Rafał. Rafał Trzaskowski w rozmowie z Donatą Subbotko - ebook
Pierwszy wywiad rzeka z Rafałem Trzaskowskim. Pełna anegdot opowieść o jego życiu prywatnym, pasjach i polityce.
Rafał Trzaskowski – prezydent Warszawy i kandydat na prezydenta Polski – opowiada o rodzinie, o dorastaniu w czasach komuny, o miłości do historii, literatury i sportu. Zaprasza do swojej codzienności i prowadzi za kulisy polityki. To podróż przez najnowsze dzieje naszego kraju, w której doświadczenia Trzaskowskiego splatają się z losem wszystkich Polaków. Mowa tu o optymizmie, głodzie życia, potrzebie wykonywania dobrej roboty i nadziei na lepszą, silną Polskę, która sprosta wyzwaniom współczesnego świata.
Z rozmowy z Donatą Subbotko – autorką wielokrotnie nagradzanych wywiadów – wyłania się szczery i osobisty portret człowieka, który żyje w samym sercu polskiej polityki. To jak spotkanie z Rafałem twarzą w twarz.
„Myślę, że liczy się tylko to, czy ktoś jest prawdziwy.
Autentyczność, a nie fałsz” – Rafał Trzaskowski.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8367-487-2 |
| Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W liceum. Miałem siedemnaście lat. Zostałem szefem samorządu. Była normalna kampania – z plakatami wyborczymi, przemowami do kolegów. W sztabie miałem przyjaciół: Lecha Dobroczyńskiego i Piotrka Węcowskiego, plus parę przyjaciółek z klasy: moją ówczesną dziewczynę Dominikę Czerwińską, Kasię Jaworską i córkę znanego mecenasa, później prawicowego polityka, Zuzannę Andrzejewską. Wzywałem do tego, żeby uczniowie mieli prawdziwy współudział w życiu szkoły, w decydowaniu o regulaminie, w opiniowaniu najważniejszych zarządzeń. Domagałem się, żeby przedstawiciel samorządu uczestniczył w radach pedagogicznych – i rzeczywiście brałem w nich potem udział. Pamiętam też postulaty, żeby wszystkim klasom poza maturalnymi odwoływano zajęcia, jeżeli temperatura w szkole spadnie poniżej 15 stopni, bo mieliśmy niedogrzany budynek. Oraz, co najważniejsze, aby uczniowie, którzy skończyli osiemnaście lat, byli traktowani jak dorośli, czyli żeby mogli na przykład palić papierosy.
Palił pan?
Popalałem, jak wtedy pewnie każdy chłopak. Próbowaliśmy zrzucać się z kolegami na marlboro, żeby mniej się krztusić niż radomskimi. Mój ojciec palił wszystkie papierosy świata, od carmenów po camele. Najbardziej jednak kochał czarny tytoń, gitanesy i od święta partagasy z Kuby – te pierwsze czasem mu podkradałem. Bez filtra, nieprawdopodobnie mocne, urywały łby kolegom. Kiedy przyjechali do nas na wymianę uczniowie z Holandii, nauczyli nas skręcać papierosy z tytoniu Drum, a potem mi go przysyłali. Skręcić takiego szluga to dopiero był szpan, a łeb tak nie bolał. Ale nigdy nie byłem nałogowym palaczem.
Miał pan w liceum ksywę?
Wiele, m.in. „Trzasku” i „Raf”. Byłem tym, który organizował imprezy, wyjazdy. Wygadany, dosyć lubiany. Chociaż chyba zawsze budziłem dosyć skrajne emocje, albo mnie ludzie zdecydowanie lubili, albo zdecydowanie nie lubili.
Za co?
Za pewność siebie, za bezpośrednie wyrażanie swoich opinii, pewną bezczelność.
To wzięło się może stąd, że mieszkałem na trudnym podwórku i bycie hop do przodu oraz opowiadanie historii często ratowało mnie z opresji. W podstawówce też się mądrowałem i wykłócałem o wszystko. Wspierał mnie w tym mój przyjaciel z ławki, zawsze chętny do bitki Michał Żebrowski, ksywa „Żeber”. Bez przerwy były przez nas awantury. Dopiero w siódmej klasie umówiliśmy się, że musimy stonować, bo chcieliśmy dostać się razem do Reja – to liceum było dobre i blisko naszych domów, w Śródmieściu. Nawiasem: dzisiaj niektórzy rodzice traktują swoje dziecko jak projekt życia. Moi rodzice zapytali mnie tylko, do której szkoły zdaję. Pamiętam, że gdy wróciłem z egzaminu, ojciec czytał gazetę i po jakimś czasie spytał, gdzie byłem. Mówię, że na egzaminie. On: „A jak ci poszło?”. Ja, że całkiem nieźle. Ojciec: „To dobrze”. I tyle.
W każdym razie żeby dostać się do liceum, nauczyłem się poskramiać pyskowanie. Chyba przeczuwałem, że u nas człowiek zbyt pewny siebie daleko nie zajdzie.
Właściwie dlaczego?
W Polsce nie lubi się ludzi, którzy mają zdecydowane zdanie na jakiś temat. Zbytni indywidualizm jest odbierany jako arogancja. Pewność siebie czy odwaga często przeszkadzają. Tak bardzo chciałem to u siebie stępić, że miałem przez to problemy w Stanach, kiedy w klasie maturalnej pojechałem tam na stypendium, które dostałem dzięki pracy w Niespodziance. Przez pierwsze pół roku próbowali zdjąć ze mnie te blokady. Pytali: „Dlaczego ty się sam ograniczasz, czemu nie wyrażasz swoich opinii bardziej dobitnie, po co się wstrzymujesz?”. Zrywali ze mnie pęta, które sam sobie nałożyłem.
Chyba do dzisiaj pan się hamuje.
Nie lubię publicznych zwierzeń, lepiej nie karmić przeciwników. Ale w Stanach uczą polityków innego stylu bycia, zachęcają do tego, żeby mówić o sobie. W 2019 roku byłem na szkoleniu MBA, które zorganizował dla merów Mike Bloomberg, dokładnie Fundacja Bloomberga i Uniwersytet Harvarda. Ciekawe zajęcia prowadził tam profesor Marshall Ganz, który mówił o tym, że jeżeli chce się wyborców do czegoś przekonać, to trzeba mówić przez pryzmat własnych doświadczeń.
Właśnie.
Chodzi o zarzucanie kotwicy, opowiedzenie ludziom, skąd się wziąłem, i wytłumaczenie, że to, do czego ich namawiam, oparte jest na wartościach, które wyznaję, i dlaczego to może być ważne także dla nich. W polskiej polityce to nie do zaakceptowania.
Nie zgadzam się.
Pamiętam, jak w czasie kampanii prezydenckiej w 2020 roku byłem w Tarnowie i dałem kolegom do przeczytania swoje przemówienie. Myślałem, że może mieszkańcy chcieliby wiedzieć, że mój dziadek spędził w Tarnowie kawał życia i coś dla tego miasta zrobił. Koledzy radzili wyrzucić wszystko: „Nie wolno ci mówić o sobie! Po co wspominasz dziadka?”. To było paraliżujące.
Podobnie było parę dni wcześniej w Poznaniu na placu Wolności – to był dla mnie ważny moment, bo tak naprawdę tam zaczęła się moja kampania prezydencka. Mówiłem to, co chciałem, także o tym, skąd się wziąłem, o 4 czerwca i o kawiarni Niespodzianka. Coraz więcej osób się zatrzymywało, robiło się tłumnie, ale twarze moich kolegów mówiły jedno: „Co on gada? Przegra wybory”. Bo to było tak na przekór temu, co robią politycy w Polsce. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, jak dobrze ludzie nas odebrali.
Wspomina pan Niespodziankę. W tej kawiarni w 1989 roku mieściło się biuro Warszawskiego Komitetu Wyborczego Solidarności. Jak pan tam trafił?
W liceum ja i wielu moich przyjaciół próbowaliśmy robić rzeczy, które, jak nam się wydawało, kontestują system, więc naturalne było, że angażujemy się w pierwsze wolne czy na wpół wolne wybory. Nasiąknęliśmy atmosferą tego, co się wtedy działo.
Moje liceum im. Reja mieści się blisko Uniwersytetu Warszawskiego. Bracia moich kolegów należeli do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, czego im zazdrościliśmy. Naśladując ich, powołaliśmy podziemny Międzyszkolny Komitet Solidarności, do którego należeli zbuntowani warszawscy licealiści. Mnie wybrano pełnomocnikiem do spraw międzynarodowych, bo chcieliśmy współpracować także z liceami z zagranicy. Domagaliśmy się niezależności, samoorganizacji, wydawaliśmy gazetki na powielaczach i wydawało nam się, że prowadzimy poważną konspirację antykomunistyczną, co oczywiście było śmieszne w porównaniu z tym, co zrobiły dla Polski starsze pokolenia. To był już schyłek lat 80., więc nikt nie mógł nas nawet wyrzucić ze szkoły, najwyżej trochę pokrzyczeć, ale akurat w mojej klasie żaden nauczyciel nie uprawiał tępej propagandy.
Klasa humanistyczna?
Tak, wybrałem bez zastanowienia, historia i polski to były moje ulubione przedmioty. Klasa z rosyjskim i francuskim, bo po angielsku już mówiłem bardzo dobrze – rodzice mieli na tym punkcie fioła, posyłali mnie na lekcje od ósmego roku życia.
_Spiritus movens_ naszych „konspiracyjnych” działań był Piotrek Węcowski z mojej klasy, który dzisiaj jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Jego brat Marek, też po naszym liceum, był już wtedy studentem historii i działał w NZS, co tak nam imponowało. Obok Piotrka i Wojtka Dorosza – dziś redaktora Trójki – byłem chyba trzecią osobą z Reja mocno zaangażowaną w Międzyszkolny Komitet Solidarności. Ale takich jak ja w innych liceach było wielu, poznałem wtedy lepiej Staszka Trzcińskiego czy Kubę Boratyńskiego. Po latach dowiedziałem się, że w MKS byli też Adam Wajrak i Konrad Piasecki. Z tym że kiedy wybrano mnie na szefa samorządu Reja, to już mniej zajmowałem się działalnością „podziemną”, a bardziej zaangażowałem się we współzarządzanie szkołą.
Ale niech pan opowie o Niespodziance, bo chyba tam wszystko się zaczęło.
Byłem w trzeciej klasie liceum. Do Niespodzianki, kawiarni na placu Konstytucji, poszliśmy w parę osób i zaproponowaliśmy swoje usługi. Tworzył się tam sztab Solidarności, którym dowodził Jan Lityński.
Sprawdzano, kim jesteście?
Nie, ludzie sprawdzali się w pracy. My sprzątaliśmy biuro, rozdawaliśmy ulotki, odbieraliśmy je z drukarni, rozwoziliśmy po Warszawie i kleiliśmy plakaty. A w dniu wyborów staliśmy pod lokalami wyborczymi i doradzaliśmy, jak głosować na Solidarność i nie dopuścić do władzy komunistów. Przy czym jeśli ktoś bardzo chciał głosować na stronę rządową, to mieliśmy listę nazwisk, dobrze wiedzieliśmy, kto tam jest najmniej szkodliwy. Na przykład Marcin Święcicki, ojciec mojego przyjaciela, był na liście tych „dobrych komunistów”.
Jak pan argumentował, żeby głosować na Solidarność?
Nie trzeba było nikogo specjalnie przekonywać, ale pamiętam, co powiedziałem amerykańskiej telewizji. Dzięki temu, że mówiłem po angielsku, zostałem tłumaczem gości z zagranicy i opowiadałem im, co się dzieje. Raz przyjechała do Niespodzianki telewizja z Chicago. Pytają mnie: „_What are the issues in this election?_”, czyli jakie są wiodące problemy poruszane w tej kampanii. To było pytanie z normalnego świata, gdzie partie koncentrują się na konkretnych tematach, jak: bezrobocie, wyższe płace, aborcja, ochrona zdrowia itd. A ja odpowiedziałem tylko: „_Freedom_”, wolność. Wybór był prosty.
Chyba jedynie na Żoliborzu ludzie mogli mieć dylematy, bo opozycja miała dwóch kandydatów: Władysława Siłę-Nowickiego i Jacka Kuronia. Duża część moich znajomych prowadziła kampanię Kuronia, tylko dwóch kolegów miało bardziej konserwatywne poglądy i wspomogli Siłę-Nowickiego. Ale generalnie kto miał zdjęcie z Lechem Wałęsą, ten był wybierany.
Kogo pan poznał w Niespodziance?
Przede wszystkim Jana Lityńskiego, ale to nie były bliskie relacje. Janek mówił, dokąd mamy pojechać, co zrobić – a myśmy się uwijali jak mrówki.
Pojawiał się tam Jacek Kuroń i ci, którzy startowali z Warszawy, choćby Andrzej Łapicki, ale jego znałem wcześniej, poprzez rodziców. Z Jackiem zamieniłem kilka słów. W komunie najbardziej opluwani byli Michnik z Kuroniem, w domu ciągle się słyszało z Radia Wolna Europa: Michnik, Kuroń… Kuroń, Michnik… Dla mnie to byli bohaterowie. Wydawało mi się nieprawdopodobne, że ja, chłopak z liceum, nagle ich spotykam i to są normalni ludzie, z którymi można porozmawiać. Bo Adamowi Michnikowi też zostałem przedstawiony, czego on na pewno nie pamięta. To było przy okazji wydania pierwszego numeru „Gazety Wyborczej”, tego ze zdjęciem Lecha Wałęsy. Kolportowaliśmy egzemplarze po Warszawie, swój mam do dzisiaj. Ale po raz pierwszy dłużej rozmawiałem z nim znacznie później, już jako minister do spraw europejskich. Zostałem zaproszony do Paryża na spotkanie trójkąta weimarskiego, gdzie Adam Michnik odbierał bodajże Nagrodę im. Adama Mickiewicza. Potem jechaliśmy razem godzinę taksówką na lotnisko. Ciekawa rzecz, bo rozmawialiśmy o historii i pamiętam, że zapomniał nazwiska przedwojennego ambasadora Polski w Berlinie Józefa Lipskiego. Chyba mnie testował.
No tak, sprawdzał.
Ale trafiłem. To była rozmowa z moim ówczesnym idolem i człowiekiem, który od razu skraca dystans. Najbardziej imponowali mi jednak Zbigniew Bujak i Zbigniew Janas, twardzi zawodnicy. Pamiętam też, jak przyszedł do nas na plac Konstytucji Marek Edelman. Mówię do niego: „To było moje marzenie, żeby z panem porozmawiać”, a on: „Masz strasznie banalne marzenia, chłopcze”. A kiedyś luksusową komunistyczną czajką podjechał do Niespodzianki Stevie Wonder, bo bywały tam również amerykańskie gwiazdy. To było niesamowite: wielki Stevie Wonder stoi przede mną ze znaczkiem Solidarności. W dodatku dla nas zaśpiewał.
Kręciłem się tam w sumie ze dwa miesiące. Do tej pory mam zwolnienie ze szkoły od Jana Lityńskiego, bo opuściłem mnóstwo godzin. Napisał, że byłem nieobecny z powodu pracy społecznej w biurze Solidarności.
W szkole to akceptowali, czuło się zmianę. Wcześniej nasz dyrektor był trochę przestraszony. Pamiętam, że kiedy w 1987 albo 1988 roku powiesiliśmy w szkolnej gablocie opozycyjne ulotki, pojawili się funkcjonariusze SB i wzięli go na rozmowę. Dyrektor uznał, że to ja, jako szef samorządu, jestem za te ulotki odpowiedzialny, i kazał mi je zdjąć. Ale w 1989 roku nauczyciele byli już raczej dumni z tego, że my w ogóle coś takiego robimy.
Co na to rodzice?
Zadowoleni. Ojciec odbył ze mną rozmowę wychowawczą wcześniej, na początku liceum, kiedy znalazł u mnie ulotki Pomarańczowej Alternatywy. Ludzie „Majora” robili wtedy różne zgrywy, happeningi. Ja i moi znajomi też przebieraliśmy się za krasnoludki, polewaliśmy walerianą pomnik Dzierżyńskiego itp. Ale nie ja tam byłem prowodyrem, tylko mój starszy kolega Marcin Meller. Dawał mi ulotki, a ja je rozrzucałem po liceum. No i ojciec pyta mnie kiedyś, czy to nie za wcześnie, czy jestem świadom, że to może mieć wpływ na moje życie, bo mogą mnie nie przyjąć na studia.
Ojciec miał dokładnie takie doświadczenie z czasów stalinowskich – przez ulotki wylądował w więzieniu i nie przyjęli go na polonistykę. Więc na początku się martwił. Ale, jak mówię, to było ze dwa lata wcześniej. W 1989 roku już wszyscy mieli poczucie, że to koniec systemu.
Tata opowiadał o więzieniu?
Tylko anegdotycznie, nie robił z siebie męczennika. Jego liceum, Sobieskiego w Krakowie – to samo, w którym uczył się później Andrzej Duda – uchodziło w latach 40. i 50. za buntownicze, bo w 1948 roku aresztowano tam chłopców, którzy wydawali ulotki nawołujące do oporu i mieli broń. I kiedy w 1950 roku mój tata przyniósł do szkoły antyreżimowe ulotki wzywające do bojkotowania filmów radzieckich, ubecja od razu go aresztowała i wsadziła na parę tygodni.
Jak mówił, siedział z AK-owcami i ludźmi z NSZ. Ale w którym areszcie, nie pamiętam, chyba gdzieś niedaleko domu, a mieszkał na Siemiradzkiego. Potem zdał egzaminy na polonistykę na Uniwersytet Jagielloński, ale nie chcieli go przyjąć, chyba że będzie donosił na kolegów. Ojciec się nie zgodził i za karę skierowali go do organizacji Służba Polsce, z którą odbudowywał Warszawę. Po roku dostał się na muzykologię, gdzie nie stawiali mu już żadnych warunków.
Kiedy więc zarywałem szkołę dla pracy w Niespodziance, ojciec uznał, że widać nie tylko się bawię – bo imprezowałem w liceum dość mocno – ale też angażuję w sprawy społeczne, zależy mi na czymś. Wałęsa był dla niego bohaterem. Przez mój dom przewijało się mnóstwo artystów popierających opozycję. Wśród znajomych rodziców nie było nikogo, kto byłby zaprzysięgłym komunistą czy wysługiwał się reżimowi. Ojciec regularnie włączał Radio Wolna Europa, Głos Ameryki, nagrywał programy historyczne i razem tego słuchaliśmy.
Myślałam, że raczej audycji muzycznych, na przykład Willisa Conovera, który zresztą puszczał muzykę pana taty w Voice of America Jazz Hour.
Mój ojciec o muzyce ze mną rozmawiał rzadko, głównie o historii i literaturze. Był erudytą, czytał jak szalony, do końca życia bezwzględnie wymagał od siebie ciągłego rozwoju intelektualnego.
No tak, był nie tylko wielkim jazzmanem – mózgiem polskiego jazzu, jak mówiono – ale też m.in. współautorem Leksykonu kompozytorów XX wieku i współredaktorem Encyklopedii Muzycznej PWM.
Ale ja zainteresowałem się jazzem dopiero, gdy miałem z piętnaście lat. Natomiast od dziecka ojciec oprowadzał mnie po różnych miejscach w Warszawie i w swoim rodzinnym Krakowie, opowiadając o historii – i to było zaranie wszystkich moich zainteresowań.MAMA BYŁA PRZERAŻONA,
WBIŁA WE MNIE PALCE
Ojciec mnie nauczył, że nie ma jasnej odpowiedzi na wszystkie pytania, a jeśli ktoś twierdzi, że wszystko wie i że na pewno ma rację, to trzeba od niego uciekać.
To też sens motta Zniewolonego umysłu Miłosza.
Zgoda, ale to także po prostu zdroworozsądkowe. Nie lubię ludzi o zacięciu dydaktycznym, którzy wszystko wiedzą lepiej i próbują mnie wychowywać, zawsze od takich stroniłem. Jeżeli ktoś w tej trudnej rzeczywistości mówi, że ma sto procent racji, to lepiej go omijać. Czasem nawet takim ludziom zazdroszczę, pewnie lżej się żyje, mając poczucie, że wszystko jest proste i łatwe. Bo dzisiaj nic nie jest proste i łatwe.
To też punkt wyjścia do rozmowy o tym, co się z nami teraz dzieje. Dzieciaki zostawia się same z internetem, a one nie mają tego instynktu, żeby sprawdzać, czy coś jest prawdą, czy nie. Często rozmawiam o tym ze swoimi dziećmi. Kiedy słyszę od nich jakieś dziwne teorie, pytam: „Skąd to wiesz?”. Tłumaczę, dlaczego to manipulacja bądź nieprawda. Ludzie przychodzą tu do mnie, do ratusza, i robią oczy jak pięć złotych, bo widzą dwadzieścia biografii Stalina czy Napoleona. Pytają, po co mi tyle. Mam też wiele książek o Hitlerze, Churchillu czy de Gaulle’u. Jedne są napisane lepiej, inne gorzej, ale pewne rzeczy można w nich porównać. Teraz, jak pani widzi, mam tu, na stole, książkę _Polska krwawi, Polska walczy_ Andrzeja Chwalby, bardzo dobrego historyka. Co prawda wcześniej czytałem tylko jedną jego książkę, ale ponieważ ta jest naprawdę świetna, kupiłem wszystkie, które napisał.
U mnie w domu panował ferment intelektualny. Do dzisiaj pamiętam kłótnie o zasadność powstania warszawskiego albo – z uwagi na zainteresowania mojego taty – dyskusje o wyższości Strawińskiego nad Rachmaninowem, bo ojciec wolał muzykę intelektualną niż oddziałującą na emocje. A na przykład jeżeli chodzi o malarstwo, miał gust konserwatywny, kochał holenderskich mistrzów i malarstwo marynistyczne. Awangarda go nudziła, uważał, że to przerost formy nad treścią.
W muzyce odwrotnie.
Bo sam był muzykiem eksperymentującym, poszukującym i rozwijającym się do końca życia. Rodzice prowadzili dom otwarty, przychodziło wielu artystów i dla mnie od małego było normalne, że istnieją różne punkty widzenia. To nie była Warszawka bananiarska, taka, co piła wódeczkę i rozbijała się samochodami, tylko ludzie mądrzy.
Mieszkaliśmy na Starówce. Znajomi rodziców, którzy w latach 80. przyjeżdżali na demonstracje, przy okazji wpadali także do nas. A jak ZOMO odcinało Nowe Miasto, to u nas spali. Ciągle więc toczyły się w domu typowe w tamtych latach rozmowy o Polsce i polityce. Jako dzieciak latałem głównie z chłopakami po podwórku, ale też przysłuchiwałem się tym dyskusjom, czasem próbowałem wtrącić swoje trzy grosze.
Ojciec był dla mnie chodzącą encyklopedią. Kiedy miałem dziewięć lat, wziął mnie na Powązki Wojskowe, gdzie opozycja postawiła Krzyż Katyński, który zresztą szybko zniknął. Regularnie chodziliśmy na grób brata mojej mamy, który zginął w powstaniu, i na groby harcerzy, „Zośki”, „Alka” i „Rudego”. Gdy jeździliśmy do Krakowa, ojciec brał mnie zwykle na Wawel i na groby swoich bliskich.
Mój pradziadek leży na cmentarzu Rakowickim, tam jest grobowiec rodziny Trzaskowskich. Ale babcia, mama ojca, pochowana jest na Salwatorze. Każdej wyprawie, każdemu spacerowi towarzyszyła opowieść. Tata, mimo że skupiony na muzyce i na ogół zagubiony w myślach, miał dla mnie czas. Naszym rytuałem stały się coniedzielne wyprawy na Wolumen, bazar bielański. Ojciec – zawsze z dżinsową torbą na ramieniu – kupował książki historyczne, ja komiksy, potem „tygrysy”, czyli książki wojenne w formacie kieszonkowym. Tata jęczał strasznie, że wydaję pieniądze na śmieci, ale kupował, co chciałem, nigdy nie musiałem prosić. Moje dzieci, tak jak ja kiedyś, też mogą kupować tyle książek, ile chcą, i takie, jakie chcą, cena nie gra roli.
Co tata opowiadał o Krzyżu Katyńskim?
Wtedy atmosfera była przesiąknięta Solidarnością, więc przedstawiał to w kontekście walki o prawdę. Ale przede wszystkim wuj ojca – brat mojej babci Marii Trzaskowskiej z domu Urbańczyk – był oficerem w Korpusie Ochrony Pogranicza i w pierwszych miesiącach wojny zaginął na Wschodzie, po prostu zniknął. Mój ojciec latami szukał go na listach katyńskich.
Czyli zginął w Katyniu?
Żołnierze Korpusu trafiali głównie do Ostaszkowa. Tata podejrzewał, że gdzieś tam go zamordowali i wrzucili do dołu. Do dzisiaj nie wiadomo, co się stało. Od dawna sobie obiecuję, że też czegoś o nim poszukam.
Postanowiłem także pójść do IPN sprawdzić te wszystkie doniesienia o mojej mamie. Sam byłem ciekaw, co jest w tych archiwach. Wiedziałem, że nie może tam być nic wielkiego, dlatego że ruszyła to tylko „Gazeta Polska” – w 2018 roku, gdy startowałem na prezydenta Warszawy. I nawet oni, tak mi wrodzy, napisali, że moja mama nie chciała nic mówić o swoich bliskich znajomych. Sam sobie obiecałem, że to sprawdzę – tak jak teczkę ojca z czasów stalinowskich, kiedy go prześladowano.
Materiały z IPN o pana tacie są dostępne w internecie – był rozpracowywany przez UB za szerzenie propagandy antyradzieckiej. A mama?
Sprawdziłem w IPN, co tylko możliwe. W aktach nie ma zobowiązania do współpracy podpisanego przez moją mamę. Wszystko wskazuje na to, że takiego zobowiązania nigdy nie podpisała. Nie ma też żadnego innego dokumentu przez nią podpisanego. Z materiałów wynika, że komunistyczni funkcjonariusze – ale nie SB, tylko kontrwywiadu – wyciągali od niej tylko ogólne informacje podczas luźnych rozmów. Nigdzie nie ma też śladu, żeby mama kiedykolwiek wzięła jakiekolwiek pieniądze od służb PRL.
I teraz najważniejsze. W czasie pierwszej rozmowy, kiedy oficer kontrwywiadu Władysław Prekurat zatrzymał ją na ulicy – to było 29 stycznia 1960 roku przed godziną 15:00, jak szła na plac Trzech Krzyży – moja mama czuła się zapewne zdezorientowana, zalękniona. Ale po kilku dniach, w czasie drugiej rozmowy, powiedziała mu jasno, jak napisano w notatce służbowej, że „nie chce odgrywać roli donosiciela, że źle by się czuła moralnie, gdyby musiała przekazywać informacje zarówno o Polakach, jak i Amerykanach, którzy, jak ona sądzi, nie działają na szkodę naszego państwa”.
Dlaczego komunistyczne służby ją zatrzymały?
Znajomym rodziców był niejaki Thomas Donovan, attaché kulturalny ambasady amerykańskiej, który prawdopodobnie pracował dla CIA. Jak wynika z materiałów IPN, w 1959 roku kontrwywiadowcy postanowili osaczyć mamę właśnie z jego powodu.
Była młoda, miała 27 lat. Od początku to ona załatwiała wszystkie sprawy ojca, także paszportowe – od lat 60. zaczęto go zapraszać na zagraniczne koncerty. Z raportów wynika, że planowali ją szantażować na trzy sposoby. Przede wszystkim przestraszyć, że utrzymując kontakty z Donovanem, działa na szkodę państwa. Jeśli to nie będzie skuteczne, grozić rozpowszechnieniem plotki o jej „niemoralnym prowadzeniu się”. Tylko że mieli problem, bo jednocześnie zapisali, że „Donovan głównie stara się o książki dla niej i dla męża”. I: „Nie wydaje się, żeby to był jakiś poważniejszy romans, przede wszystkim dlatego, że Trzaskowska przywiązana jest do swego męża, a poza tym nie zna języka angielskiego”.
A trzecia groźba?
Napisali, że mogą ją szantażować także wyciągnięciem konsekwencji prawnych wobec jej męża, muzyka jazzowego, który mieszka w Warszawie bez zameldowania – co wówczas było poważnym przewinieniem.
Są też informacje o tym, że ojciec żyje w trudnych warunkach materialnych, a mama „cierpi na jakąś wadę serca. Na skutek tej choroby pod wpływem minimalnego zdenerwowania ogarnia ją płacz”.
Zarejestrowali ją jako TW „Justyna”.
Powiedzieli jej, że obraca się „w gronie cudzoziemców, co do których nie mają jeszcze zdecydowanych opinii, ale ci ludzie z obowiązku interesują się różnymi przejawami naszego życia w kraju”. Zasugerowali, że Thomas Donovan jest agentem działającym przeciwko PRL. Mama odpowiedziała, że nie rozmawiają na tematy polityczne, tylko o muzyce jazzowej, a ona jest lojalną obywatelką Polski, jej brat był w AK i zginął w powstaniu warszawskim. Trzeba pamiętać, że to był okres, w którym PRL chwilowo odstąpił od piętnowania AK-owców.
Zostały notatki z kilku jej spotkań z kontrwywiadem PRL. W końcu porucznik Władysław Prekurat, pseudonim „Zbyszek”, uznaje informacje od niej za nieistotne.
Mama uważała PRL za swoje państwo i chyba w pierwszym odruchu uznała, że wobec infiltracji trzeba temu państwu pomóc. A może po prostu ją wystraszyli. Nie wiem. W każdym razie w notatkach są zwykłe, podstawowe informacje o Donovanie, które im podała, a oni na początku uznali je za cenne. Jednak po jakimś czasie zorientowali się, że mama pomaga amerykańskiemu dyplomacie ich zwodzić.
Napisali o niej: „Politycznie bardzo słabo wyrobiona. Jej szczerość wobec naszych organów także budzi zastrzeżenia. Mianowicie «Justyna» swego czasu nie zameldowała nam o wykryciu podsłuchu w mieszkaniu figuranta, aczkolwiek z innych źródeł agenturalnych wiadomo było, iż figurant ten o powyższym się do niej zwierzał”.
Raporty służb i logika wydarzeń wskazują, że mama w jakiejś mierze przyczyniła się do zdekonspirowania przed Donovanem komunistycznego kontrwywiadu. Prawdopodobnie od niej dowiedział się, że jest rozpracowywany, a może też, że kontrwywiad PRL-u nęka jego polskich przyjaciół, bo wkrótce władze amerykańskie wycofały go z Polski.
Dorota Kania, Maciej Marosz i inni funkcjonariusze związani z PiS-em pisali, że pana mama donosiła na Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza i Leopolda Tyrmanda.
Przecież wysłałem pani te wszystkie materiały z IPN-u. Co pani myśli?
Że Kania i reszta kłamali. I że powinni odpowiedzieć za niszczenie ludzi, bo nie tylko pana mamie robili takie rzeczy.
W IPN-ie są tylko notatki o tym, że mama opowiada zwykłe rzeczy o Donovanie – m.in. że będzie go witać po przyjeździe do Polski razem z moim tatą i swoimi znajomymi, Matuszkiewiczami, Tyrmandami i innymi. Mówi też, z kim bywa na oficjalnych przyjęciach w ambasadach amerykańskiej czy brytyjskiej, tu padają różne nazwiska ludzi polskiej kultury. „Zbyszek” pisze, że jej spostrzeżenia są „ogólnoinformacyjne”.
Raz dali mojej mamie paszport na wyjazd do Belgii pod warunkiem, że opowie o spotkaniach z zachodnimi dyplomatami. Ona im to obiecuje, ale po powrocie tego nie robi, unika kontaktu, potem tłumaczy, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
W końcu pojawiają się wnioski o zaniechanie spotkań z nią. Przez kilka lat służby jej nie nękają. Jednocześnie kilkakrotnie wydają decyzje, że nie warto już wznawiać rozmów z Trzaskowską, a potem, że trzeba ją wyeliminować z sieci kontaktów.
Czy rozmawiał pan kiedyś o tym wszystkim z mamą?
Nie. Miała już zaawansowanego parkinsona, kiedy wszystkie media, nawet te mainstreamowe, powtarzały za „Gazetą Polską” zmanipulowaną opowieść o mojej mamie jako „esbeczce”. Myślę, że strasznie to przeżyła. Pamiętam, że miała coś w rodzaju ataku paniki. Kiedy byłem u niej w tych dniach, chciała mi coś powiedzieć, była przerażona, bardzo rozemocjonowana. I to było najbardziej smutne. Mama wbiła we mnie palce. Widziałem, że próbuje wypowiedzieć jakieś słowa, ale nie daje rady. Tylko spazmy… Już nie można było się z nią porozumieć. Niedługo potem zmarła. No ale to jest dzisiejsza polityka, przecież kogo to obchodzi.40 METRÓW POD WODĄ
Trudno się do pana wcisnąć na dłuższą rozmowę. Całe życie ma pan tak poukładane co do minuty?
Jakiś plan musi być. W pracy mam zwykle agendę zatkaną na full, zwłaszcza jeśli chcę mieć wolny weekend, a czasem jeszcze muszę w tygodniu wyjechać, pchnąć do przodu parę spraw w Brukseli albo spotkać się z samorządowcami.
Ale życie prywatne ma pan w miarę normalne?
Bez tego nie dałbym rady, ale jeśli jest się prezydentem miasta, tak jak ministrem czy premierem, to można pracować 24 godziny na dobę i ciągle będzie mało. Dlatego próbuję pilnować higieny pracy, nie siedzieć w ratuszu codziennie do 22:00, bo to wariactwo. Muszę przecież rozmawiać ze swoimi dziećmi, poćwiczyć, poczytać…
Ćwiczy pan?
Uprawiam sporty od zawsze. Nie mam czasu jeździć na siłownię, więc w domu i tutaj, w ratuszu, mam rower stacjonarny, codziennie po pracy mogę się trochę poruszać, a przy okazji posłuchać muzyki. Czasem biegam też po lesie. I nałogowo jeżdżę na rowerze, ostatnio też na elektrycznym w górach. Wtedy dopiero można zrobić zasięgi i spalić milion kalorii.
Ale najzdrowszymi ćwiczeniami są te, które wykonujemy z masą własnego ciała. Mniej niż godzinę nie ma sensu. Na dzisiaj wieczorem też mam zaplanowaną przed wyjściem, jak już skończymy rozmawiać, godzinę na ćwiczenia i porządne rozciąganie – to konieczne dla kogoś takiego jak ja, po tylu kontuzjach. Chcę mieć kondycję, bo jeżdżę na nartach prawie wyczynowo, a jeśli pływam, to kilometry. Jak się człowiek nie rusza, to gnuśnieje.
Gdzie te kilometry pan robi?
W Bałtyku albo Adriatyku, bo na wakacje często jeździmy z rodziną do Chorwacji. W jeziorze, w rzece. Po prostu jak widzę dużą kałużę, to muszę do niej wejść. Nie rozumiem ludzi, którzy jadą nad wodę i siedzą nad basenem, po to jest ocean czy morze, żeby w nich pływać.
Od małego jeździłem nad Bałtyk, zimno mi nie przeszkadza. Moi rodzice świetnie pływali. Co roku kilka tygodni spędzaliśmy w Chałupach. Kumplowałem się tam z dziećmi Kaszubów, nawet po kaszubsku rozumiałem i trochę mówiłem, do dzisiaj mam sentyment do języka kaszubskiego. Kilkanaście lat mieliśmy tam stałą miejscówkę w rybackiej chacie. Warunki spartańskie, sławojka, miska do mycia. Dopiero w latach 90. można było wynająć pokoje z normalną łazienką i bieżącą wodą.
Chałupy były wtedy wioską rybacką, do której zjeżdżała się cała paczka znajomych moich rodziców, bo było pusto. Władysławowo, Jastarnia czy Jurata to co innego – tam działały przedwojenne pensjonaty. We Władysławowie ciągle stoi pensjonat, do którego przed wojną jeździli moi dziadkowie ze strony mamy. Kurorty i mnóstwo ludzi, nawet za komuny. Natomiast w Chałupach i Kuźnicy tylko kilka murowanych domów, reszta to chaty rybackie plus jeden sklep Społem. I tam od lat 60. jeździło wielu artystów, a w latach 70. i 80. moi rodzice.
Sami czy w większym towarzystwie?
Sami, ale w Chałupach zawsze było mnóstwo znajomych. Pamiętam Krzyśka Kowalewskiego, Ewę Wiśniewską, Stanisława Brejdyganta, żonę Bogumiła Kobieli – Małgosię, Krysię Cierniak z Januszem Morgensternem, Kalinkę Jędrusik, Janusza Głowackiego… Daniel Olbrychski wpadał i zawsze lubił zagadać do dzieciaków. Władysława Kowalskiego też pamiętam, bo pierwszy samochód prowadziłem, siedząc u niego na kolanach. Łatwiej byłoby powiedzieć, kogo tam nie było. No, ale zwykle rodzice chwilę z kimś tam porozmawiali, a potem uciekało się gdzieś na wydmy, żeby być osobno. Całe dnie siedziałem w wodzie albo na plaży.
Zimą niemal to samo towarzystwo spotykało się w Domu Pracy Twórczej ZAiKS w Zakopanem, gdzie ja i inne dzieciaki uczyliśmy się jeździć na nartach, a nasi rodzice spotykali się na posiłkach, chodzili na spacery i toczyli nocne debaty. Ojciec codziennie wybierał się na kawę do Jędrusia – była taka przedwojenna knajpa na Krupówkach. Mama wtedy jeszcze jeździła trochę na nartach. Wpadła na świetny pomysł. Podczas gdy inne dzieci posyłano do nudnych szkółek narciarskich, mnie dawała pod opiekę goprowcom. I to oni mnie nauczyli jeździć na nartach, głównie Stasek Hoły, który, pamiętam, miał goprowskiego psa. I z nimi jeździłem tam, gdzie akurat mieli dyżur.
Ze znajomych rodziców bardzo lubiłem Tomka Lengrena, bo opowiadał o wampirach, i Marka Piwowskiego, który testował na nas swoje niezrealizowane scenariusze. Oni obaj umieli i lubili rozmawiać z dziećmi – a było nas sporo.
Moim najlepszym przyjacielem był Łukasz Bromski, syn Jacka Bromskiego i Anny Zielińskiej, zwanej Misią, która była z kolei najlepszą przyjaciółką mamy. Kilka razy byliśmy razem – moi rodzice ze mną i ona z Łukaszem – we wsi Narty na Mazurach pod namiotami. Pamiętam, że to były takie wielkie landary produkowane w Legionowie. Łukasz próbował mnie zarazić swoją pasją do łowienia ryb i zbierania grzybów. Przyjaźnię się z nim do dzisiaj. Tylko teraz jeżdżę do niego na odludzie do Borów Tucholskich, gdzie jest najfajniejsza ekipa Kaszubów, jaką znam.
Czytałam, że pan, jak i on, surfuje.
Łukasz jest uznanym surferem, część życia spędził w Australii. Ja nauczyłem się tylko windsurfingu, ale zacząłem za późno i nie złapałem drygu. Kiedy wyjeżdżaliśmy z żoną na wakacje, pakowaliśmy do nissana micry, niewiele większego od małego fiata, tonę sprzętu: deski, wielki silnik do łódki, ponton, sprzęt do nurkowania, namiot – i jechaliśmy w Europę. Ale gdy urodziły nam się dzieci, nie było na to wszystko miejsca, no i nie można już było całego dnia spędzać na wodzie. Dlatego teraz już nie pływam na windsurfingu, więcej nurkuję.
Tak na poważnie, z patentem? Bo nie znam się na tym.
Zrobiłem w 1998 roku. Są cztery stopnie. Z podstawowym patentem, Open Water Diver, nurkuje się do 20 metrów, z zaawansowanym do 40. Mając trzeci stopień, można pomagać ludziom pod wodą, a z czwartym robić uprawnienia instruktorskie. Ja mam drugi stopień. Gośka też nurkowała, ale ma okropne problemy z zatokami i przestała.
To ile pan zszedł najniżej i gdzie?
Nurek, który chwali się takimi rzeczami, nie ma pojęcia o nurkowaniu, bo ten sport nie polega na biciu rekordów. Najwięcej nurkowałem w Chorwacji. Tam w wielu miejscach są schodzące głęboko skały, także przy brzegu, więc nurkowanie jest łatwe, a widać ryby, homary, trochę rafy koralowej. Mój teść ma duży ponton, RIB na osiem osób, który zawsze ze sobą zabieramy na wakacje, a ponieważ od dwudziestu lat jestem sternikiem motorowodnym, więc zawsze można wypłynąć również gdzieś dalej i poszukać fajnych miejsc.
Nurkowałem w wielu miejscach, ale moim największym marzeniem był zawsze Meksyk. I raz się udało – nurkowałem na Jukatanie, w cenotach, sieci najgłębszych na świecie jaskiń. Chyba równie hardcorowo było na wraku na Bałtyku, bo ciemno i zimno. Mam lekką klaustrofobię, więc za każdym razem muszę pokonywać sam siebie.
Klaustrofobia nie wyklucza nurkowania?
Kwestia psychiki. Nurkowanie jest dosyć prostym sportem i mogą go uprawiać także ludzie, którzy nie są jakoś specjalnie przygotowani fizycznie, tylko serce trzeba mieć zdrowe. Pod wodą potrzebne są spokój i dobra technika. Podczas schodzenia najpierw woda wypycha ciało na powietrze, ale później, po pokonaniu pewnej bariery – a ściślej punktu krytycznego wyporności, na mniej więcej 20–30 metrach – ciało osiąga wyporność negatywną i grawitacja zaczyna nas ciągnąć w dół, trzeba więc zachować tzw. neutralną wyporność, nie wykonywać wielu ruchów oraz nie marnować powietrza. Reszta to głowa. Bo kiedy zaczyna się za szybko oddychać, co przy klaustrofobii się zdarza, można wpaść w hiperwentylację. A jak się nurkuje głęboko, to nie da się nagle wypłynąć na górę, trzeba powoli, inaczej można na szwank narazić zdrowie czy życie.
Do nurkowania trzeba mieć więc na tyle twardą psychikę, żeby opanować momenty paniki. Warto, bo to rodzaj fruwania. Jeśli człowiek jest zrelaksowany, nie trzeba nic spektakularnego, żeby było miło. A gdy się nurkuje w wodach tropikalnych, wśród rekinów, mant i żółwi, to kolory i doznania są nieprawdopodobne. Wraki i jaskinie są wspaniałe, chociaż bywają stresujące.
Co najbardziej zostało w głowie?
Meksyk, bo tam w środku dżungli wchodzi się do studni i nurkuje przez rozgałęzione korytarze. To trudniejsze niż nurkowanie w jaskini, gdzie widać prześwit słońca i wiadomo, jak wrócić. W Meksyku prowadzący nas instruktor zrobił cztery skręty i już nie wiedziałem, gdzie jestem. Tam ginie mnóstwo nurków, gubią się w korytarzach albo wpadają w panikę – i nie są w stanie się wydostać.
Ile czasu pan pływał w tych korytarzach?
Nurkowanie z jedną klasyczną butlą zawsze trwa tyle samo, między pół godziny a godzinę. Miałem tam moment totalnego stresu, potem widoki mi to zrekompensowały. Jakbym był w jakiejś cudownej komnacie: stalaktyty, stalagmity, gdzieś przenikające promienie słońca. Człowiek zapomina o całym świecie.
A ten moment stresu?
Zatrzymałem się, żeby uspokoić oddech, a instruktor z dwoma innymi nurkami zniknęli za zakrętem. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Dzięki Bogu wrócili po mnie.
Na wrakach bywa równie niebezpiecznie. W Bałtyku są glony i pod nimi, już na dwudziestu metrach, jest całkiem ciemno, odpala się latarki. No i są sieci, w które można się zaplątać, dlatego trzeba mieć przy sobie specjalne nożyce. Mnie się kiedyś, we wraku na środku Zatoki Puckiej, zaplątała płetwa, ale na szczęście zawsze nurkuje się z partnerem.
A rekiny? To chyba też hardcore?
No tak, bo jak się widzi dwadzieścia rekinów wokół siebie, niektóre pływają pół metra od nas, ocierają się, to robi wrażenie. Ale trzeba myśleć zdroworozsądkowo, rekiny dwu- czy trzymetrowe nie atakują ludzi, chyba że się pomylą. Raz wpadłem w stres, bo zjadały przy mnie rybę, sporego groupera, pojawiła się krew, zaczęła się szamotanina i trzeba było szybko się oddalić, a nie było to takie łatwe, bo nurkowałem w miejscu wulkanicznym, z silnymi prądami. A kiedyś, jak zszedłem na 30 metrów przy wraku koło chorwackiej wyspy Vis, okręcił mi się koło szyi konger, rodzaj węgorza morskiego – w końcu go odwinąłem, ale że był gruby jak ramię, to też najadłem się strachu.
Po co panu taka adrenalina?
Ciekawość. Obcowanie z kosmiczną przyrodą. To jest piękne. Zresztą mi się to też przydaje w życiu. W sytuacjach nerwowych niektórzy mają zrzuty adrenaliny, ręce im się trzęsą, a ja sobie wtedy wizualizuję, że siedzę 40 metrów pod wodą – i tam to dopiero jest stres.
Uwielbiam przyrodę – jestem narciarzem, który najchętniej jeździłby poza trasami, a jak widzę wodę, to pływam. Pod wodą i nad wodą. Odziedziczyłem drewniane narty wodne po Jerzym „Dudusiu” Matuszkiewiczu, ale tak jeździć jak on nie potrafię.
Tak dobrze?
„Duduś” zrzucał jedną nartę i na drugiej wyczyniał ekwilibrystyki. To pan taki korpulentny, niski, a był mistrzem nart wodnych, w dodatku eleganckim dżentelmenem, nie jeździł sportowo, ze szwungiem, ale jak baletnica.
W każdym razie zawsze latem szukamy z całą rodziną miejsc jak najbliżej wody i jeździmy w dużym towarzystwie. Zimowe wyprawy na narty organizowałem nawet dla kilkudziesięciu osób.
Trenował pan kiedyś coś wyczynowo?
Nie, ale na studiach byłem zawodnikiem AZS-u, sekcji narciarskiej UW. Zjeździłem całą zimową Polskę. Ścigaliśmy się na zawodach od Zakopanego po Szklarską Porębę, najczęściej w Wiśle i Ustroniu. Pamiętam, że strugaliśmy sobie sami tyczki z leszczyny, bo na profesjonalne przegubowe nie było nas stać, widzieliśmy je tylko na zawodach. Po prostu potrzebuję ruchu, jak siedzę gdzieś w hotelu, to mnie nosi.