchaient encore des coups de feu sur les soldats, dont on voyait les pantalons rouges monter. Et Damour arriva juste à point pour être pris. On fusilla trente-sept de ses compagnons. Ce fut miracle s'il échappa à cette justice sommaire. Comme sa femme venait de lui laver les mains et qu'il n'avait pas tiré, peut-être voulut-on lui faire grâce. D'ailleurs, dans la stupeur de sa lassitude, assommé par tant d'horreurs, jamais il ne s'était rappelé les journées qui avaient suivi. Cela restait en lui à l'état de cauchemars confus: de longues heures passées dans des endroits obscurs, des marches accablantes au soleil, des cris, des coups, des foules béantes au travers desquelles il passait. Lorsqu'il sortit de cette imbécillité, il était à Versailles, prisonnier.

Félicie vint le voir, toujours pâle et calme. Quand elle lui eut appris que Louise allait mieux, ils restèrent muets, ne trouvant plus rien à se dire. En se retirant, pour lui donner du courage, elle ajouta qu'on s'occupait de son affaire et qu'on le tirerait de là.

Il demanda :

- Et Berru ?

- Oh ! répondit-elle, Berru est en sûreté... Il a filé trois jours avant l'entrée des troupes, on ne l'inquiétera même pas.

Un mois plus tard, Damour partait pour la Nouvelle-Calédonie. Il était condamné à la déportation simple. Comme il n'avait eu aucun grade, le conseil de guerre l'aurait peutêtre acquitté, s'il n'avait avoué d'un air tranquille qu'il faisait le coup de feu depuis le premier jour. A leur dernière entrevue, il dit à Félicie :

- Je reviendrai. Attends-moi avec la petite.

Et c'était cette parole que Damour entendait le plus nettement, dans la confusion de ses souvenirs, lorsqu'il s'appesantissait, la tête lourde, devant l'horizon vide de la mer. La nuit qui tombait le surprenait là parfois. Au loin, une tache claire restait longtemps, comme un sillage de navire, trouant les ténèbres croissantes ; et il lui semblait qu'il devait se lever et marcher sur les vagues, pour s'en aller par cette route blanche, puisqu'il avait promis de revenir.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: