- W empik go
Rafa - ebook
Rafa - ebook
Co łączy odległe miejsca w czasie i przestrzeni? Opowiadania Szczepańskiego, choć różnorodne pod względem treści i formy, konsekwentnie próbują wypreparować uniwersalne procesy i zjawiska, które stanowią tkankę cywilizacji i kultury.
"Oglądani z jakiegoś odległego, pozaziemskiego punktu widzenia, jesteśmy czymś w rodzaju koralowców. Przerabiamy materię, wznosimy – warstwa po warstwie – tajemnicze budowle, z których galerii i komnat czas wypłukuje nieczystości naszego organicznego życia. Rośnie nieustannie rafa naszych tworów – domów, pałaców, świątyń, stołów, łóżek, obrazów, naczyń, pomników, maszyn. Z trwałości rafy, która kruszy się i wietrzeje z powolnością przypominającą erozję górskich łańcuchów, czerpiemy otuchę, zagrożoną nieustannie poczuciem znikomości naszych miękkich ciał, a także ulotności naszych uczuć i myśli. Ale nawet ta otucha nie jest pozbawiona odcienia grozy. Duma z tworzenia i posiadania rzeczy podszyta jest lękiem przed niewolą u rzeczy, a czasem zawiścią i buntem." Jan Józef Szczepański
Spis treści
Rafa
Biwaki
Tapczan gestapowca
Biskup jedzie przez morze
Trzy czerwone róże
Łopata archeologa
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63471-34-7 |
Rozmiar pliku: | 335 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znowu marzec. Światła jak przez szkło pokryte chłodną rosą. Ulice całe w rozbłyskach spadających z dachów kropel. Plusk i chlupot – leniwy, a równocześnie rzeźwy – wypełnia miasto. Starsi panowie przeżywają swój moment. W rozpiętych płaszczach, z szalikami spływającymi luźno na sztywne klapy marynarek, z wyszczotkowanymi siwiejącymi włosami, przylegającymi gładko do skroni, suną po chodnikach krokiem niedbałym i czujnym, pozbywszy się ociężałości i sztywności kolan. Mijanym kobietom rzucają spojrzenia pytające i opiekuńcze. W ich uśmiechach, których żartobliwość, a nawet frywolne zuchwalstwo maskowane są godnością, kryje się zapewnienie, że posiedli wiedzę o słodyczy życia.
Kobiety chodzą zataczając się z lekka, jak odurzone. Ich oczy za niebieskimi lub fioletowymi szkłami przeciwsłonecznych okularów są przymknięte. Bezwiedny skurcz podciąga górną wargę, odsłaniając wilgotne zęby. Głowy pochylone do tyłu. Twarze, ruchem kwiatów, poddają się słońcu.
Najmłodsze biegną na oślep hałaśliwymi gromadkami, z chichotem wpadają na przechodniów, piszcząc uskakują w popłochu przed fontannami roztajałego śniegu, tryskającymi spod kół samochodów.
Pryszcze na policzkach wyrostków są nabrzmiałe jak wiosenne pąki. Ich głosy załamują się krzykliwie w nieopanowanych próbach barytonów i basów. Ich oczy błyszczą dziką gorączką nadziei.
Arkusz ostrego blasku z jakiegoś otwartego nagle na górnym piętrze okna spada ukośnie w głąb ulicy i słychać srebrny brzęk, rozmieciony zaraz trzepotem gołębich skrzydeł.Tapczan gestapowca
Wojna wyrzuciła nas na brzeg – tak obolałych i słabych, że nie starczyło nam sił, nawet na radość z ocalenia. Cudzoziemcy dziwili się naszym uśmiechom – roztargnionym i księżycowo bladym. Był to odblask nabytej na dnie mądrości, która wkrótce miała pójść w zapomnienie. Mądrość polegała na nauce hierarchii ważności spraw. Kolejno rezygnowaliśmy z mienia, z przyzwyczajeń i nazwisk dla ratowania życia. Życie poświęcaliśmy w obronie ludzkiej godności. Każdego czekała ostateczna próba prawdy w obliczu tortur, komór gazowych i egzekucyjnych plutonów. Przez szereg lat byliśmy przedmiotem eksperymentu bezlitosnej moralnej redukcji.
Wydawało nam się, że po takiej lekcji sama natura świata musi ulec zasadniczej przemianie i – jak uczniowie, niepewni wyników przebytego egzaminu – czekaliśmy na otwarcie drzwi Wspaniałego Jutra. Ale egzamin nie został zaliczony. W nowym świecie, który okazał się odpowiedzią na świat naszych ojców i dziadków, pytano nas co najwyżej, co robiliśmy i co posiadaliśmy przed wojną. Zdobyte doświadczenia pozostawiono nam do prywatnego użytku. Najpraktyczniej było utopić je w zapomnieniu.
Nie sądzę jednak, aby przepadły one bez śladu. Trudno tylko ocenić korzyści tej nauki, które może przyjdzie nam zabrać do grobu, bez możliwości podzielenia się nimi z kimkolwiek.
Jakimś nieprawdopodobnym zrządzeniem losu odnaleźliśmy się wszyscy – cała rodzina – żywi i cali, w oszczędzonym przez wojnę Krakowie. Z lasu, z więzienia, z ruin powstańczej Warszawy. Dawni znajomi rodziców ofiarowali nam mieszkanie w swoim domu. Mieszkanie opuszczone przez gestapowców, jeszcze pachnące wystygłym dymem cygar i koszarami. Przedmioty i meble, które służyły tamtym ludziom, stały się naszym jedynym wyposażeniem. Nie mówię „własnością”, bo ten termin nie przychodził nam nawet do głowy. Za własne uważaliśmy tylko nasze ocalałe ciała, nasze uczucia i myśli. To było właśnie to, czegośmy się nauczyli. I jeszcze – co ważniejsze – nauczyliśmy się odczuwać to nasze ubóstwo nie jako upadek, lecz jako wyzwolenie. Miało ono w sobie smak nieopisanej lekkości. Jak gdyby wszystko zaczynało się od początku.
Już liczono nas i wpisywano do rejestrów nowego porządku. Ciągle wypełnialiśmy jakieś formularze. Jeden z nich zawierał rubrykę, której nazwa – piękny przykład niezmożonej biurokratycznej pomysłowości słowotwórczej – szczególnie przypadła nam do gustu. Brzmiała ona: „przepadek mienia”. Wyrażenie to bawiło nas tak bardzo, że przyjęliśmy je do naszego potocznego języka. Pod hasłem „całkowitego przepadku mienia” nasza ówczesna sytuacja wydawała się niemal żartem.
Niemal – bo przecież była w niej i niesamowita gorycz darowanego zwycięstwa, pośród ruin, pośród śmierci. A jednak ta lekkość była prawdziwa, chociaż żart pobrzmiewał szyderstwem.
Wraz z ciężarem nieistotnych przywiązań, który spadł nam z ramion, wyzbyliśmy się ciężaru małostkowej dumy.
Jednego z tamtych dni szedłem błotnistą ulicą za taborowym wozem, zaprzęgniętym w parę włochatych mierzynków. Na wozie leżały papierowe worki, rozmiękłe pod uderzeniami zacinającego w porywach śniegu z deszczem. Na workach, tyłem do woźnicy, siedział stary Mongoł, otulony w pociemniałą od wilgoci pałatkę. Z rodzajem życzliwego zainteresowania przyglądał mi się, kiedy zbierałem sypiące się z wozu kostki cukru, które w zetknięciu z zimną, błotnistą bryją stawały się szare i lepkie. W pewnej chwili pochylił się, zanurzył dłoń w otworze pękniętego worka i rzucił mi całą garść. Uśmiechnąłem się do niego, a on odpowiedział mi uśmiechem spod opadających cienkich wąsów.
Nie doznawałem żadnego uczucia upokorzenia czy wstydu. Nie myślałem o tym, że parę tygodni temu zaledwie ja sam chodziłem w mundurze i z bronią, budząc respekt i lęk. Byłem zadowolony, że przyniosę do domu kilkadziesiąt kostek na pół rozpuszczonego cukru. A poza tym – pamiętam to dobrze – odczuwałem szczególny rodzaj wesołości, jakbym cały czas śmiał się cichutko z siebie: ze swojego głodu, który nie wydawał się już groźniejszy niż apetyt rekonwalescenta, ze swoich dawnych przesądów, a także z tego, że odgrywałem jakby scenkę z egzaltowanej opowiastki, mającej wycisnąć czytelnikowi westchnienie współczucia.
Jakiś nastrój dziecinnej improwizacji, zabawy w Robinsona, przenikał ówczesne nasze życie. Robiliśmy osobliwe wynalazki. Przytykaliśmy zapaloną zapałkę do otwartego kurka od gazu i grzaliśmy się w kuchni przy huczącym niebieskim płomieniu, bijącym poziomo ze ściany aż do połowy pomieszczenia. Przyrządzaliśmy dziwaczne potrawy z artykułów, które nie uchodziły dotąd za jadalne, jak na przykład z fusów kawy zbożowej. Razem z siostrą – śliczną i kiedyś bardzo elegancką dziewczyną – chodziliśmy, zaopatrzeni w miednicę i wiadra, pod bramę niedalekiego domu starców, który Niemcy przemienili w więzienie dla kobiet, a który obecnie służył za punkt etapowy dla repatriowanych jeńców francuskich, i wyszarpywaliśmy rękami bryły zmarzniętego koksu ze zwalonej na chodniku pryzmy.
W mieszkaniu naszym (będącym, jak nam się zdawało, jedynie tymczasowym schronieniem) panował nieustanny ruch. Znajomi, a często i nieznajomi, powracający z wojennych wędrówek, zatrzymywali się tu na noc, na kilka dni, na całe tygodnie i miesiące, śpiąc gdzie popadło, okrywając się czym się dało, razem z nami zdobywając pożywienie. Nikt nie wiedział, co będzie jutro, i nikt nie troszczył się o to nadmiernie. Otaczające nas sprzęty nie przypominały nam żadnego wczoraj. Były po prostu przyrządami do spania, do jedzenia, do siedzenia, bez żadnych estetycznych czy sentymentalnych właściwości, bez historii. Żyliśmy jak owe ptaki Aśvaghoszy, co „noc na jednym prześpią drzewie”.
Nie myśląc o tym, że już zawiązuje się mój dalszy los, nieświadom kiełkowania nowych, korzeni, doświadczałem uczucia swobody, które trudno mi dzisiaj określić. Było ono dalekie od radosnej euforii, nie jaśniało blaskiem osobistych nadziei. Miało w sobie chłód wielkiej, otwartej przestrzeni. Jak gdybym – wracając do użytego porównania – został wyłuskany z mojej własnej komory w rafie. Jak gdybym poprzez jej rozbite sklepienie mógł obrać bez przeszkód jakikolwiek inny kierunek, zagłębić się w cudze korytarze lub nawet kontemplować beznamiętnie, z zewnątrz, całość struktury – połyskliwe atole i zielone archipelagi, rozkołysane nieskończonym oddechem nieba.Biskup jedzie przez morze
Pora jest przedwieczorna. To moment, kiedy słońce opuściło się już poza horyzont na tyle głęboko, aby nie zdradzać miejsca swego odejścia – ani wiązkami promieni, ani jaskrawą łuną. Jego rozrzedzony, stygnący blask obejmuje teraz równomiernie cały widnokrąg słabnąc i szarzejąc stopniowo w wyższych regionach kopuły nieba. Blask ten jest żółty. Bardzo jasna, przezroczysta żółtość, przepojona jednak wyraźnie temperaturą dogasania, w której cieple czuje się wzbierający chłód i której światłość rodzi miękkie, zawleczone fioletem cienie. Spłaszczone sylwetki gór, czy raczej wzgórz o łagodnych lesistych grzbietach, odcinają się od tego tła z wielką wyrazistością – ciemniejsze na bliższych planach, w głębi bladoniebieskie, ale wszystkie obwiedzione tak samo ostrym konturem. Ich odbicia w wodzie, bledsze o ton, zanurzają się w smudze kolejnego odbicia tamtej żółtości na niebie, podchodzącej w odmiennym żywiole odcieniami zieleni, która wkrótce ciemnieje aż do pełnego coraz mętniejszych refleksów granatu. Cała powierzchnia wody pokryta jest łuską małych, płaskich fal, takich, jakie podnosi jednostajnie wiejący słaby wiatr wieczoru. Niebo zresztą też nie jest jednolite. W połowie wysokości zaciąga je ławica delikatnych, rozpływających się w przestrzeni obłoczków, opalizujących wspomnieniami błękitu i różu. Dzięki takiemu układowi planów i barw, pas żółtej światłości, przecinający w poprzek cały krajobraz, stanowi głęboką szczelinę, wciągającą spojrzenie w dal – pełną powietrza i ciszy.
Ta głąb jedynie pozwala wierzyć w morze, bo opisany pejzaż, będący tłem dla postaci biskupa i jego osobliwej łodzi, przywodzi na myśl raczej jezioro – duże, usypiające po zachodzie słońca jezioro w górzystym terenie. Można nawet domyślić się, że autor obrazka zapewne nigdy prawdziwego morza nie widział i że próbował je sobie wyobrazić na podstawie dostępnych oczom widoków, takich na przykład jak zalew w Rożnowie.
Dochodzenie geograficznych realiów nie ma tu zresztą żadnego znaczenia, ponieważ rzecz cała dzieje się w krainie poezji.
Zacznijmy od łodzi czy arki biskupa. Żaden marynarz ani żaden szkutnik nie spotkał się nigdy z podobną konstrukcją. Jest to koń. Bardzo długi, płowego, niczym sarna, koloru, ze sterczącymi uszami i wygiętą do góry szyją. Umieszczony na rodzaju cokołu w kształcie płaskodennej krypy, której burtę zdobi rząd niebieskich kropek (może okienek, a może ćwieków), obejmuje podkurczonymi jakby w niezdarnym galopie nogami nadbudówkę – kanciasty domek o czterech nierównej wielkości oknach weneckich, których ciemne kwatery odbijają refleksy wody. Należy przypuszczać, że są to pomieszczenia dla załogi i pasażerów, ale chodzi tu chyba o krasnoludki, bo biskup nie zmieściłby się w owym domku żadną miarą. Biskup jest ogromny zarówno wzrostem, jak dostojeństwem. Siedzi na koniu, na zielonkawej wyblakłej derce zastępującej siodło – jego noga opiera się o burtę krypy, a jego czerwona infuła sięga górnego skraju malowidła. Odchylony do tyłu, aby zrównoważyć ciężar długiego pastorału ze ślimaczo zwiniętą głowica, który dzierży w prawej ręce, podnosi równocześnie rękę lewą gestem hieratycznego błogosławieństwa. Uderza różnica wielkości obu dłoni. Podczas gdy prawa jest normalna, lewa, błogosławiąca, dorównuje rozmiarami głowie dostojnika, co należy sobie tłumaczyć doniosłością funkcji. Biskup odziany jest w ceglastego koloru kapę z pelerynką – zapewne brokatową, bo migoce na niej ślad niebieskiego deseniu – spod której widać coś w rodzaju szpitalnej piżamy w bladoniebieskie prążki. Włosy ma długie, trefione, rudawego odcienia i takąż obfitą brodę, dodającą obliczu patriarchalnej powagi. Głowę otacza żółta, owalnie spłaszczona aureola, obwiedziona grubym konturem. U samego dołu kompozycji widać napis rozciągnięty na całą jej szerokość, spełniający raczej dekoracyjną niż informacyjną rolę. Prawdopodobnie należy on do ikonograficznej konwencji, przeniesionej tu z ludowego drzeworytu. Słowa, nieoddzielone odstępami, tworzą jeden ciąg dziecinnie niezgrabnych kulfonów. „FKRYNICYWIESPAOMKIPOWIATNIRWCA”. Jest to bełkot półanalfabety i półniemowy.
To, że „biskup jedzie przez morze”, wyjaśnił mi sam Nikifor swym trudnym do zrozumienia pobekiwaniem. Ale cel owej podróży nie został przede mną odkryty. Jest to zapewne podróż metaforyczna, równie dobrze można jednak przypuszczać, że ma ona jakiś określony charakter służbowy. Wizytacja na przykład. Przedmiotem błogosławieństw napęczniałej od godności lewicy świątobliwego męża nie muszą być obłoki i fale. Może to być tłum wiernych, zgromadzonych na niedalekim już, choć niewidocznym brzegu, którzy wylegli do przystani Kobyle-Gródka, Antiochii albo Koryntu, aby powitać swego pasterza. Ale jakikolwiek byłby sens morskiej podróży biskupa, powaga przedsięwzięcia nie ulega wątpliwości. Tego jestem całkowicie pewien. Nie może tu być mowy o czymś takim, jak estetyczny kaprys czy tym bardziej frywolny zamiar epatowania widza. Świat, w którym się to dzieje, chociaż wydaje się dziwnym – i dzięki temu zwraca na siebie uwagę ludzi o wyrafinowanych czy nawet przewrotnych gustach – jest światem prawdziwym, światem głębokiego wewnętrznego doświadczenia. Dlaczego dziwić się korabiowi w kształcie konia? Czyż świętość, sama w sobie nie jest czymś niezwykłym? I czyż przedstawicielom owej najwyższej hierarchii nie przysługuje prawo przenoszenia się z miejsca na miejsce środkami niezwykłymi? W dodatku po morzu – żywiole tak tajemniczym?
Musiało ono przez długi czas absorbować wyobraźnię artysty, bo stworzył cykl takich podróży, z których żadna nie miała trywialnych, komunikacyjnych czy handlowych celów. Powstała cała flotylla statków hieratycznych, statków o wzniosłym przeznaczeniu. A więc łódź Piotrowa, ocieniona rodzajem masywnego parasola na grubym maszcie – parasola w formie dwuspadowego gontowego dachu wiejskiej kapliczki ze sterczącym na szczycie krzyżem. A więc pływająca altana z kolumienkami i łukowymi sklepieniami, której wnętrze – zamiast strażackiej orkiestry, przygrywającej na zdrojowym deptaku – wypełniają rozśpiewane anioły.
„Prawdziwy Nikifor!” – wykrzykują niektórzy z moich znajomych. „Fantastyczny! Ten koń... co za pomysł!” I najczęściej uśmiechają się tak, jakby patrzyli z bardzo wysoka, ze szczytu góry usypanej ze skarbów ich własnych kulturalnych zdobyczy – ich wrażliwości, ich estetycznego „oblatania”, ich liberalizmu i poczucia humoru. Są jednak i tacy (starsi przeważnie), którzy mówią: „No, tak... teraz moda na naiwność. To nawet zabawne. Ale nie przesadzajmy. Tak uczciwie i po prostu – to przecież bohomaz”.
Czasami, przyznaję, czuję się wspólnikiem tych pierwszych. Oglądanie świata z wyżyn własnej subtelności ma swoje uroki. Ratuje mnie jednak (przed czym? – może przed lekkością nadmierną, przed niebezpieczeństwem oderwania się od ziemi) brak skłonności kolekcjonerskich.
Podróż Nikiforowego biskupa przez morze nie jest jednym z eksponatów mojego prywatnego muzeum. Jest... jak by to określić? jest oknem. Jednym z okien przebijających ściany mojego świata. Od dwudziestu już lat zaglądam w to okno z niesłabnącą ciekawością i z niezmiennym bezradnym zadziwieniem. I nieraz doświadczam przy tym szczególnego niepokoju. Czuję, że biskup, zatopiony w swej złocistej, niedostępnej dla mnie dali, mija mnie nieubłaganie i że błogosławieństwo jego ogromnej lewicy nie spływa na moją głowę.